Dzisiaj panuje taki zamęt, że ludzie sami już nie wiedzą, w co powinni wierzyć, toteż miotają się to w jedną, to w drugą stronę, w zależności od tego w którą akurat ktoś ich popchnie.
A ponieważ mamy nieustającą ofensywę propagandową ze strony zwolenników komunizmu, socjalizmu, albo w ostateczności – interwencjonizmu państwowego, to siłą rzeczy wielu ludzi tą propagandą nasiąka, a jak już nasiąknie, to żadna siła nie jest w stanie wybić im tego z głowy, chyba, że razem z mózgiem.
Tak właśnie jest z wolnym rynkiem, w który większość ludzi nie tylko posłusznie nie wierzy, albo w dodatku reaguje bardzo emocjonalnie w przypadku, gdy ktoś próbuje ich na wolny rynek nawracać. Ta emocjonalna reakcja dowodzi, że nie chodzi tu o jakieś racjonalne przemyślenia, tylko właśnie o wiarę, w dodatku pozbawioną racjonalnych podstaw.
Co prawda z postawą racjonalną też są problemy, bo racjonalizm nakazywałby raczej zjadać bliźniego swego, niż się dla niego poświęcać, ale racjonaliści przed takimi logicznymi wnioskami tchórzliwie się cofają i zaczynają opowiadać duby smalone – jak to bywa z filozofami.
Taki na przykład prof. Tadeusz Kotarbiński, bardzo za komuny reklamowany jako filozof-prakseolog twierdził, że etyczne postępowanie dyktuje mu „serce” – co z punktu widzenia racjonalnego jest kompletną brednią. Cóż jednak miał mówić prof. Kotarbiński, skoro biegał za ateistę?
Ci wszyscy ateiści najwyraźniej pasożytują na etyce chrześcijańskiej, bo na przykład u takich muzułmanów nie przeżyliby nawet tygodnia. Pasożytują – nie zdając sobie sprawy, że jeśli doprowadzą do zagłady cywilizacji łacińskiej, to również i na nich przyjdzie kryska, podobnie jak tasiemiec uzbrojony nie wie, że jeśli jego żywiciel umrze, to on zgnije razem z nim.
Właśnie z tego powodu Janusz Szpotański w „Pleplutkach Teofoba Doro” dobrotliwie sobie z prof. Kotarbińskiego pokpiwał i na przykład we fraszce „Skutki podejrzliwości” pisał: „Na wieść, że Piotra dręczy starość i zgrzybiałość, ogarnia Jana litość i serdeczna żałość. Więc powiada do niego: „Piotrze, masz sklerozę. Czas po temu, byś zażył cyjankali dozę”. Tako rzekłszy z uśmiechem wręcza mu ampułkę, lecz Piotr mu nie dowierza, kładzie ją na półkę, potem przez roztargnienie wyrzuca ją w wodę. Tak i sobie nie ulżył i zatruł przyrodę.”
W powieści „Kongres futurologiczny” Stanisław Lem pisze o kryptochemokracji; rozpuszczone w wodzie i rozpylone w powietrzu chemikalia, tak zwane „maskony” sprawiały, iż oszołomieni nimi ludzie brali podstawiony obraz świata za rzeczywisty, chociaż mogli na krótko powrócić do rzeczywistości przy pomocy tak zwanych „ocykanów”.
Myślę tedy, że takim „ocykanem”, pozwalającym uwolnić się od propagandowych halucynacji, może być intelektualny eksperyment, który każdy człowiek może sobie na własną rękę przeprowadzić. Chodzi oczywiście o to, by uświadomił on sobie swój prawdziwy stosunek do wolnego rynku, którego istnienie albo w ogóle neguje, albo uważa go za coś złego, albo wreszcie – w najłagodniejszej postaci oszołomienia – twierdzi, że wolny rynek nie rozwiązuje „wszystkich problemów”. To ostatnie twierdzenie jest akurat prawdziwe, bo na przykład wolny rynek nie jest w stanie sprawić, by Dulcynea pokochała Don Kichota, jeśli na przykład wcześniej zakochała się w Sancho Pansie, albo żeby złodzieje przestali kraść, a politycy – kłamać. Wolny rynek nie rozwiązuje „wszystkich” problemów, a tylko gospodarcze. Dobrze jest o tym pamiętać i nie kierować pod jego adresem nieuzasadnionych oczekiwań.
Przejdźmy jednak do eksperymentu, o którym wcześniej wspomniałem. Niech każdy sobie wyobrazi, że jest producentem wichajstrów. Jaką sytuację uważałby dla siebie za najlepszą – czy gdyby sam decydował o tym, ile tych wichajstrów wyprodukować i jakim kosztem, komu, w jakiej ilości, kiedy je sprzedać i po jakiej cenie – czy żeby o tym wszystkim decydował ktoś inny, kto w dodatku za swoje decyzje nie ponosi żadnej materialnej odpowiedzialności?
Jestem pewien, że większość ludzi opowiedziałaby się za możliwością pierwszą. Skoro tak, to znaczy, że są zwolennikami wolnego rynku, chociaż, być może „bez swojej wiedzy i zgody”. W tej sytuacji masowy sprzeciw, albo przynajmniej powątpiewanie w wolny rynek dowodzi tylko niszczącej potęgi propagandy. I chociaż – jak wspomniałem – racjonalne myślenie też ma swoje ograniczenia, to akurat w tej sytuacji logika wystarczy, by każdemu przywrócić poczucie rzeczywistości.
Tymczasem to, że sytuacja nie jest taka dobra, jak byśmy chcieli, nie jest skutkiem wolnego rynku, tylko albo jego braku, albo ograniczeń, na jakie napotyka. Nie mówię już o sytuacjach skrajnych, jak w Korei Północnej, gdzie żadnego wolnego rynku nie ma, ale o sytuacji u nas, gdzie mamy tylko jego pozory.
Nawiasem mówiąc, prof. Bronisław Łagowski jeszcze za komuny twierdził, że komunizm nie może zwyciężyć na całym świecie, że przynajmniej jakieś jedno państwo musi pozostać normalne, żebyśmy wiedzieli, ile co naprawdę kosztuje. Tymczasem – jak zauważył Milton Friedman – interwencjonizm państwowy sprawia, że już na samym początku pozbawiamy się podstawowej informacji gospodarczej, to znaczy – ceny. Z tego właśnie bierze się tak zwana „ekonomika księżycowa” z jaką mieliśmy do czynienia za pierwszej komuny.
W naszej sytuacji wolny rynek doznaje wielu ograniczeń, ale chciałbym wspomnieć o dwóch.
Po pierwsze – korporacje, które dysponują ogromną siłą przebicia i usuwają ze swej drogi wszelką konkurencję. To akurat prawda, ale tę siłę przebicia czerpią nie tylko z faktycznego, ale najczęściej – również z ustanowionego monopolu, albo – jak to ma miejsce w Polsce – z fiskalnych przywilejów, udzielanych przez skorumpowanych urzędników pod pretekstem „przyciągania i wspierania zagranicznych inwestycji”. Poza tym, prawidłowe rozeznanie sytuacji rynkowej polega również na tym, by nie rzucać się pod korporacyjny walec, tylko szukać szczęścia tam, gdzie korporacji albo nie ma, albo nie jest konkurencyjna.
Drugim ograniczeniem wolnego rynku są różne formy reglamentacji. Nazywa się to „porządkowaniem” rynku, ale polega ono na tym, że urzędnicy niektórym obywatelom pozwalają np. zarabiać na obrocie paliwami płynnymi, a wszystkim pozostałym – nie. W Polsce już w dziesięć lat po wejściu w życie tak zwanej „ustawy Wilczka”, która znosiła reglamentację w większości gałęzi gospodarki, jej formy zostały przywrócone w ponad 200 obszarach działalności gospodarczej. Toteż jej beneficjenci starannie dbają, żebyśmy nie zażyli jakiegoś ocykanu.
Stanisław Michalkiewicz
http://michalkiewicz.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz