niedziela, 2 maja 2021

Całość monologu Johna Galta 2

Zasada tożsamości nie pozwala ci zjeść ciastka i mieć go nadal. Zasada przyczyny i skutku nie pozwala ci zjeść ciastka, zanim je otrzymałeś. Ale jeśli utopisz obie zasady w otchłaniach swojego umysłu, jeśli będziesz udawać przed sobą i innymi, że nie widzisz — możesz próbować uzurpować sobie prawo do zjedzenia swojego ciastka dzisiaj, a jutro zabrania mi mojego, możesz głosić, że aby mieć ciastko, należy je zjeść, zanim się je upiekło, że aby wyprodukować, należy najpierw skonsumować, że wszyscy, którzy sobie czegoś życzą, mają do tego jednakowe prawo, bo nic z niczego nie wynika. To, co bezprzyczynowe w materii, prowadzi do tego, co niezasłużone w duchu. Kiedykolwiek buntujesz się przeciwko zasadzie przyczyny i skutku, kieruje tobą oszukańcze pragnienie, nie aby przed nią uciec, lecz gorzej: aby ją odwrócić. Pragniesz niezasłużonej miłości, jak gdyby miłość, czyli skutek, mogła ci nadać osobistą wartość, czyli przyczynę — pragniesz niezasłużonego podziwu, jak gdyby podziw, czyli skutek, mógł dać ci cnotę, czyli przyczynę — pragniesz niezasłużonego bogactwa, jak gdyby bogactwo, czyli skutek, mogło ci dać umiejętność, czyli przyczynę — błagasz o miłosierdzie, miłosierdzie, nie sprawiedliwość, jakby niezasłużone przebaczenie mogło wymazać przyczynę tego błagania. I dla tych drobnych, paskudnych krętactw popierasz doktryny swoich nauczycieli, kiedy już idą na całego, głosząc, że wydawanie — skutek — tworzy bogactwo — przyczynę; że narzędzia — skutek — tworzą inteligencję — przyczynę; że twoje pragnienia seksualne — skutek — tworzą twoje wartości filozoficzne — przyczynę. Kto płaci za tę orgię? Kto powoduje to, co nie ma powodu? Kim są ofiary, skazane na pozostanie nieznanymi i milczącą agonię, by nie zakłócić pozorów swego nieistnienia? My nimi jesteśmy — my, ludzie umysłu.
Jesteśmy przyczyną wszystkich wartości, których pożądacie, my, myślący, a zatem definiujący tożsamość i odkrywający ogniwa przyczyny i skutku. Nauczyliśmy was wiedzieć, mówić, produkować, pragnąć i kochać. Gdyby nie my, wy, którzy wyrzekliście się rozsądku, nie moglibyście realizować swoich pragnień ani nawet ich posiadać. Nie potrafilibyście pragnąć ubrań, których nie uszyto, samochodu, którego nie wynaleziono pieniędzy, których nie wymyślono, w zamian za dobra, które nie istnieją, podziwu niedoświadczonego przez ludzi, którzy nic nie zyskali, miłości należnej i właściwej tylko tym, którzy zachowują zdolność myślenia, wyboru i wartościowania.
Wy, wyskakujący jak dzikusy z dżungli swoich uczuć na Piątą Aleję naszego Nowego Jorku i obwieszczający, że chcecie zachować światło elektryczne, ale zniszczyć jego źródła — to z naszego bogactwa korzystacie, niszcząc nas, z naszych wartości, potępiając nas, z naszego języka, przecząc istnieniu umysłu.

Tak jak mistycy ducha wymyślili swoje niebo na obraz ziemi, pomijając nasze istnienie, i obiecali wam nagrody, cudem stworzone z nie-materii, współcześni mistycy mięśni pomijają nasze istnienie i obiecują wam niebo, w którym materia kształtuje się z własnej, bezprzyczynowej woli w nagrody pożądane przez nie-umysł.
Przez wieki mistycy ducha kazali sobie płacić za ochronę, czyniąc życie na ziemi nieznośnym, a potem żądając od was zapłaty za pocieszenie i ulgę; zakazując wszelkich cnót, które umożliwiają życie, a potem jadąc na grzbiecie waszego wstydu; obwieszczając, że produkcja i rozkosz są grze­chami, a potem zbierając od grzeszników okup. My, ludzie umysłu, byliśmy cichymi ofiarami tej doktryny, my, gotowi złamać ich kodeks moralny i dać się potępić za grzech rozumu — my, myślący i działający, podczas gdy oni pragnęli i modlili się — my, moralni rozbitkowie, szmuglujący życie, gdy zbrodnią było żyć — podczas gdy oni pławili się w chwale moralnej za cnotę pokonania chciwości i rozdawania w bezinteresownej dobroczynności dóbr materialnych wyprodukowanych przez — biała plama.
Teraz jesteśmy skuci i zmuszani do produkcji przez dzikusów, którzy nie identyfikują nas nawet jako grzeszników — dzikusów głoszących, że nie istniejemy, po czym grożących odebraniem nam życia, którego nie posiadamy, jeśli nie dostarczymy im dóbr, których nie produkujemy. Teraz oczekuje się od nas, że zapewnimy transport kolejowy i będziemy znali co do minuty czas przybycia pociągu na stację po drugiej stronie kontynentu, że będziemy kierować hutami żelaza i znać strukturę molekularną każdej kapki metalu w kablach waszych mostów i w kadłubach sa­molotów utrzymujących was w powietrzu — podczas gdy plemiona waszych groteskowych, małych mistyków mięśni biją się o trupa świata, bełkocząc nieludzkim głosem, że nie ma żadnych zasad, pewników, wiedzy ani umysłu.
Schodząc poniżej poziomu dzikusa, wierzącego, że wymawiane przez niego magiczne słowa mają moc zmieniania rzeczywistości, wierzą oni, że rzeczywistość można zmienić mocą słów, których nie wymawiają — a ich czarodziejską różdżką jest biała plama, utrzymywanie, że nic nie może zaistnieć, jeśli nie dadzą na to magicznego przyzwolenia.
Tak jak ich ciała żywią się kradzionymi dobrami, ich umysły karmią się kradzionymi pojęciami i głoszą, że uczciwość polega na odmowie przyjęcia do wiadomości, że się kradnie. Tak jak korzystają ze skutków, przecząc przyczynom, korzystają też z pojęć, przecząc korzeniom i istnieniu owych pojęć. Tak jak nie pragną budować, lecz zagarniać fabryki, nie pragną myśleć, lecz zagarnąć myśl ludzką.
Tak jak głoszą, że do kierowania fabryką potrzeba jedynie umiejętności przekładania dźwigni maszyn, i wymazują pytanie, kto stworzył fabrykę — głoszą też, że nie istnieją jednostki, a jedynie ruch, i wymazują fakt, że ruch zakłada istnienie rzeczy, która się porusza, a zatem bez pojęcia jednostki pojęcie ruchu nie może istnieć. Tak jak głoszą swoje prawo do konsumpcji tego, na co nie zapracowali, i wymazują pytanie, kto ma to wyprodukować — głoszą, że nie istnieje zasada tożsamości, że nie istnieje nic z wyjątkiem zmiany, i wymazują fakt, że zmiana zakłada istnienie rzeczy, która się zmienia, i tej, w którą się zmienia, a zatem bez zasady tożsamości pojęcie zmiany jest niemożliwe. Tak jak ograbiają przemysłowca, przecząc jego wartości, usiłują zawładnąć całym istnieniem, zaprzeczając, jakoby istniało.
„Wiemy, że nic nie wiemy" — trajkoczą, wymazując fakt, że to także jest wiedza — „Nie ma pewników" — trajkoczą, wymazując fakt, że wygłaszają pewnik — „Nie można dowieść, że się istnieje ani że się posiada świadomość" — trajkoczą, wymazując fakt, że dowód zakłada istnienie, świadomość i skomplikowany łańcuch wiedzy: istnienie czegoś, co ma być poznane, świadomości zdolnej do jego poznania i znajomości pojęć udowodnionego i nieudowodnionego. Kiedy dzikus, który nie nauczył się mówić, głosi, że istnienie wymaga dowodu, prosi cię o dowiedzenie tego poprzez nieistnienie — kiedy głosi, że dowodu wymaga świadomość, prosi o dowiedzenie tego poprzez nieświadomość — prosi, żebyś wyszedł w otchłań znajdującą się poza istnieniem i świadomością, by mu dowieść istnienia obu — prosi, żebyś stał się zerem, zdobywającym wiedzę na temat zera.
Kiedy głosi, że aksjomat można przyjąć lub odrzucić i nie decyduje się przyjąć aksjomatu, że istnieje, wymazuje fakt, że przyjął go poprzez wypowiedzenie tego zdania — że jedynym sposobem odrzucenia go jest zamknąć się, nie wygłaszać żadnych teorii i umrzeć.
Aksjomat to twierdzenie, które identyfikuje podstawę wiedzy i każdego dalszego odnoszącego się do niej twierdzenia, twierdzenie obecne we wszystkich innych, niezależnie od tego, czy ktoś chce je tam widzieć czy nie. Aksjomat to twierdzenie pokonujące oponentów za pomocą faktu, że muszą je zaakceptować i posługiwać się nim w każdym procesie zmierzającym do zaprzeczenia mu. Niech jaskiniowiec, który nie przyjmuje aksjomatu tożsamości, spróbuje przedstawić swoją teorię, nie posługując się tym pojęciem ani żadnym wywodzącym się od niego — niech istota człekokształtna nie przyjmująca do wiadomości istnienia rzeczowników, spróbuje wymyślić język bez rzeczowników, przymiotników czy czasowników — niech czarownik nie uznający postrzegania zmysłowego, spróbuje tego dowieść, nie posługując się danymi zdobytymi dzięki niemu — niech łowca głów nie uznający logiki, spróbuje tego dowieść, nie posługując się logiką— niech pigmej twierdzący, że drapacz chmur nie potrzebuje fundamentów, jeśli ma więcej niż pięćdziesiąt pięter, usunie fundamenty spod swojego budynku zamiast spod twojego — niech kanibal gderający, że wolny umysł był potrzebny, by stworzyć cywilizację przemysłową, lecz nie jest potrzebny, by ją zachować, otrzyma grot strzały i niedźwiedzią skórę, a nie katedrę na uniwersytecie. Myślicie, że cofają was w mroki średniowiecza? Cofają was w mroki, jakich jeszcze w historii nie było. Ich celem nie jest epoka przednaukowa, lecz przedjęzykowa. Zamierzają was pozbawić pojęcia, na którym opiera się ludzki umysł, życie i kultura — pojęcia rzeczywistości obiektywnej. Zidentyfikujcie rozwój ludzkiej świadomości, a poznacie cel ich doktryny.
Dzikus to istota, która nie pojęła, że A jest równe A i że rzeczywistość jest rzeczywista. Jego umysł zatrzymał się na poziomie niemowlęcia, w stanie, w którym występują już początki postrzegania zmysłowego, ale nie rozpoznaje się jeszcze konkretnych przedmiotów. To właśnie niemowlę odbiera świat jako ruchomą plamę pozbawioną poruszających się przedmiotów — a jego umysł rodzi się w dniu, w którym pojmuje, że smuga, która wciąż obok niego przelatuje, jest jego matką, a ten wir za nią to firanka, że są to dwie konkretne jednostki i żadna nie może się zmienić w drugą, że są tym, czym są — że istnieją. Dzień, w którym pojmuje, że materia nie posiada woli, jest dniem zrozumienia, że ono samo ją posiada. Tak rodzi się człowiek. Kiedy spostrzega, że odbicie, które widzi w lustrze, nie jest złudzeniem — jest prawdziwe, lecz nie jest nim; że miraż na pustyni nie jest złudzeniem — powietrze i promienie światła wywołujące go są prawdziwe, ale nie jest to miasto, lecz odbicie miasta — dzień, w którym pojmuje, że nie jest biernym odbiorcą wrażeń danej chwili, że zmysły nie dostarczają mu automatycznej wiedzy w oddzielnych, pozbawionych kontekstu odcinkach, lecz jedynie materiał na wiedzę, który jego umysł musi nauczyć się scalać — dzień, w którym pojmuje, że zmysły nie mogą go omamić, że obiekty fizyczne nie mogą działać bez przyczyny, że jego organy percepcji są fizyczne i nie posiadają woli ani mocy wymyślania czy zniekształcania, że materiał, którego mu dostarczają, jest pewnikiem, ale umysł musi się nauczyć go rozumieć, odkryć naturę, przyczyny i pełen kontekst tego materiału, zidentyfikować postrzegane rzeczy — jest dniem jego narodzin jako myśliciela i naukowca.

My jesteśmy ludźmi, którzy osiągają ten dzień; wy postanowiliście osiągnąć go częściowo; dzikus to ktoś, kto nie osiąga go nigdy.
Dla dzikusa świat jest miejscem niezrozumiałych cudów, gdzie materia nieożywiona może wszystko, on sam zaś nic. Jego światem nie jest nieznane, lecz irracjonalny koszmar: niepoznawalne. Wierzy, że obiekty fizyczne posiadają tajemniczą wolę, napędzaną bezprzyczynowymi, nieprzewidywalnymi kaprysami, podczas gdy on jest bezradnym pionkiem na łasce sił, nad którymi nie ma kontroli. Wierzy, że naturą rządzą demony, posiadające nieograniczoną władzę, i że rzeczywistość jest ich plastyczną zabawką, w której mogą w każdej chwili zmienić jego miskę zjedzeniem w węża, a żonę w żuka, A, którego nigdy nie odkrył, może być dowolnym nie-A, jakie wybiorą, a jego jedyną wiedzą jest to, że nie wolno mu dążyć do wiedzy. Nie może na nic liczyć, może jedynie chcieć — spędza więc życie na chceniu, na błaganiu demonów, by spełniły jego życzenia mocą swojej woli, dziękując im, kiedy to czynią, biorąc winę na siebie, gdy tego nie czynią, składając im ofiary na znak wdzięczności i pokuty, czołgając się na brzuchu w strachu i czci dla słońca, księżyca, wiatru, deszczu i każdego łotra, który ogłasza się wyrazicielem ich woli, pod warunkiem, że jego słowa są niezrozumiałe, a maska dostatecznie przerażająca — pragnie, błaga i czołga się, po czym umiera, pozostawiając wam, jako zapis swojej wizji świata, zdeformowanych, potwornych bożków, hybrydy człowieka, bestii i pająka, wcielenia świata, w którym nie istnieje A.

Taki jest stan intelektualny waszych nauczycieli i do takiego świata chcą was przywieść. Jeśli się zastanawiacie, w jaki sposób zamierzają to zrobić, wejdźcie do dowolnej sali uniwersyteckiej, a usłyszycie, jak profesorowie uczą wasze dzieci, że człowiek nie może być niczego pewien, że jego świadomość nie jest nic warta, że nie może poznać faktów ani praw istnienia, że jest niezdolny do poznania obiektywnej rzeczywistości. Jakie zatem jest jego kryterium wiedzy i prawdy? Jest nim to, w co wierzą inni, odpowiadają nauczyciele. Nie istnieje wiedza, mówią, tylko wiara: twoja wiara w to, że istniejesz, jest warta tyle samo co czyjaś wiara w to, że ma prawo cię zabić; naukowe aksjomaty są warte tyle samo co mistyczna wiara w objawienia; przekonanie, że generator może wytworzyć światło elektryczne, jest warte tyle samo co przekonanie, że może je wytworzyć królicza łapka pocałowana pod drabiną w pierwszy dzień miesiąca — prawda jest taka, jakiej chcą ludzie, a ludzie to wszyscy oprócz ciebie; rzeczywistością jest to, co ludzie nią obwołali; nie ma faktów obiektywnych, jedynie kaprysy — człowiek poszukujący wiedzy w laboratorium za pomocą probówek i logiki jest staroświeckim, przesądnym głupcem; prawdziwy naukowiec to ktoś, kto bada opinię publiczną — i gdyby nie samolubna chciwość producentów dźwigarów stalowych, żywotnie zainteresowanych zahamowaniem postępu nauki, dowiedzielibyście się, że Nowy Jork nie istnieje, bo ankieta przeprowadzona wśród całej ludności świata wykazałaby dobitnie, że jej przekonania zabraniają mu istnieć. Przez wieki mistycy ducha głosili, że wiara jest nadrzędna w stosunku do rozumu, lecz nie śmieli przeczyć istnieniu tego drugiego. Ich spadkobiercy, mistycy mięśni, dokończyli dzieło i zrealizowali ich marzenie: głoszą, że wszystko jest wiarą, i nazywają to buntem przeciwko wierze. Ich bunt przeciwko nie dowiedzionym twierdzeniom polega na głoszeniu, że niczego nie można dowieść; bunt przeciwko wiedzy nadprzyrodzonej na twierdzeniu, że wszelka wiedza jest niemożliwa; bunt przeciwko wrogom nauki na twierdzeniu, że nauka to przesąd; bunt przeciwko zniewoleniu umysłu na twierdzeniu, że umysł nie istnieje.

Jeśli wyrzekacie się zdolności postrzegania, jeśli akceptujecie zmianę kryteriów z obiektywnych na kolektywne i czekacie, aż ludzkość wam powie, co macie myśleć, wkrótce przed oczami, których się wyrzekliście, rozegra się kolejna zmiana: wasi nauczyciele staną się władcami kolektywu, a jeśli odmówicie podporządkowania im się, protestując, że nie są całą ludzkością, odpowiedzą: „Skąd wiesz, że nie jesteśmy? Jesteśmy, bracie? Skąd wziąłeś to staroświeckie słowo?" Jeśli wątpicie, że taki właśnie jest ich cel, zwróćcie uwagę, jak uporczywie mistycy mięśni starają się wymazać z waszej pamięci fakt, iż pojęcie „umysł" kiedykolwiek istniało. Zwróćcie uwagę na ich nowomowę, słowa o gumowym znaczeniu, nieokreślone określenia, za pomocą których usiłują obejść pojęcie myślenia. Twoja świadomość, mówią, składa się z „odruchów", „reakcji", „doświadczeń", „popędów" i „pragnień" — i odmawiają identyfikacji środków, za pomocą których zdobyli tę wiedzę, identyfikacji aktu jej przekazywania i aktu odbierania jej przez ciebie. Słowa potrafią cię „ocenić", mówią i odmawiają identyfikacji powodu, dla którego słowa potrafią cię zmienić — biała plama. Student czytający książkę rozumie ją dzięki procesowi — biała plama. Naukowiec pracujący nad wynalazkiem posługuje się — biała plama. Psycholog pomagający neurotykowi rozwiązać problem i rozwikłać konflikt czyni to za pomocą — biała plama. Przemysłowiec — biała plama — nie ma takiej osoby. Fabryka jest „zasobem naturalnym", jak drzewo, skała czy kałuża. Problem produkcji, mówią, został rozwiązany i nie zasługuje na badania ani troskę; waszym „odruchom" pozostał jedynie do rozwiązania promem dystrybucji. Kto rozwiązał problem produkcji? Ludzkość, odpowiadają. Jakie było rozwiązanie? Produkty istnieją. Skąd się wzięły? Skądś. Co się do tego przyczyniło? Przyczyny nie istnieją.
Głoszą, że każdy człowiek rodzi się upoważniony do istnienia bez pracy, niezależnie od praw kierujących rzeczywistością, ma więc prawo otrzymywać „podstawowy zasiłek" — żywność, ubiór, dach nad głową
— bez żadnych starań, jako coś prawnie mu należnego. Otrzymywać — od kogo? Biała plama. Każdy człowiek, obwieszczają, ma jednakowe prawo do korzystania z powstających na świecie dobrodziejstw techniki. Powstających — za czyją sprawą? Biała plama. Roztrzęsieni tchórze, po­zujący na obrońców przemysłowców, określają teraz cel ekonomii jako „dopasowanie nieograniczonych pragnień ludzkich do ograniczonej ilości dostarczanych dóbr". Dostarczanych — przez kogo? Biała plama. Intelektualni bandyci, pozujący na profesorów, drwią z dawnych myślicieli, twierdząc, że ich teorie społeczne opierały się na niepraktycznym założeniu, iż człowiek jest istotą rozumną — ponieważ jednak ludzie nie są rozumni, mówią, należy stworzyć system, który im umożliwi istnienie w takim stanie, co znaczy: w opozycji do rzeczywistości. Kto to umożliwi? Biała plama. Pierwsza lepsza miernota publikuje plany kontroli nad dobrami wytwarzanymi przez ludzkość — i niezależnie od tego, czy ktoś się zgadza ze statystykami czy nie, nikt nie kwestionuje jej prawa do narzucania swoich planów siłą. Narzucania — komu? Biała plama. Kobiety z pieniędzmi, na które nie zapracowały, podróżują dookoła świata i wracają, by nieść zacofanym narodom przesłanie, że świat „domaga się" wyższego standardu życia. Domaga się — od kogo? Biała plama.
By zaś uzasadnić różnicę między wioską w dżungli a Nowym Jorkiem, posuwają się do ohydy tłumaczenia postępu cywilizacyjnego — drapaczy chmur, mostów wiszących, silników elektrycznych, pociągów — twierdzeniem, że człowiek jest zwierzęciem wyposażonym w „instynkt produkcji narzędzi".
Zastanawiałeś się, co jest nie tak ze światem? Doktryna bezprzyczynowego i niezasłużonego osiągnęła apogeum. Wszystkie twoje gangi mistyków, ducha czy mięśni, walczą teraz o władzę nad tobą, gderając, że miłość rozwiąże wszystkie problemy twojego ducha, a bicz wszystkie problemy ciała — umysłu bowiem, jak sam się zgodziłeś, nie posiadasz Przyznając człowiekowi mniej godności niż bydłu, ignorując to, co mógłby im powiedzieć treser zwierząt — że żadnego zwierzęcia nie da się wytresować poprzez strach, że torturowany słoń raczej zmiażdży oprawcę, niż będzie dla niego pracował lub nosił jego ciężary — oczekują, że będzie dalej produkował lampy elektronowe, odrzutowce, silniki rozbijające atomy i teleskopy międzygwiezdne, otrzymując w nagrodę swoją porcję mięsa, a jako bodziec smagnięcie biczem po plecach.
Nie miej wątpliwości co do charakteru mistyków. Przez wszystkie wieki ich jedynym celem było okaleczenie twojej świadomości, a ich jedynym pragnieniem — pragnienie kierowania tobą przy użyciu siły.
Od rytuałów czarowników z dżungli, zniekształcających rzeczywistość do rozmiarów groteskowych absurdów, blokujących umysły swoich ofiar i przez wieki stagnacji utrzymujących ich w lęku przed nadprzyrodzonym — poprzez nadprzyrodzone doktryny średniowiecza, każące ludziom kulić się na zabłoconych podłogach nędznych chat w przerażeniu, że diabeł może skraść zupę, na którą pracowali osiemnaście godzin — po małego, obleśnego profesorka, zapewniającego, że twój mózg nie jest zdolny do myślenia, a ty nie masz środków postrzegania i musisz być ślepo posłuszny wszechmocnej woli siły nadprzyrodzonej, której na imię społeczeństwo — wszystko to jest tym samym działaniem w tym samym celu: zredukowania cię do postaci papki, która wyrzekła się zaufania do swojej świadomości.
Nie da się jednak tego zrobić bez twojej zgody. Jeśli na to pozwalasz, zasługujesz na to. Kiedy słuchasz kazania mistyka na temat bezsilności ludzkiego umysłu i zaczynasz wątpić we własną, nie jego, świadomość, kiedy pozwalasz, by twoim niestabilnym, półracjonalnym stanem wstrząsnęło pierwsze lepsze stwierdzenie, i dochodzisz do wniosku, że bezpieczniej jest zaufać jego pewności i wiedzy, kpisz z was obu: twoja zgoda jest jedynym źródłem jego pewności. Moc nadprzyrodzona, przed którą drży mistyk, niepoznawalny duch, którego czci, świadomość, którą uważa za wszechmocną — należą do ciebie.
Mistyk to ktoś, kto wyrzekł się własnego umysłu przy pierwszym zetknięciu z umysłami innych. Gdzieś w dzieciństwie, gdy jego pojmowanie rzeczywistości zderzyło się z cudzymi twierdzeniami, arbitralnymi rozkazami i sprzecznymi żądaniami, ogarnął go tak przemożny lęk przed nieza­leżnością, że wyrzekł się rozumu. Mając wybór między ,ja wiem" a „oni mówią", wybrał autorytet innych, wolał się podporządkować, niż zrozumieć, wolał wierzyć, niż myśleć. Wiara w nadprzyrodzoność zaczyna się od wiary w wyższość innych. Jego poddanie się przybrało formę uczucia, że musi ukryć swój brak zrozumienia, że inni posiadają jakąś tajemną wiedzę, której sam jest pozbawiony i że w jakiś niedostępny mu sposób potrafią tak zaczarować rzeczywistość, by odpowiadała ich życzeniom.
Od tej chwili, bojąc się myśleć, jest zdany na łaskę niezidentyfikowanych uczuć. Uczucia stają się jego jedynym przewodnikiem i jedyną pozostałością osobowości, trzyma się ich kurczowo — a jeśli myśli, to tylko o tym, jak ukryć przed sobą fakt, iż jego uczucia są koszmarem. Kiedy mistyk deklaruje, że czuje istnienie siły wyższej niż rozum, istotnie tak czuje, siłą tą nie jest jednak wszechwiedzący duch wszechświata, lecz świadomość każdego przechodnia, na rzecz którego wyrzekł się własnej. Mistykiem kieruje pragnienie robienia wrażenia, oszukiwania, schlebiania, okłamywania, zmuszania owej wszechmocnej cudzej świadomości. „Oni" są jego jedynym kluczem do rzeczywistości, czuje, że nie może istnieć inaczej niż tylko dzięki ujarzmieniu ich tajemnej siły i wymuszeniu na nich jakiejś nieokreślonej zgody. „Oni" są jego jedynymi organami postrzegania i, jak ślepiec uzależniony od wzroku psa, czuje, że musi ich trzymać na smyczy, by żyć. Panowanie nad cudzą świadomością staje się jego jedyną pasją; żądza władzy jest chwastem wyrastającym jedynie na pustkowiach porzuconego umysłu.
Każdy dyktator jest mistykiem, a każdy mistyk potencjalnym dyktatorem. Mistyk pragnie od ludzi posłuszeństwa, nie zgody. Chce, żeby się wyrzekli własnej świadomości na rzecz jego zapewnień, zarządzeń, życzeń, kaprysów — tak, jak on wyrzekł się swojej na rzecz ich własnej. Chce kierować ludźmi za pomocą wiary i siły — nie zadowala go ich zgoda, jeśli musi na nią zapracować faktami i rozsądkiem. Rozsądek jest wrogiem, którego śmiertelnie się boi, a zarazem uważa za niepewnego: rozsądek jest dla niego instrumentem oszustwa; czuje, że ludzie posiadają moc wyższą od rozsądku
—      i tylko ich bezprzyczynowa wiara lub wymuszone posłuszeństwo mogą mu dać jakieś poczucie bezpieczeństwa, dowód, że objął panowanie nad mistycznym darem, którego mu brakowało. Jego pragnieniem jest rządzić, nie przekonać: przekonanie wymaga aktu niezależności i domaga się uznania pewnika w postaci rzeczywistości obiektywnej; on zaś pragnie władzy nad rzeczywistością i nad ludzkim instrumentem jej postrzegania — umysłem — władzy umieszczenia swojej woli pomiędzy istnieniem a rzeczywistością, jak gdyby, godząc się na udawanie rzeczywistości, którą im każe udawać, ludzie mieli ją istotnie stworzyć.
Tak jak pasożytuje na materii, zagarniając bogactwo wytworzone przez innych, i na duchu, plądrując pomysły wymyślone przez innych, mistyk schodzi poniżej poziomu szaleńca, tworzącego własne zdeformowane rzeczywistości — do poziomu pasożyta szaleństwa, dążącego do deformacji stworzonej przez innych.
Istnieje tylko jeden stan spełniający jego pragnienie nieskończoności, bezprzyczynowości i braku tożsamości: śmierć. Jakiekolwiek niezrozumiałe przyczyny przypisywałby swoim nieprzekazywalnym uczuciom, każdy, kto odrzuca rzeczywistość, odrzuca istnienie — a uczuciami, które odtąd nim kierują, są nienawiść do wszystkich wartości ludzkiego życia i pragnienie wszelkiego zła zdolnego je zniszczyć. Mistyk rozkoszuje się spektaklem cierpienia, biedy, służalczości i terroru: te rzeczy dają mu poczucie triumfu, dowód zwycięstwa nad racjonalną rzeczywistością. Żadna inna jednak nie istnieje.
Nieważne, czyjemu dobru rzekomo służy — Boga czy bezcielesnego gargulca, którego nazywa „ludem"; nieważne, jaki ideał wynosi do nadprzyrodzonych rozmiarów — w rzeczywistości, na ziemi, jego ideałem jest śmierć, pragnieniem zabijanie, a jedyne, co go zadowala, zadawanie tortur. Destrukcja to jedyny cel, jaki kiedykolwiek osiągnęła doktryna mistyków i jedyny, jaki osiąga dziś, a jeśli dokonane przez nich spustoszenia nie zmusiły ich do zakwestionowania własnej doktryny, jeśli utrzymują że kieruje nimi miłość, lecz nie powstrzymuje ich stos trupów, to dlatego, że prawda na temat ich dusz jest gorsza niż ta ohydna wymówka, na którą się godzisz — wymówka, że cel uświęca środki i że potworności, których się dopuszczają, są środkami wiodącymi do szlachetniejszego celu. Prawda jest taka, że te potworności są ich celem.
Ty, dość zepsuty, by wierzyć, że możesz się przyzwyczaić do dyktatury mistyka i zadowolić go spełnianiem jego rozkazów, wiedz, że nie ma sposobu na to, by go zadowolić. Kiedy go posłuchasz, odwróci rozkazy; pragnie posłuszeństwa dla samego posłuszeństwa i zniszczenia dla samego zniszczenia. Ty, dość tchórzliwy, by wierzyć, że możesz się dogadać z mistykiem, przystając na jego wymuszenia — wiedz, że nie ma sposobu, by go kupić, bo przystanie tylko na jedną łapówkę
—      twoje życie — i weźmie je tym szybciej, im bardziej mu na to pozwalasz — a potworem, którego ma przekupić ta łapówka, jest ukryta biała plama w jego umyśle, każąca mu zabijać, by uciec przed świadomością, że to własnej śmierci pragnie.
Ty, dość niewinny, by wierzyć, że siły hulające swobodnie po dzisiejszym świecie kierują się pożądaniem rzeczy materialnych, wiedz, że walka mistyków o łupy jest jedynie zasłoną dymną, ukrywającą przed ich umysłami charakter ich pobudek. Bogactwo służy utrzymywaniu ludzkiego życia, a oni domagają się go, imitując żywe stworzenia, by udawać przed sobą, że pragną żyć. Ale to ich tarzanie się w zagrabionych dobrach nie jest radością, lecz ucieczką. Nie pragną zagarnąć twojej fortuny: pragną, byś ty ją stracił; nie pragną sukcesu, lecz twojej porażki; nie pragną życia, lecz twojej śmierci; nie pragną niczego, nienawidzą istnienia i wciąż uciekają, by się nie dowiedzieć, że sami są przedmiotem swojej nienawiści.
Ty, który nigdy nie pojąłeś natury zła i nazywasz ich „zbłąkanymi idealistami" — oby Bóg, którego wymyśliłeś, ci wybaczył! — wiedz, że to oni stanowią istotę zła, oni, słudzy antyżycia, pragnący pożreć świat, by wypełnić bezosobowe zero swoich dusz. Nie o twoje bogactwo im chodzi. Spiskują przeciwko umysłowi, a zatem: przeciwko ludzkiemu życiu.
Jest to spisek bez przywódcy ani kierunku, a drobni dranie, bogacący się na udręce tej czy innej ziemi, są przypadkowymi szumowinami, unoszącymi się na falach wielowiekowych ścieków, które przerwały tamę : i wylały się ze zbiornika nienawiści do rozsądku, logiki, umiejętności, osiągnięcia i radości, gromadzonej przez wszystkich skomlących antyludzi, głoszących wyższość „serca" nad rozumem.
Jest to spisek wszystkich, którzy nie pragną żyć, lecz chcą, aby „upiekło im się życie", wszystkich, którzy pragną odciąć maleńki skrawek rzeczywistości i czują więź uczuciową z każdym, kto zawzięcie odcina inny — spisek łączący więzami uniku wszystkich dążących do wartości „zero": profesora, który, nie potrafiąc myśleć, znajduje przyjemność w okaleczaniu cudzych umysłów; biznesmena, który, by chronić własną stagnację, znajduje przyjemność w krępowaniu talentu konkurentów; neurotyka, który, by bronić pogardy dla samego siebie, znajduje przyjemność w odbieraniu innym poszanowania własnej wartości; nieudacznika znajdującego przyjemność w pokonywaniu cudzych osiągnięć; miernoty znajdującej przyjemność w niszczeniu wielkości; eunucha znajdującego przyjemność w kastracji wszelkiej przyjemności — i wszystkich producentów ich intelektualnej amunicji, głoszących, że złożenie cnót w ofierze przeobrazi przywary w cnoty. Śmierć jest założeniem leżącym u źródła ich teorii i celem ich wszystkich działań — a wy jesteście ich ostatnimi ofiarami.
My, żywe bufory pomiędzy wami a naturą waszej doktryny, nie będziemy już was ratować przed skutkami waszych własnych wierzeń. Mamy już dość płacenia własnym życiem za wasze długi i za deficyt moralny nagromadzony przez poprzednie pokolenia. Żyliście w pożyczonym czasie — a ja jestem człowiekiem, który domaga się zwrotu pożyczki.
Jestem człowiekiem, którego istnienie miała wymazać biała plama wewnątrz was. Jestem człowiekiem, któremu nie chcieliście pozwolić ani żyć, ani umrzeć. Nie chcieliście, abym żył, bo baliście się wiedzieć, że dźwigam na swoich barkach zrzuconą przez was odpowiedzialność i że wasze życie jest w moich rękach; nie chcieliście, abym umarł, bo to wiedzieliście. Dwanaście lat temu, gdy pracowałem w waszym świecie, byłem wynalazcą. Wykonywałem zawód, który pojawił się w historii ludzkości ostatni i zniknie pierwszy, gdy ludzkość zejdzie do poziomu podludzi. Wynalazca to człowiek, który pyta wszechświat: „Dlaczego?" i nie pozwala, by cokolwiek stanęło między odpowiedzią a jego umysłem.
Jak człowiek, który odkrył zastosowanie pary, lub ten, który odkrył zastosowanie ropy, ja odkryłem źródło energii osiągalne od czasu narodzin ziemi, lecz dotąd stanowiące jedynie obiekt czci, trwogi i legend pozbawionych ciskającego gromy boga. Zbudowałem eksperymentalny model silnika, który przyniósłby fortunę mnie i tym, którzy by mnie wynajęli, zwiększyłby wydajność każdego urządzenia napędzanego elektrycznością i produktywność każdej godziny poświęcanej przez was zarabianiu na życie.

Potem, pewnego wieczoru, podczas zebrania w fabryce, otrzymałem za swoje osiągnięcie wyrok śmierci. Usłyszałem, jak troje pasożytów stwierdza, że mój mózg i życie stanowią jch własność, a moje prawo do istnienia jest uwarunkowane spełnieniem ich pragnień. Celem moich umiejętności, mówili, jest służba potrzebom tych, którzy ich nie posiadają. Nie mam prawa żyć — z racji mojej umiejętności życia; oni mają do tego pełne prawo — z racji swojej nieumiejętności. Wtedy zrozumiałem, co złego dzieje się ze światem, pojąłem, co niszczy ludzi i narody, i gdzie musi się rozegrać walka o życie. Zrozumiałem, że wrogiem jest odwrócona moralność, a jego jedyną siłą — moje przyzwolenie. Zrozumiałem, że zło jest bezsilne — że jest nim irracjonalność, ślepota, antyrzeczywistość — i że jedynym narzędziem jego triumfu jest gotowość dobra do służenia mu. Tak jak otaczające mnie pasożyty głosiły swoją bezradną zależność od mojego umysłu i oczekiwały ode mnie dobrowolnego oddania się w niewolę, której nie mogły mi narzucić; tak jak liczyły, że złożę siebie w ofierze, by mogły zrealizować swój plan — na całym świecie i w całej historii ludzkości, w każdej wersji i formie, od wymuszeń ze strony próżnujących krewnych po okrucieństwa państw praktykujących kolektywizm, ludzie dobrzy, zdolni, ludzie rozumu działają na rzecz własnego zniszczenia, przelewają w żyły zła krew własnej cnoty i pozwalają mu wlewać w swoje zabójczą truciznę, dając mu siłę przetrwania, a własnym wartościom pozostawiając bezradność śmierci. Zrozumiałem, że aby zło mogło pokonać człowieka cnotliwego, potrzebna jest jego własna zgoda i żadna krzywda uczyniona mu przez innych nie poskutkuje, jeśli on sam tej zgody nie udzieli. Zrozumiałem, że mogę położyć kres waszym postępkom, wymawiając w myślach jedno jedyne słowo. Wymówiłem je. Słowo to brzmiało: „Nie".
Odszedłem z fabryki. Odszedłem ze świata. Zająłem się ostrzeganiem waszych ofiar i dostarczaniem im metody i broni do walki z wami. Metodą była odmowa unikania odwetu. Bronią była sprawiedliwość.
Jeśli chcecie wiedzieć, co straciliście, kiedy odszedłem i kiedy ci, którzy przyłączyli się do strajku, opuścili wasz świat — stańcie na niezbadanym przez człowieka pustkowiu i zadajcie sobie pytanie, w jaki sposób i jak długo przetrwalibyście, odmawiając myślenia i nie mając nikogo, kto by was nauczył, co robić, a ile zdołałyby odkryć wasze umysły, gdybyście zdecydowali się myśleć — zadajcie sobie pytanie, do ilu niezależnych wniosków doszliście w życiu, a ile czasu spędziliście na wykonywaniu działań, których nauczyli was inni — zapytajcie siebie, czy potrafilibyście odkryć, jak uprawiać ziemię i hodować dla siebie żywność, wynaleźć koło, dźwignię, cewkę indukcyjną, generator, lampę elektronową — i wtedy zdecydujcie, czy ludzie uzdolnieni są wyzyskiwaczami, żyjącymi z owoców waszej pracy i okradającymi was z bogactwa, które wytwarzacie, i czy ośmielacie się wierzyć, że jesteście zdolni ich zniewolić. Niech wasze kobiety przyjrzą się kobiecie z dżungli o wyschniętej twarzy i obwisłych piersiach, ucierającej w misce posiłki, godzina za godziną, wiek za wiekiem — i zadadzą sobie pytanie, czy ich „instynkt wytwarzania narzędzi" zapewni im lodówki, pralki i odkurzacze, a jeśli nie, czy istotnie pragną zniszczyć tych, którzy to wszystko stworzyli, lecz nie dokonali tego dzięki „instynktowi".
Rozejrzyjcie się wokół wy, jaskiniowcy, dukający, że idee powstają dzięki środkom produkcji, a maszyna nie jest wytworem ludzkiej myśli, lecz mistyczną siłą, rodzącą ludzką myśl. Dla was nigdy nie nastała epoka przemysłu; do dziś trzymacie się kurczowo barbarzyńskiej moralności z czasów, w których praca mięśni niewolników zapewniała ludzkości nędzną egzystencję. Każdy mistyk zawsze tęsknił za niewolnikami, aby go chronili przed materialną rzeczywistością, przed którą drżał. Ale wy, w swoim groteskowym atawizmie, gapicie się tępo na drapacze chmur i kominy, marząc o zniewoleniu dostarczycieli materiałów — naukowców, wynalazców i przemysłowców. Domagając się publicznej własności środków produkcji, pragniecie publicznej własności umysłu. Ja nauczyłem strajkujących, że jedyną odpowiedzią, na jaką zasługujecie, jest: „Przyjdźcie i weźcie go sobie".
Głosicie, że nie potraficie ujarzmić sił materii nieożywionej, a chcecie ujarzmić umysły ludzi zdolnych do wyczynów dla was niewykonalnych. Głosicie, że nie możecie bez nas przetrwać, a chcecie nam dyktować warunki naszego przetrwania. Głosicie, że nas potrzebujecie, a posuwacie się do bezczelności twierdzenia, że macie prawo rządzić nami przy użyciu siły — i oczekujecie, że my, nie obawiający się tej fizycznej natury, która was napełnia przerażeniem, stchórzymy na widok pierwszego lepszego chama, który was namówił, żebyście mu dali szansę rządzenia nami. Chcecie zbudować społeczeństwo oparte na następujących zasadach: że nie macie kompetencji do kierowania własnym życiem, lecz posiadacie wystarczające, by kierować cudzym — że nie jesteście przygotowani do wolności, lecz możecie sprawować rządy absolutne — że nie jesteście zdolni zarobić na życie mocą własnej inteligencji, ale możecie oceniać polityków i przyznawać im nieograniczoną władzę nad nieznaną wam sztuką, niezrozumiałą dla was nauką, osiągnięciami, o których nie macie pojęcia, i gigantycznymi zakładami przemysłowymi, gdzie wy, na podstawie własnej definicji swoich umiejętności, nie nadawalibyście się do pracy nawet na stanowisku zastępcy smarowacza.

Ten bożek waszego kultu zera, ten symbol niemocy — urodzony pasożyt — jest waszym wyobrażeniem człowieka i kryterium wartości, na obraz którego usiłujecie przekształcić swoją duszę. „To ludzka rzecz!" — wołacie w obronie wszelkiego zepsucia, poniżając się do tego stopnia, że chcecie, by pojęcie „ludzki" oznaczało słabeusza, durnia, nędznika, kłamcę, niezdarę, tchórza i oszusta, podczas gdy odmawiacie prawa przynależności do rodzaju ludzkiego bohaterowi, myślicielowi, producentowi, wynalazcy, silnemu, dążącemu do celu, czystemu —jak gdyby rzeczą ludzką było „odczuwanie", ale nie myślenie; jak gdyby ludzka była klęska, lecz nie sukces; jak gdyby ludzkie było zepsucie, lecz nie cnota — jak gdyby człowiek kierował się przesłanką śmierci, a nie życia.
Chcąc nas pozbawić honoru, by potem móc pozbawić bogactwa, zawsze traktowaliście nas jak niewolników, nie zasługujących na uznanie moralne. Wychwalacie każde przedsięwzięcie określane jako niedochodowe, po czym potępiacie ludzi, dzięki dochodom których było ono moż­liwe. Uważacie, że „w interesie publicznym" leży każdy projekt na rzecz tych, którzy nie płacą — podczas gdy świadczenie usług tym, którzy płacą, do tej kategorii nie należy. „Pożyteczna dla społeczeństwa" jest każda jałmużna, handel natomiast jest dla społeczeństwa krzywdą. „Dobro publiczne" to dobro tych, którzy na nie nie zapracowali; tym, którzy zapracowali, dobro się nie należy. „Społeczeństwem" są dla was wszyscy, którzy nie zdołali osiągnąć żadnej cnoty ani wartości; każdy, kto ją osiągnął, każdy, kto wam dostarcza dóbr potrzebnych do przetrwania, przestaje być częścią społeczeństwa i rasy ludzkiej.
Jaka biała plama pozwoliła wam mieć nadzieję, że upiecze wam się to szambo sprzeczności, i planować je jako idealne społeczeństwo, skoro jedno „nie" waszych ofiar wystarczało do zburzenia całej tej konstrukcji? Co pozwala każdemu bezczelnemu żebrakowi obnażać swoje rany przed oczyma lepszych od siebie i tonem groźby prosić o pomoc? Podobnie jak on, wykrzykujecie, że liczycie na naszą litość, ale waszą sekretną nadzieją jest kodeks moralny, który was nauczył liczyć na nasz wstyd. Oczekujecie, że będziemy się czuli winni swoich cnót w obecności waszych przywar, ran i klęsk — winni, że żyjemy i cieszymy się życiem, które wy potępiacie, lecz błagacie, byśmy pomogli wam przeżyć.
Chcieliście wiedzieć, kim jest John Galt? Jestem pierwszym uzdolnionym człowiekiem, który odmówił uważania swoich zdolności za winę. Jestem pierwszym, który nie chce odprawiać pokuty za swoje cnoty ani pozwolić na wykorzystanie ich jako narzędzi zniszczenia swojej własnej osoby. Jestem pierwszym człowiekiem nie godzącym się na męczeństwo z rąk tych, którzy chcieliby, abym zginął w imię przywileju utrzymania ich przy życiu. Jestem pierwszym, który im powiedział, że ich nie potrzebuje i że dopóki nie nauczą się z nim pertraktować jak kupcy, oferując wartość za wartość, będą musieli istnieć bez niego, tak jak on będzie istniał bez nich; wtedy przekonają się, kto ma potrzeby, a kto umiejętności — i, jeśli ludzkie przetrwanie stanowi kryterium, na czyich warunkach nastąpi to przetrwanie.
Planowo i celowo uczyniłem to, co od zarania dziejów odbywało się na zasadzie biernego oporu. Zawsze istnieli ludzie, którzy strajkowali, w imię protestu i z rozpaczy, nie pojmując jednak znaczenia swoich działań. Człowiek wycofujący się z życia publicznego, by myśleć, lecz nie dzielić się swoimi myślami — człowiek postanawiający spędzić życie jako sługa, zachowując dla siebie żar swojego umysłu, nigdy nie nadając mu kształtu, wyrazu ani realnego wymiaru, odmawiając ofiarowania go światu, którym gardzi — człowiek pokonany przez odrazę, rezygnujący, nim zaczął, wolący rezygnację od uległości, pracujący na bardzo niskich obrotach, rozbrojony przez tęsknotę za ideałem, którego nie znalazł — wszyscy oni strajkują, strajkują przeciwko brakowi rozsądku, przeciwko waszemu światu i waszym wartościom. Nie znając jednak żadnych innych, własnych wartości, porzucają poszukiwania — w mrokach beznadziejnego oburzenia, słusznego bez znajomości tego, co słuszne, namiętnego bez znajomości pożądania, oddają wam władzę nad rzeczywistością i wyrzekają się bodźców swoich umysłów — po czym giną w gorzkim poczuciu daremności, jako buntownicy nie znający przedmiotu swego buntu i kochankowie, którzy nie odkryli miłości.
Haniebne czasy, które nazywacie mrokami średniowiecza, były epoką strajku inteligencji. Ludzie inteligentni zeszli wówczas pod ziemię i żyli nie odkryci, studiując potajemnie, po czym umierali, unicestwiając dzieła swoich umysłów; tylko garstka najdzielniejszych męczenników pozostała, by trzymać ludzkość przy życiu. Każdy okres rządów mistyków był epoką stagnacji i niedostatku, w której większość ludzi strajkowała przeciwko istnieniu, otrzymując za swoją pracę mniej, niż wystarczało na przeżycie, i nie pozostawiając władcom do zagrabienia nic z wyjątkiem ochłapów, odmawiając myślenia, odwagi, produkcji; właścicielem ich zysków i najwyższym autorytetem w kwestii prawdy był wówczas kaprys jakiegoś pozłacanego degenerata o władzy uświęconej prawem bożym lub siłą pałki. Droga historii ludzkości była drogą białych plam, biegnących przez jałową przestrzeń, wyżartą przez wiarę i przemoc, z kilkoma zaledwie chwilami blasku, następującymi wtedy, gdy uwolniona energia ludzi umysłu dokonywała cudów, na które wy gapiliście się, podziwialiście je i czym prędzej niszczyliście.
Tym razem to się wam nie uda. Gra mistyków dobiegła końca. Znikniecie we własnej nierzeczywistości — i dzięki niej. My, ludzie rozsądku, przetrwamy.
Wezwałem do strajku męczenników, którzy nigdy przedtem was nie opuścili. Dałem im broń, której przedtem nie mieli: świadomość ich moralnej wartości. Nauczyłem ich, że świat jest nasz, kiedykolwiek zechcemy się o niego upomnieć, ponieważ nasza moralność jest moralnością życia. Oni, wielkie ofiary, których dziełem były wszystkie cuda krótkiego lata ludzkości, oni, przemysłowcy, władcy materii, nie rozumieli charakteru swojego prawa. Nie wiedzieli, że do nich należy władza. Ja ich nauczyłem, że do nich należy chwała.
Wy, którzy macie czelność uważać nas za gorszych moralnie od pierwszego lepszego mistyka, nawiedzanego przez nadprzyrodzone wizje — wy, walczący jak sępy o zagrabione grosze, ale gardzący ludźmi zbijającymi majątek własną pracą — wy, gardzący biznesmenami, a podziwiający pseudoartystów — źródłem waszych kryteriów jest ten mistyczny miazmat, unoszący się z pierwotnych bagien, ten kult śmierci, który każe uznawać biznesmena za niemoralnego z racji faktu, że to on utrzymuje was przy życiu. Wy, twierdzący, że pragniecie się wznieść ponad prymitywne sprawy ciała, ponad rutynę realizacji czysto fizycznych potrzeb — kto jest zniewolony przez potrzeby fizyczne: Hindus harujący od świtu do zmroku przy ręcznym pługu za miskę ryżu czy Amerykanin jadący na traktorze? Kto jest władcą fizycznej rzeczywistości: człowiek śpiący na gwoździach czy ten, który śpi na materacu sprężynowym? Co jest narzędziem triumfu ducha ludzkiego nad materią: pełne zarazków chałupy nad brzegami Gangesu czy wyrastająca nad oceanem sylwetka Nowego Jorku? Jeśli nie poznacie odpowiedzi na te pytania — i nie nauczycie się stać na baczność w obliczu wytworów ludzkiego umysłu — niedługo już pożyjecie na tej ziemi, którą my kochamy i której nie pozwolimy wam zaprzepaścić. Nie prześliźniecie się po reszcie swoich dni. Przedstawiłem pokrótce zwykły bieg historii, żebyście mogli odkryć rodzaj zapłaty, którą mieliście nadzieję zrzucić na cudze barki. Ostatki waszych sił witalnych zostaną teraz wyssane, by dostarczyć czcicielom i nosicielom śmierci to, na co nie zapracowali. Nie udawajcie, że pokonała was podła rzeczywistość — pokonały was własne uniki. Nie udawajcie, że giniecie za szlachetny ideał — posłużycie jako pasza dla tych, którzy nienawidzą człowieka. Ale tym spośród was, którzy zachowali resztki godności i pragnienie miłości życia, daję szansę wyboru. Wybierajcie, czy chcecie zginąć za moralność, w którą nigdy nie wierzyliście i której nie praktykowaliście. Zatrzymajcie się na skraju autodestrukcji i przypatrzcie swoim wartościom i życiu. Dokonajcie przeglądu zawartości waszych umysłów.
Od dzieciństwa ukrywacie wstydliwy sekret, że nie czujecie pragnienia, by być moralnymi, nie chcecie dążyć do samozniszczenia, boicie się i nienawidzicie swojego kodeksu, ale nie ośmielacie się tego powiedzieć nawet samym sobie; że jesteście pozbawieni owych „moralnych instynktów", które rzekomo czują inni. Im mniej czuliście, tym głośniej obwieszczaliście swoją bezinteresowną miłość i oddanie innym, bojąc się, by nie odkryli waszego własnego ja, tego, które zdradziliście i trzymaliście w ukryciu, niczym trupa zamkniętego w szafie własnego ciała. A oni, będący zarazem oszukiwanymi i oszustami, słuchali i przyklaskiwali wam w obawie, że odkryjecie, iż ukrywają ten sam sekret. Wasze istnienie polega na wielkim udawaniu, odgrywaniu komedii przed sobą nawzajem, bo każdy czuje, że tylko on jest grzesznym wybrykiem natury, upatruje autorytet moralny w jakiejś niepoznawalnej sile, do której dostęp mają tylko inni, i udaje rzeczywistość na podstawie swojego wyobrażenia cudzych oczekiwań. Tylko niektórzy mają odwagę przerwać to błędne koło.
Nieważne, jaki niechlubny kompromis zawarliście ze swoją niepraktyczną doktryną, nieważne, jak nędzną równowagę między cynizmem a przesądem udaje wam się teraz utrzymywać, nie pozbyliście się korzeni, które stanowi śmiercionośna zasada: wiara, że moralność i praktyczność są przeciwieństwami. Od dzieciństwa uciekacie przed koszmarem wyboru, którego nigdy nie ośmieliliście się w pełni zidentyfikować. Jeśli to, co praktyczne — wszystko, co musicie robić, by istnieć, wszystko, co się sprawdza, odnosi sukces, osiąga cel, przynosi wam pożywienie i przy­jemność, przynosi wam korzyść, jest złe — a dobre, moralne jest to, co niepraktyczne, to, co się nie udaje, niszczy, blokuje, rani was i przynosi wam straty lub ból — wasz wybór jest wyborem między moralnością a życiem.
Jedynym rezultatem tej morderczej doktryny było pozbawienie życia moralności. Dorastaliście w wierze, że jedyny związek zasad moralnych z życiem polega na przeszkadzaniu i zagrażaniu mu z ich strony; że ludzkie istnienie jest pozbawioną moralności dżunglą, w której dopuszczalne jest wszystko. I w tej mgle odwróconych definicji, która osiadła na uśpionych umysłach, zapomnieliście, że grzechy potępiane przez waszą doktrynę to cnoty potrzebne do życia, i zaczęliście wierzyć, że rzeczywistym złem są praktyczne środki istnienia. Zapominając, że tym niepraktycznym „dobrem" było poświęcenie, wierzycie, że poszanowanie własnej wartości jest niepraktyczne; zapominając, że praktycznym „złem" była produkcja, wierzycie, że praktyczna jest grabież.
Kołysząc się jak bezradna gałązka na wietrze nie oznaczonego na mapach moralnego pustkowia, nie ośmielacie się być w pełni złymi ani w pełni żywymi. Kiedy jesteście uczciwi, czujecie urazę ze strony oszusta; kiedy oszukujecie, czujecie trwogę i wstyd; wasz ból wzmaga uczucie, że ból jest waszym stanem naturalnym. Litujecie się nad ludźmi, których podziwiacie, wierząc, że są skazani na klęskę; zazdrościcie tym, których nienawidzicie, wierząc, że są panami istnienia. Czujecie się bezradni wobec łotrów, wierząc, że zło musi zwyciężyć, bo moralność jest bezsilna, „niepraktyczna".
Moralność jest dla was widmowym strachem na wróble, na którego składają się obowiązek, nuda, kara i ból, skrzyżowaniem waszego pierwszego nauczyciela z podstawówki i poborcy podatkowego, stojącym na jałowym polu i wymachującym kijem, by odpędzić wasze przyjemności
—      a słowo „przyjemność" oznacza dla was mózg przesiąknięty alkoholem, bezmózgą dziwkę albo głupotę tumana stawiającego pieniądze na wyścigach zwierząt, bo przecież przyjemność nie może być moralna.
Jeśli zrozumiecie, w co naprawdę wierzycie, odkryjecie potrójne potępienie — siebie, życia i cnoty
—      kryjące się w groteskowym wniosku: wierzycie, że moralność to zło konieczne.
Czy zastanawiacie się, dlaczego żyjecie bez godności, kochacie bez ognia i umieracie bez oporu? Czy zastanawiacie się, dlaczego, gdziekolwiek spojrzycie, widzicie jedynie pytania bez odpowiedzi, dlaczego w waszym życiem targają nierozwiązywalne konflikty, dlaczego spędzacie je, W siedząc na irracjonalnych płotach, by uniknąć sztucznych wyborów, takich jak: dusza czy ciało, umysł czy serce, bezpieczeństwo czy wolność, prywatny zysk czy dobro społeczne?
Krzyczycie, że nie znajdujecie odpowiedzi? W jaki sposób mieliście nadzieję je znaleźć? Wyrzekacie się narzędzia percepcji — umysłu — a potem narzekacie, że wszechświat jest tajemnicą. Wyrzucacie klucz, a potem jęczycie, że wszystkie drzwi są przed wami zamknięte. Wyruszacie w poszukiwaniu irracjonalnego, a potem przeklinacie istnienie za to, że nie ma sensu. Płot, na którym przesiadujecie od dwóch godzin — słuchając moich słów i usiłując przed nimi uciec — jest tchórzowską formułką zawartą w zdaniu: „Nie posuwajmy się do skrajności!" Skrajnością, której zawsze staraliście się uniknąć, jest rozpoznanie faktu, iż rzeczywistość jest osta­teczna, A znaczy A, a prawda jest prawdziwa. Kodeks moralny, którego nie da się praktykować, kodeks domagający się niedoskonałości lub śmierci, nauczył was rozpuszczać wszystkie idee we mgle, nie pozwalać na jednoznaczne definicje, traktować każde pojęcie jako przybliżone i każdą regułę postępowania jako elastyczną, asekurować się w przypadku wszelkich zasad i iść na kompromis w przypadku wszelkich wartości, starając się zawsze „wypośrodkować". Wymuszając na was akceptację nadprzyrodzonych aksjomatów, wasz kodeks zmusił was do odrzucenia aksjomatu natury. Uniemożliwiając oceny moralne, odebrał wam zdolność formułowania racjonalnych opinii. Kodeks, który zabrania wam rzucić pierwszy kamień, zabronił wam definiować tożsamość kamieni i wiedzieć, kiedy i czy jesteście kamienowani.
Człowiek odmawiający wydania sądu, nie mówiący ani „tak", ani „nie", twierdzący, że nie istnieją pewniki, i wierzący, że uniknie odpowiedzialności, jest odpowiedzialny za całą krew przelewaną teraz na świecie. Rzeczywistość jest pewnikiem, istnienie jest pewnikiem, drobinka kurzu jest pew­nikiem i jest nim także ludzkie życie. To, czy żyjesz, czy umierasz, jest pewnikiem. To, czy masz kawałek chleba czy nie, jest pewnikiem. To, czy zjesz swój chleb, czy zje go grabieżca, także jest pewnikiem.
Każda sprawa ma dwa końce: jeden jest słuszny, a drugi niesłuszny; to, co pośrodku, jest jednak zawsze złe. Człowiek, który się myli, zachowuje jakiś szacunek dla prawdy, choćby poprzez przyjęcie odpowiedzialności wyboru. Człowiek środka jest natomiast sługusem, wymazującym prawdę na rzecz udawania, że nie istnieje żaden wybór ani wartości, chcącym przeczekać każdą bitwę, napić się krwi niewinnych albo czołgać na brzuchu do winnych, rozpraszającym sprawiedliwość poprzez posyłanie do więzienia zarówno rabusia, jak i obrabowanego, rozwiązującym konflikty poprzez nakazywanie myślicielowi i głupcowi spotkać się w pół drogi. W każdym kompromisie pomiędzy pożywieniem a trucizną zwycięzcą może być jedynie śmierć. Na każdym kompromisie pomiędzy dobrem a złem skorzystać może jedynie zło. W transfuzji krwi, osłabiającej dobro, by wzmocnić zło, osoba idąca na kompromis odgrywa rolę gumowej rurki. Wy, pół rozumni, pół tchórze, bawicie się w ciuciubabkę z rzeczywistością ale ofiarą, której zawiązaliście oczy, jesteście wy sami. Kiedy ludzie praktykują swoje cnoty w przybliżeniu, zło przybiera postać całkowitego; kiedy cnotliwi rezygnują z wierności sztywnym zasadom, przejmują ją dranie, fundując wam gorszący spektakl kulącego się, targującego, zdradliwego dobra i przekonanego o swojej wyższości bezkompromisowego zła. Tak jak poddaliście się mistykom mięśni, gdy wam powiedzieli, że niewiedza polega na przeświadczeniu o posiadaniu wiedzy, teraz poddajecie im się, gdy wrzeszczą, że niemoralność charakteryzuje się wyrażaniem sądów moralnych. Gdy wykrzykują, że pewność swojej racji jest samolubna, spieszycie z zapewnieniem, że niczego nie jesteście pewni. Gdy wołają, że opieranie się na swoich przekonaniach jest niemoralne, zapewniacie ich, że żadnych przekonań nie posiadacie. Kiedy rzezimieszki z Europejskich Republik Ludowych warczą, że jesteście winni nietolerancji, bo nie traktujecie swojego pragnienia życia i ich pragnienia zabicia was jako różnicy zdań — kulicie się i spieszycie z zapewnieniem, że nie jesteście nietolerancyjni wobec żadnych potworności. Kiedy jakiś bosy darmozjad w zatęchłej azjatyckiej dziurze wrzeszczy na was: „Jak śmiecie być bogaci?!" — korzycie się, błagacie go o cierpliwość i przyrzekacie, że pozbędziecie się wszystkiego. Znaleźliście się w ślepej uliczce zdrady, którą popełniliście, zgadzając się, że nie macie prawa istnieć. Kiedyś wierzyliście, że to „tylko" kompromis: godziliście się, że złem jest życie dla siebie, ale dobrem życie dla swoich dzieci. Potem godziliście się, że życie dla swoich dzieci jest samo­lubne, ale życie dla swojej społeczności moralne. Potem godziliście się, że życie dla swojej społeczności jest samolubne, ale życie dla kraju moralne. Teraz pozwalacie, by męty ze wszystkich zakątków świata pożerały ten najwspanialszy z krajów, godząc się, że życie dla własnego kraju jest samolubne i że waszym obowiązkiem moralnym jest życie dla świata. Człowiek, który nie ma prawa do życia, nie ma prawa do wartości i nie utrzyma ich.
Na końcu swojej drogi skutecznych zdrad, pozbawieni broni, pewności i honoru, popełniacie zdradę ostateczną, podpisując akt bankructwa intelektualnego: gdy mistycy mięśni z republik ludowych ogłaszają się panami rozumu i nauki, spieszycie ich zapewniać, że waszą fundamentalną zasadą jest wiara, podczas gdy rozsądek cechuje waszych niszczycieli. Walczącym o przetrwanie resztkom rozsądnej uczciwości w oszołomionych umysłach swoich dzieci mówicie, że nie macie racjonalnych argumentów na poparcie idei, które stworzyły ten kraj, że nie ma racjonalnego usprawiedliwienia dla wolności, własności, sprawiedliwości ani praw, że opierają się one na mistycznej intuicji i można je przyjąć jedynie na wiarę; że choć rozsądek i logika podpowiadają, iż wróg ma rację, wiara stoi ponad rozsądkiem. Mówicie im, że racjonalnie jest grabić, torturować, więzić, konfiskować i mordować, należy zaś opierać się pokusom logiki i trwać w dyscyplinie irracjonalności — że drapacze chmur, fabryki, radia i samoloty były produktami wiary i mistycznej intuicji, a głód, obozy koncentracyjne i plutony egzekucyjne są produktami racjonalnego sposobu życia — że rewolucja przemysłowa była rewoltą ludzi wiary przeciwko epoce rozsądku i logiki, znanej jako średniowiecze. Jednym tchem temu samemu dziecku, mówicie, że grabieżcy rządzący republikami ludowymi prześcigną ten kraj w produkcji, są bowiem przedstawicielami nauki, ale troszczenie się o dobra materialne jest złem i trzeba się wyrzec dostatku; mówicie, że ideały grabieżców są szlachetne, ale oni nie traktują ich poważnie, a wy tak; że waszym celem w walce z grabieżcami jest jedynie realizacja ich celów, których oni zrealizować nie mogą, lecz wy tak; i że sposobem na ich pokonanie jest uprzedzenie ich i rozdanie swojego majątku. Potem zastanawiacie się, dlaczego wasze dzieci przyłączają się do „ludowców" albo zostają na wpół oszalałymi przestępcami, dlaczego grabieżcy podchodzą coraz bliżej waszych drzwi — i winicie głupotę ludzką, twierdząc, że masy są pozbawione rozumu.
Wymazujecie ze świadomości otwarty, publiczny spektakl walki grabieżców z rozumem i fakt, że najkrwawsze zbrodnie dokonują się w imię kary za zbrodnię myślenia. Wymazujecie fakt, że większość mistyków mięśni zaczynała jako mistycy ducha, że wciąż przerzucają się z jednego na drugie, że ludzie nazywani przez ciebie materialistami i spirytualistami to tylko dwie połówki tej samej przepołowionej osoby, nieustannie poszukujące dopełnienia, lecz dążące do niego poprzez oscylowanie między niszczeniem ciała a niszczeniem duszy — że wyjeżdżają z waszych uczelni do obozów pracy w Europie, a potem staczają się w mistyczne szambo Indii, szukając ucieczki przed rzeczywistością i umysłem.
Wymazujecie to i trzymacie się kurczowo swojej obłudnej „wiary", żeby nie dopuścić do siebie wiedzy, że grabieżcy trzymają was na smyczy, którą jest wasz kodeks moralny — że to oni bezwarunkowo i nieprzerwanie praktykują moralność, której wy jesteście w połowie posłuszni, w połowie zaś uciekacie przed nią — że praktykują ją w jedyny sposób, w jaki można to czynić: zmieniając ziemię w piec ofiarny — że wasza moralność zabrania wam opierać im się w jedyny możliwy sposób: odmawiając złożenia siebie w ofierze i dumnie głosząc swoje prawo do istnienia — że aby walczyć z nimi do końca i mieć całkowitą słuszność, musicie odrzucić swoją moralność. Wymazujecie to, bo wasze poszanowanie własnej wartości jest nierozdzielnie związane z tą mistyczną „bezinteresownością", której nigdy nie mieliście ani nie praktykowaliście, ale udawaliście to przez tyle lat, że myśl ojej potępieniu przepełnia was trwogą. Żadna wartość nie jest wyższa od poszanowania własnej wartości, wy jednak zainwestowaliście ją w atrapy środków bezpieczeństwa — i teraz wasza moralność schwytała was w pułapkę, w której jesteście zmuszeni udawać szacunek dla siebie, walcząc po stronie credo autodestrukcji. Kpicie z samych siebie: potrzeba poszanowania własnej wartości, której nie potraficie wyjaśnić ani zdefiniować, jest częścią mojej moralności, nie waszej; jest to obiektywny symbol mojego kodeksu, mój dowód w waszych duszach.
Dzięki uczuciu, którego nie nauczył się identyfikować, lecz nosi w sobie od pierwszej świadomej chwili istnienia, od momentu odkrycia, że musi dokonywać wyborów, człowiek wie, że jego rozpaczliwa potrzeba poszanowania własnej wartości jest sprawą życia lub śmierci. Jako istota obdarzona świadomą wolą wie, że musi znać swoją wartość, by zachować życie. Wie, że musi mieć rację; mylić się w czynach, oznacza zagrożenie dla życia; mylić się w duchu, być złym, oznacza nieprzystosowanie do życia.
Każdy czyn człowieka musi być zamierzony; sam akt zdobywania lub zjadania pożywienia implikuje, że osoba, którą utrzymuje przy życiu, jest tego warta; każda przyjemność, do jakiej dąży, implikuje, że osoba dążąca do niej jest warta jej doznania. Nie ma wyboru w kwestii swojej potrzeby poszanowania własnej wartości, może jedynie wybrać kryteria, którymi ją mierzy. Popełnia śmiertelny błąd, używając owego narzędzia chroniącego życie w służbie autodestrukcji, wybierając kryterium sprzeczne z istnieniem i kierując szacunek dla własnej osoby przeciwko rzeczywistości.
Każda forma bezprzyczynowej wątpliwości, każde poczucie niższości i niedowartościowania jest w istocie ukrytym lękiem człowieka przed niezdolnością do poradzenia sobie z istnieniem. Ale im większy jego lęk, tym bardziej uporczywie trzyma się dławiących go morderczych doktryn. Żaden człowiek nie może przeżyć chwili, w której deklaruje się jako nieuleczalnie zły; jeśli mu się uda, następna chwila przyniesie szaleństwo lub samobójstwo. Jeśli wybrał kryterium irracjonalne, będzie próbował przed tym uciec, udając, uchylając się, wymazując; podstępem pozbawi się rzeczywistości, istnienia, szczęścia, umysłu — i, ostatecznie, poszanowania własnej wartości, uparcie walcząc o zachowanie jej złudzenia, by tylko nie odkryć jej braku. Strach przed stawieniem czoła jakiejś kwestii oznacza wiarę, że prawdą jest najgorsze.
Permanentnej winy nie zaszczepia w was żadna zbrodnia, którą popełniliście, żadne z waszych niepowodzeń, błędów czy wad, lecz biała plama, za pomocą której usiłujecie je wymazać — nie żaden grzech pierworodny ani nieznany wrodzony defekt, lecz świadomość faktu waszego pod­stawowego deficytu: zawieszenia umysłu, odmowy myślenia. Lęk i poczucie winy są waszymi chronicznymi uczuciami, są rzeczywiste i zasługujecie na nie, ale ich źródłem nie są żadne powierzchowne przyczyny, które wymyślacie, by ukryć prawdziwe, nie „egoizm", słabość czy niewiedza, lecz rzeczywiste i fundamentalne zagrożenie waszego istnienia: boicie się, bo porzuciliście swoje narzędzie przetrwania, i macie poczucie winy, bo wiecie, że uczyniliście to dobrowolnie.
Zdradziliście swoje ja, to znaczy swój umysł; poszanowanie własnej wartości oznacza poleganie na własnej umiejętności myślenia. Ego, którego poszukujecie, lecz nie potraficie wyrazić ani określić, to nie emocje ani mgliste marzenia, lecz wasz intelekt, ten sędzia najwyższego trybunału, pozbawiony przez was władzy na rzecz małych krętaczy zwanych „uczuciami". Potem czołgacie się przez noc, którą sami sobie zgotowaliście, w rozpaczliwym poszukiwaniu bezimiennego ognia, napędzani blednącą wizją ujrzanego i utraconego świtu.
Zwróćcie uwagę na uparcie powracającą w mitologiach legendę o raju, Atlantydzie lub jakimś królestwie doskonałości, które człowiek posiadał i utracił. Korzenie tej legendy tkwią nie w przeszłości rasy, lecz w przeszłości każdego człowieka. Nadal macie poczucie — nie tak konkretne jak wspomnienie, przypominające raczej tępy, niejasny ból beznadziejnej tęsknoty — że gdzieś w pierwszych latach dzieciństwa, zanim nauczyliście się uległości, wchłonęliście koszmar irracjonalności i zwątpiliście w wartość własnych umysłów, poznaliście radosną egzystencję niezależnej, rozumnej świadomości, stojącej w obliczu nieograniczonego wszechświata. Oto raj utracony, upragniony — i będący na wyciągnięcie ręki.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Brytyjczycy, nic się nie stało!!!

  Brytyjczycy, nic się nie stało!!! A to gagatek ! Przecie kosher Izaak … https://geekweek.interia.pl/nauka/news-newton-jakiego-nie-znamy-zb...