Na początek anegdotka: jak pisze w swoim „Dzienniku 1954” Leopold Tyrmand – pewnego dnia z lotniska na Okęciu wystartował samolot z pasażerami. Kiedy już wzbił się na wysokość przelotową, z kabiny pilotów wyszedł ZMP-owiec w czerwonym krawacie i powiedział: obywatele, gratuluję wam! Ten samolot inżynierowie przeznaczyli do kasacji, ale nasza brygada w czynie partyjnym wyremontowała go i oto lecimy!
Na pokładzie wybuchła panika, kobiety zaczęły mdleć, a lecący tam partyjny dygnitarz wstał i krzyknął: dość tych błazeństw! Natychmiast lądować! Socjalistyczne współzawodnictwo najwyraźniej inaczej wygląda na ziemi, a inaczej – 10 kilometrów nad ziemią.
Obawiam się, że to nieprawda, co mówiła pani Joanna Szczepkowska, że 4 czerwca 1989 roku upadł w Polsce komunizm. Wiele przemawia za tym, że nie upadł, tylko – jak zauważył ś.p. prof. Bogusław Wolniewicz – mutuje. Co gorsza, komunizm zainfekował też Kościół katolicki w Polsce.
Do śmierci Prymasa Wyszyńskiego Kościół się przed tą infekcją dość skutecznie bronił, ale kiedy zabrakło tego Przywódcy o wielkim autorytecie, sprawy zaczęły iść coraz gorzej. Żeby nie wchodzić w szczegóły, powiem tak: Kościół, a konkretnie – przewielebne duchowieństwo, zaczęło upodabniać się do Partii i to w dodatku – do Partii w jej okresie dekadenckim. Można powiedzieć, że zachodzą w nim procesy podobne do tych, jakie zachodziły w Partii, tyle, że opóźnione o fazę, to znaczy – o jakieś 40 lat. Nie było tego widać w okresie zmagań z komuną, nawet po wprowadzeniu stanu wojennego, ale zaczęło, się to już z początkiem lat 80-tych.
Ponieważ jedyną organizacją znakomicie zakorzenioną w społeczeństwie polskim, a w dodatku – mającą centralę poza zasięgiem tubylczej komuny, był właśnie Kościół, zaczął on obrastać w sojuszników, rekrutujących się również z tak zwanej „lewicy laickiej”, czyli dawnych stalinowców, którzy zgodnie z mądrością etapu przybrali barwy ochronne. W dodatku obecność w Stolicy Apostolskiej Jana Pawła II sprawiła, że przywódcy Kościoła, zwłaszcza po śmierci Prymasa Wyszyńskiego, poczuli się zwolnieni od odpowiedzialności. Nazywało się to, że w razie potrzeby nawiedzi nas Umiłowany Ojciec Święty, któremu my zaprezentujemy „synowskie oddanie”, a w zamian za to on załatwi za nas wszystkie sprawy.
I tak rzeczywiście było, a dodatkową, niekorzystną okolicznością była polityka kadrowa w polskim Kościele w następstwie której w Episkopacie pojawiła się całkiem spora reprezentacja Tajnych Współpracowników SB, od których, ma się rozumieć, żadnego przywództwa nie można było oczekiwać. I Kościół, podobnie jak Partia w okresie swojej dekadencji, zaczął się biurokratyzować, a także – podobnie jak i Partia w latach 70-tych i 80-tych – zaczął koncentrować się na tak zwanych zewnętrznych znamionach sukcesu, przede wszystkim ilościowych, bo te najbardziej nadawały się do sprawozdawczości.
Ta tendencja siłą inercji przetrwała przez lata 90-te, chociaż kubeł zimnej wody został przez „lewicę laicką” wylany już na początku tamtej dekady, kiedy Michnikuremek rozpętał wojnę z „ajatollahami”, żeby uchronić Polskę przed zainstalowaniem tu „państwa wyznaniowego”.
Ponieważ „komisja Michnika” spenetrowała archiwa MSW, to liczni „ajatollahowie” odebrali to jako pierwsze poważne ostrzeżenie i asekuracyjnie emigrowali ze świata polityki, wskutek czego sfera ta została wydana na łup „lewicy laickiej”.
Powstałe w roku 1991 Radio Maryja, a potem TV Trwam nie mogły oczywiście zrównoważyć skutków tamtej emigracji tym bardziej, że jego dyrektor, ojciec Tadeusz Rydzyk, od samego początku znalazł się na celowniku zarówno żydokomuny, jak i nomenklaturowców.
Kolejnym etapem była pielgrzymka delegacji Episkopatu do Brukseli, w następstwie której część wyższego duchowieństwa nie tylko włączyła się, ale nawet znalazła się – jak np. JE abp Józef Życiński, czy JE bp. Tadeusz Pieronek – w awangardzie stręczenia Polakom Unii Europejskiej.
Ten nieco przydługi wstęp wydaje mi się niezbędny, by lepiej zrozumieć ostatnią inicjatywę „polskiego Kościoła”.
Otóż niedziela 28 lutego została ogłoszona „dniem modlitwy i pokuty za grzech wykorzystywania seksualnego małoletnich”. Pokutować ma cały Kościół, chociaż „grzechu” dopuścili się stosunkowo nieliczni przedstawiciele przewielebnego duchowieństwa, zwłaszcza ci, którzy, wskutek całkowitego zlekceważenia zarządzenia JŚ Benedykta XVI, który zakazał przyjmowania sodomitów do seminariów duchownych, a zdemaskowanych nakazał eliminować ze stanu kapłańskiego, utworzyli w Kościele „lawendowe lobby”, uprawiające nepotyzm na niespotykaną dotąd skalę.
Ten pomysł jest jeszcze większym dziwactwem, niż osławiony „Dzień Judaizmu”, bo w nim biorą udział tylko ochotnicy, co to bez judaizmu nie tylko nie mogą zrozumieć własnej religii, ale w ogóle – nie mogą wytrzymać – podczas gdy w „dniu modlitwy i pokuty” będzie musiał tak czy owak wziąć udział każdy katolik, bez względu na to, czy osobiście pofatyguje się na niedzielną mszę do kościoła, czy też będzie ją sobie oglądał w telewizji.
Nietrudno domyślić się przyczyn tego pomysłu. Po pierwsze, żydokomuna zauważyła „lawendowe mafie” i doszła do wniosku, że to może być znakomity pretekst nie tylko do podporządkowania sobie Kościoła katolickiego, ale również stopniowego oskubywania go z majątku, by w ten sposób doprowadzić do uniemożliwienia zorganizowanej działalności. W tym celu od pewnego czasu prowadzony jest huraganowy, propagandowy ostrzał Kościoła, nie tylko poprzez ujawnianie karygodnych wybryków księżowskich, ale również, a może przede wszystkim, do uruchomienia niezawisłych sądów, które sypią „piękne wyroki”, opierając je na zasadzie odpowiedzialności zbiorowej.
Polega ona na tym, że za karygodne czyny księży odpowiedzialnością materialną obciążani są parafianie, którzy niczego złego nie zrobili. Formalnie obciążone są parafie, diecezje, lub zakony – ale chociaż są one wszystkie osobami prawnymi, to ich majątek pochodzi ze składek parafian – którzy w ten sposób są obciążani pośrednio. W Polsce taki precedens zawdzięczamy pani sędzi Annie Łasik ze słynącego z niezawisłości Sądu Okręgowego w Poznaniu, która nałożyła na zakon Chrystusowców obowiązek wypłacenia miliona złotych i dożywotniej renty osobie, z którą członek tego zakonu dokonywał tak zwanych „czynów nierządnych”.
Swoje orzeczenie oparła ona na art. 430 kodeksu cywilnego, który wprawdzie przewiduje możliwość obciążenia odpowiedzialnością za szkodę wyrządzoną czynem niedozwolonym inną osobę, niż sprawca tego czynu, ale uzależnia to od jednoczesnego spełnienia trzech warunków: po pierwsze, by ta czynność – w tym przypadku – „czyny nierządne”, została sprawcy przez tę osobę zlecona. Po drugie – by podczas wykonywania czynności stanowiącej czyn niedozwolony sprawca pozostawał pod kierownictwem tej drugiej osoby i po trzecie – by stosował się do jej wskazówek, Ani jeden z tych warunków nie został przed sądem nawet uprawdopodobniony, więc ten precedensowy wyrok jest po prostu skandaliczny.
Skandaliczny – ale ma również – jak powiedziałby Kukuniek – również swoje „plusy dodatnie”, a właściwie jeden. Pozwala on mianowicie uwolnić od materialnej odpowiedzialności za „bzykanie” nieletnich bezpośrednich sprawców „bzykania”. Ponieważ jednak „bzykanym” trzeba jakoś zakleić gęby złotym plastrem, to obowiązkiem sprokurowania tego plastra obciąża się „Kościół”, czyli tak naprawdę – Bogu ducha winnych parafian.
W takiej sytuacji sprawca „bzykania” wychodzi na tym stosunkowo najlepiej, bo co się „nabzykał”, to się „nabzykał”, ale sam nie zapłacił osobie „bzykanej” ani grosza. Tak właśnie było w sprawie obciążenia zakonu Chrystusowców, w której rykoszetem w postaci „wyroku zaocznego” zostałem trafiony również ja na prawie 190 tysięcy złotych, chociaż nie tylko nikogo nie „bzyknąłem”, ale nawet nie widziałem „bzykanej” na oczy.
Proklamując „dzień modlitwy i pokuty” , Episkopat w gruncie rzeczy próbuje tę chamską i – co tu ukrywać – nader korzystną dla sprawców zasadę odpowiedzialności zbiorowej okadzać smrodkiem teologicznym, że to niby powiedziane jest: jeden drugiego brzemiona noście”.
Owszem – jest tak powiedziane, ale myślę, że odnosi się to raczej do nieszczęść przez nieszczęśnika niezawinionych, a nie gwoli zapewnienia bezkarności łajdakom. Tymczasem mieści się to w ciągu pewnego tragicznego permisywizmu. Na udokumentowane informacje o tajnej współpracy hierarchów i księży z SB kierownictwo Kościoła katolickiego w Polsce zareagowało nie tylko zagadkową wyrozumiałością , ale nawet deklaracjami o potrzebie „zabetonowania” archiwów IPN.
Jeśli jedno łajdactwo – bo chyba tajną współpracę z SB po 1956 roku można nazwać łajdactwem – zostało potraktowane z taką pobłażliwością, to nic dziwnego, że została ona przez wielu odczytana jako przyzwolenie na następne łajdactwa – nawiasem mówiąc, w wielu przypadkach wiążących się jedno z drugim.
Ale na tym nie koniec, bo „dzień modlitwy i pokuty” jest potężnym wsparciem przez Episkopat przemysłu molestowania. Polega on na tym, że rzeczywiste i rzekome ofiary seksualnych nadużyć, coraz częściej czynią sobie z tego źródło dochodów, a w zyskach z cudzego nierządu – to znaczy – z nierządu sprawców – uczestniczą również prawnicy, zarówno z kancelarii adwokackich, jak również – jak podejrzewam – z niezawisłych sądów.
Fundamentem tego przemysłu jest intensywna propaganda „traumy”, jaką dożywotnio znoszą ponoć osoby „bzykane” we wczesnej młodości, albo nawet i później – jak to ma miejsce w przypadku dam uczestniczących w ruchu „mee too”. Nie bardzo chce mi się w to wierzyć, bo w końcu każdy jakoś zdobywał eksperiencję w dziedzinie „bzykania”; jedne doświadczenia bywały udane, a inne – skrajnie nieudane. To rzecz normalna, ale czy to jest powód, by demonstrować przed całym światem całkowity rozpad osobowości?
Przecież tysiące ludzi przeżywały autentyczne traumy i to znacznie poważniejsze, niż „bzyknięcie” – na przykład udział w krwawych bitwach, aresztowaniach, pobyt w obozach koncentracyjnych i łagrach, ciężkie śledztwa połączone z torturami, więzienie, czy trwające latami prześladowania, albo wreszcie – brutalne i masowe gwałty podczas choćby Powstania Warszawskiego, czy podczas wkroczenia Armii Czerwonej na terytorium Rzeszy – ale osobowości im się od tego nie rozpadały, przeciwnie – zdecydowana większość tych ciężko doświadczonych ludzi potrafiła wrócić do tak zwanego normalnego życia i to w dodatku – bez pomocy psychologów, którzy za ciężkie pieniądze nie wypytywali ich, czy nie śnią im się ołówki, ani o inne rzeczy.
Tymczasem teraz mamy do czynienia z coraz większą rzeszą mazgajów, którzy bez pomocy psychologa nie potrafią nawet wyjść za potrzebą. Trudno byłoby to zrozumieć, gdyby nie pieniądze – bo jak nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi o pieniądze. Na tym właśnie opiera się przemysł molestowania, któremu Episkopat, ustanawiając 28 lutego „dzień modlitwy i pokuty”, nadaje pozór sankcji teologicznej.
Stanisław Michalkiewicz
http://michalkiewicz.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz