Praktyczne wyeliminowanie ruchu samochodowego z jednej z najważniejszych ulic w kraju, stołecznych Alei Jerozolimskich – jest tylko jednym z wielu przejawów trwającej nie tylko w Polsce, ale i globalnie kampanii antymotoryzacyjnej.
Ponieważ jednak jest to jej wykwit trudny do przeoczenia – warto przy tej okazji przyjrzeć się bliżej pakietowi podstawowemu antysamochodowego agitatora.
Kto jest uprzywilejowany?
Przede wszystkim zwraca uwagę ignorowanie przez zaangażowane w całą operację środowiska czegoś tak nieznaczącego, jak… fakty. Oto bowiem choć od kilku już dekad obowiązującą doktryną inżynierii ruchu jest wypychanie samochodów z centów miast, tworzenie stref pieszych, zwężanie ulic, nazywane już po imieniu ZNIECHĘCANIE do poruszania autami osobowymi – proszę zerknąć na dowolną dyskusję poświęconą transportowi w miastach, na stosy artykułów, publikacji, zaangażowanych audycji.
Wszystkie niemal po prostu muszą zawierać następujące zdanie: „JAK WIADOMO kierowcy są NAJBARDZIEJ UPRZYWILEJOWANĄ GRUPĄ użytkowników dróg/mieszkańców miast/człekokształtnych*”.
I to zdanie powtarzane jest wielokrotnie, po opatrzeniu znaną metką „NAUKOWY FAKT”. Po latach rugowania aut z miast. W sytuacji, gdy media nie wstydzą się już chwalić przebijania opon i rysowania lakieru złowrogim blaszanym potworom np. zaparkowanym poza linią miejsca parkingowego. Do wtóru decyzji przyspieszających proces demotoryzacji w ogóle.
Nic. Nic nie przekona fanatycznych konsumentów tego agitpropu, że to oni, a nie kierowcy idą dziś w głównym nurcie policji myśli, po linii i na temat – no i w służbie wielkich interesów, bo przecież nie tylko przemysł samochodowy jest przemysłem. Demotoryzacja to także są wielkie pieniądze. Nie ma takiej siły, która odebrałaby partyzantom lobby antysamochodowego błogość przekonania, że są szlachetnymi partyzantami mniejszościowej sprawy, dzielnie walczącymi z panoszącymi się wszędzie zmotoryzowanymi.
A przecież wystarczy włączyć telewizor, otworzyć gazetę, zajrzeć do internetu – wreszcie wyjść na ulicę, by przekonać się, że jest dokładnie odwrotnie. To kierowcom utrudnia się życie. To samo posiadanie, nie mówiąc o używaniu auta ma stygmatyzować, czyni odpowiedzialnym za dowolne zjawisko klimatyczne, każdy wypadek i wszystkie lęki komunikacyjne tego świata. To kierowcy są szczególnie prześladowaną i opluwaną, a przy tym zupełnie sztucznie wydzielaną grupą wyrzutków współczesnej antycywilizacji.
Nonkonformiści z głównego dziennika
To troszkę jak z antyklerykalizmem – wystarczy napisać choćby na otwartym FB słowa „ksiądz” i „katolicy” i odczekać góra parę sekund. Potem można zacząć zliczać komentarze, wśród których propozycje uruchomienia komór gazowych będą zapewne należały do najłagodniejszych. I wszystko w zaciekłej pewności atakujących, że to oni są tymi biednymi i prześladowanymi…
I nie inaczej wreszcie jest z klimatyzmem. Wyznający go odprowadzają dzieci na obowiązkowe wagary klimatyczne, robią zakupy determinowane ofertami redukcji śladu węglowego przez wielkie korporacje, oglądają w telewizji setny film o ratowaniu Ziemi przed podłymi homo sapiens, głosują na partie zapowiadające zniesienie produkcji mięsa, zakaz używania samochodów, zjedzenie całych zasobów ropy przez bakterie i picie kawy po własnych prysznicach – i cały czas są pewni własnego nonkonformizmu i antysystemowości!
I czy można się dziwić, że po półtora roku zabawy w COVIDa niemal już pewnym kolejnym etapem – będzie lockdown klimatyczny? Zapewne bezterminowy, bo znakomicie przygotowany m.in. przez infantylną, ale agresywną kampanię antysamochodową. Bo nie zwężą poza granice używalności jednie Alei Jerozolimskich – ale przecież dość wyraźnie dążą do unieruchomienia całej ludzkości, domyślać się tylko możemy dlaczego i po co.
A już naprawdę nie jest najgorsze to, że jesteśmy w klatkach. Problem polega na tym, że współzamknięci połknęli klucze…
Konrad Rękas
https://konserwatyzm.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz