piątek, 16 kwietnia 2021

Zabawa w mocarstwowość

Zaczęło się oczywiście od wyborów prezydenckich w Stanach Zjednoczonych, które po długich i ciężkich cierpieniach wygrał Józio Biden. Radości nie było końca, więc nic dziwnego, że poddał się jej również ukraiński prezydent Włodzimierz Zeleński.

W wywiadzie dla „New York Times” wyraził nadzieję, że „prezydent elekt” – bo było to jeszcze przed zaprzysiężeniem prezydenta Józia Bidena – przyczyni się „do zakończenia okupacji Ukrainy”, ponieważ rozumie on „specyfikę ukraińskiej mentalności” i w ogóle – ma „bliskie więzi” z Kijowem – więc wezwał amerykańskiego prezydenta do udzielenie pomocy w odzyskaniu Donbasu, a także Krymu.

Trudno sobie wyobrazić, by tego wywiadu nie zauważył zimny ruski czekista Putin. Jasne, że zauważył. Ale nie był pewien, co prezydent Józkio Biden zrobi, żeby zadośćuczynić nadziejom ukraińskiego prezydenta.

Tymczasem 9 sierpnia 2020 roku odbyły się na Białorusi wybory prezydenckie, w których wzięło udział ok. 80 procent obywateli uprawnionych, a według oficjalnych wyników, urzędujący prezydent Aleksander Łukaszenka zdobył prawie 82 proc. głosów, podczas gdy kandydatka opozycji, pani Świetłana Cichanouska, kandydująca w zastępstwie swego męża, którego prezydent Łukaszenka trzymał w areszcie, uzyskała niewiele ponad 10 procent.

Tymczasem według jednego sondażu pozarządowego z maja ub. roku, najwięcej (56 proc) uzyskał Wiktor Babaryka, podczas gdy pani Cichanouska około 12 procent – ale według innego sondażu pozarządowego Babaryka uzyskał niewiele ponad 30 procent, podczas gdy pani Cichanouska – ponad 50.

Prezydent Łukaszenka w tym sondażu znalazł się na miejscu bardzo dalekim, z wynikiem niewiele ponad 1 procent. Ale rządowy sondaż z połowy lipca u. roku pokazał całkiem inne wyniki: prezydent Łukaszenka dostał 69 procent, Babaryka – ponad 6, a pani Cichanouska – niewiele ponad 2. Pod koniec lipca było jeszcze inaczej; prezydent Łukaszenka dostał ponad 72 procent, Babaryka zniknął w areszcie, a pani Cichanouska dostała 7,5 procenta.

Nic więc dziwnego, że po wyborach pani Swietłana oświadczyła, że tych wyników nie uznaje, że wybory zostały sfałszowane, a podobne stanowisko zajęły również Stany Zjednoczone i Unia Europejska. Tedy na ulice Mińska i innych miast wyszły masowe demonstracje, których uczestnicy domagali się unieważnienia wyników i powtórzenia wyborów.

Prezydent Łukaszenka, któremu Putin pogratulował zwycięstwa, skierował przeciwko demonstrantom milicję i wojsko a utarczki trwały kilka miesięcy, chociaż w miarę upływu czasu demonstracje były coraz słabsze. Przyczyna była taka, że USA I Unia Europejska wprawdzie „nie uznały” wyników wyborów, ale ograniczyły się do udzielenia demonstrantom jedynie moralnego wsparcia. Podobnie zachowała się Polska, która – tak jak i Litwa – została przez Naszego Najważniejszego Sojusznika obarczona zadaniem podsycania zamieszek na Białorusi, zyskując w ten sposób szansę prowadzenia polityki mocarstwowej.

Podczas kiedy na Białorusi trwały przepychanki, w USA też odbyły się wybory prezydenckie, które – strach powiedzieć – zostały sfałszowane, podobnie, jak na Białorusi! Tak w każdym razie twierdził prezydent Donald Trump i tak do dzisiejszego dnia uważa 70 milionów jego zwolenników.

Od tamtej pory poparcie amerykańskie dla pani Cichanouskiej, i w ogóle – zwolenników demokracji na Białorusi, zaczęło przygasać, co sprawiło, że nie tylko pani Swietłana poczuła się rozgoryczona, ale to rozgoryczenie udzieliło się też wielu jej zwolennikom.

Oczywiście to może być tylko chwilowa przerwa w walce o demokrację, bo gdyby Stany Zjednoczone rzeczywiście zdecydowały się wyjść naprzeciw pragnieniom Włodzimierza Zeleńskiego, jakim dał on wyraz w cytowanym wywiadzie, to powtórka z „Majdanu” na Białorusi mogłaby stanowić znakomitą dywersję dla zimnego ruskiego czekisty Putina.

Najwyraźniej zdaje on sobie z tego sprawę, bo od samego początku popierał prezydenta Łukaszenkę, chociaż ten próbował wcześniej stawać mu dęba. Ale w sytuacji, gdy prezydent Łukaszenka mógł liczyć tylko na poparcie Moskwy, prezydent Putin mógł stawiać mu nawet ciężkie warunki, które białoruski prezydent musiał przyjąć, więc dzięki temu Rosja mogła przy jednym ogniu upiec dwie pieczenie: umocnić swoje wpływy na Białorusi i wytresować prezydenta Łukaszenkę.

Tymczasem Rosja, która najwyraźniej usłyszała wywiad prezydenta Włodzimierza Zeleńskiego, zaczęła ściągać wojsko w pobliże granicy z Donbasem i na Krym. Stany Zjednoczone wyraziły swoje „zaniepokojenie”, ale jak na razie, wysłały tam drona. Za to obsypały komplementami Polskę. Amerykański charge d’affaires w Warszawie, pan Bix Alliu powiedział publicznie, że Stany Zjednoczone „podzielają stanowisko Polski w sprawie działań Rosji na Ukrainie”. A jakie jest stanowisko Polski? Ano takie, które USA „podzielają”, to chyba jasne?

Toteż do Kijowa pojechał pan minister Rau, który w imieniu Polski złożył Ukrainie jakieś „gwarancje”. To oczywiście bardzo ładnie, ale co tak naprawdę Polska może Ukrainie zagwarantować? Tego jeszcze nie wiemy, ale prawdopodobnie zrobi to, o co poprosi ją Nasz Najważniejszy Sojusznik, który pewnie też chciałby w stosunku do Rosji przeprowadzić „rozpoznanie walką” – ale oczywiście bez angażowania własnego wojska, skoro Polska aż przebiera nogami z niecierpliwości, by pokazać całemu światu, jak to pod kierownictwem pana prezydenta Andrzeja Dudy, pana premiera Mateusza Morawieckiego no i oczywiście – Naczelnika Państwa Jarosława Kaczyńskiego – prowadzi politykę mocarstwową.

Na razie jednak zabawa naszych Umiłowanych Przywódców w politykę mocarstwową skończyła się na tym, że prezydent Łukaszenka nie tylko wyaresztował grupę białoruskich Polaków, ale nawet zagroził, że Polska dostanie „po mordzie”.

Na takie dictum pan prezydent Andrzej Duda nie miał innego remedium, jak naskarżyć na Łukaszenkę prezydentowi Józiowi Bidenowi. Na razie jednak prezydent Józio Biden nie zamierza zbombardirować zuchwałego prezydenta Łukaszenki atomowymi kartaczami, więc nie pozostaje nam nic innego, jak tak zwane „bezsilne złorzeczenia” – podczas gdy Polacy na Białorusi siedzą w aresztach naprawdę, a co gorsza – prezydent Łukaszenka nie powiedział jeszcze ostatniego słowa.

[Lojalni Polacy nie siedzą. – admin]

Przypomina to sytuację, kiedy to Kondoliza Rice wiosną 2005 roku oświadczyła w Wilnie, że na Białorusi trzeba zrobić porządek, to pan minister spraw zagranicznych Adam Daniel Rotfeld do walki z Łukaszenką poderwał Związek Polaków na Białorusi, jako bodajże jedyną organizację.

Skończyło się to rozpędzeniem dotychczasowego Związku Polaków , a prezydent Łukaszenka utworzył sobie własny, wskutek czego polskie wpływy na Białorusi zostały zniwelowane do gołej ziemi. Ale za zabawę w mocarstwowość ktoś zawsze musi zapłacić.

Stanisław Michalkiewicz
http://michalkiewicz.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zbrodnicze małżeństwo Graffów

W piśmie z 19 listopada 1953 roku prokurator Alicja Graff wymieniała zarzuty wobec płk. Wacława Kostka-Biernackiego:  „Od 1931 r. do 31 sier...