poniedziałek, 3 maja 2021

ERAZM MAJEWSKINAUKA O CYWILIZACYIPROLEGOMENA I PODSTAWY DO FILOZOFII DZIEJÓW I SOCYOLOGII

ERAZM MAJEWSKI
NAUKA O CYWILIZACYI
PROLEGOMENA I PODSTAWY DO FILOZOFII DZIEJÓW I SOCYOLOGII

Sapere aude,
Horac. epist. II 40.
WARSZAWA 1980

PRZEDMOWA.

Osobliwym jest przedmiot niniejszej książki. Nie starczyłoby już życia ludzkiego do zapoznania się z tem, co już przemyślano o nim i niemasz jeszcze wyników powszechnie przyjętych, tak co do pojęć najogólniejszych, jak tysiącznych szczegółów; niemasz tu nawet podstawy wspólnej. Ile wybitnych umysłów, tyle punktów wyjścia i tyle sprzecznych ze sobą rozwiązań.
Z góry przeto wiem, że treść tej książki nie może wszystkich zadowolnić. Nawet wówczas, gdyby wszystko w niej było prawdą, musiałaby wywołać sprzeczne sądy, bo prawdę, jeśli jest odmienna od naszej prawdy, przyjmujemy nie bez oporu, a cóż dopiero, gdy znajdują się tu idee nowe, które muszą wpierw przejść przez ogień wszechstronnej krytyki.
Nie spodziewam się również zgody w przyjmowaniu myśli tu wyłożonych. Co jednemu wyda się słusznem, to inny odrzuci i odwrotnie.
Dlatego nie porównywam myśli swoich z wywodami innych. Nie wdaję się w rozbiór ani krytykę systemów, teoryi i hipotez cudzych, albowiem trzebaby na to zużyć zbyt wiele pracy, czasu i miejsca i niepotrzebnie rozszerzyć dzieło do rozmiarów kilkakroć większych po to chyba, aby przekonać, że widzę lepiej niż inni, ale przekonać szermierką na słowa, w której często nie prawda, lecz zręczność i talent odnosi tryumf - oczywiście znikomy.
Nie przeprowadzam również linii demarkacyjnych między tem. co "moje", a co "cudze", bo byłby to trud jałowy a nawet niewykonalny.
Zamiast nużyć czytelniku obojętną dlań erudycyą, wolę odrazu stanąć oko w oko z zagadkami, o które chodzi, i, wspierając się jedynie na elementarnych podstawach nauki, wysnuć niezależnie i jasno pogląd własny.
Jeśli moje przedstawienie rzeczy nie jest błędne, przez to samo upadną poglądy odmienne, trudziłbym się więc bezpotrzebnie osobnem ich zwalczaniem. Gdyby zaś moje poglądy nie dały się utrzymać, to i wysiłki, włożone w zwalczanie innych, na nicby się nie zdały.
Zamiast krytykować tych, dla których wiedzy i przenikliwości żywię szacunek, wolę poddać mój sposób widzenia roztrząsaniom krytycznym. Jeżeli mi dowiodą, że się mylę, nie będę się upierać, ale proszę, niech moi krytycy nie wchodzą na drogę argumentowania dogmatami i autorytetami, niech przekonywają rzeczową i logiczną argumentacyą.
Niech mi nie mówią, że znakomity A. ujmował sprawę inaczej, że B. dowiódł już czegoś innego, że C, D, utrzymują coś sprzecznego z moim poglądem, bo sam wiem, że rozmijam się z poglądami wielu badaczów najpoważniejszych, dla racyi których wykładem jest dzieło niniejsze.
Kto własnym umysłem szukał prawdy i porządku świata i potykał się o przeszkody, które nam ułomność nasza napiętrzyła, kto śledził walkę umysłów z niewiadomem, ten wie, co sądzić o "ostatniem słowie nauki", na które chętnie powołują się umysły lękliwe i skrępowane dogmatem. Ostatniego słowa niema w nauce, bo ludzkość nie spoczywa w pracy. W świecie jest ciągle "jutro", które rodzi się z całego "wczoraj". Na dziś niema miejsca, bo gdyby było, zapanowałaby powszechna stagnacya.
Postęp jest właśnie ustawicznem zaostrzeniem się naszego wzroku i doskonaleniem metod oraz zdolności do coraz subtelniejszej analizy i syntezy.
Naukę o cywilizacyi, a więc pośrednio o społeczeństwie i człowieku uważam za gałąź ogólnej nauki o Przyrodzie i dlatego wyprowadzam ją z podstaw przyrodniczych.
Jaka jest racya bytu "Nauki o cywilizacyi" i miejsce w szeregu nauk, o tem czytelnik będzie mógł sądzić po zapoznaniu się z treścią traktatu niniejszego. Tutaj powiedzieć mogę, że nowość nazwy płynie z ujęcia przedmiotu badania od całości, nie zaś od elementów, składających się na całość. Nauka o cywilizacyi jest o tyle socyologią ile nią jest również biologia organizmów, którą możnaby nazwać, wychodząc z punktu widzenia socyologów, socyologią komórek organizmu.
Zdążyłem tu wyłożyć zaledwie podstawy przyszłej konstrukcyi, ale nawet gdyby one nie miały się utrzymać, zdaje mi się, że praca niniejsza należy do rzędu tych, które nie mogą być dla nauki niebezpieczne, bo prowadzi ściśle określoną drogą i systematycznie do głębszego wniknięcia w stosunki między rzeczami badanemi, co właśnie jest jedynym celem nauki. Nie mam nikomu nic do zawdzięczenia, tylko przyjaciel mój, dr. fil. Maryan Massonius był świadkiem mego zmagania się z zadaniem i w częstych rozmowach o kwestyach wątpliwych zawdzięczam Mu niejedną cenną poprawkę oraz obronę z niejednego wyniku przed własnem wątpieniem.

Autor.
Warszawa 31 grudnia 1907 r.


WSTĘP. 1.

Do najciekawszych, a zarazem najzawilszych bodaj zagadek, których nauka, pomimo bardzo wielu usiłowań nie zdołała jeszcze rozwiązać, należy bezwątpienia pytanie: dla czego cywilizacya wysoka zjawia się na ziemi nie wszędzie, dla czego jest zjawiskiem prędko przemijającem, jak nam to stwierdzają dzieje powszechnie oraz od czego zależy jej pojawianie się i znikanie, a właściwie przenoszenie się na powierzchni ziemi, z miejsca na miejsce, z kraju do kraju, od ludu do ludu?
Dlaczego wysoki stan cywilizacyi nie obejmuje nigdy całego obszaru ziemi i wszystkich ludzi, lecz występuje ogniskami, zajmującemi stosunkowo niewielkie obszary i w żadnym jeszcze momencie dość długich dziejów (powszechnych) nie tylko nie objął wszystkich ludzi, ale nawet nie utrzymał się długo tam, gdzie już się pojawił?
Dlaczego jedno jakieś ognisko cywilizacyi wyższej gdzieś rozpala się, gdzieindziej płonie w całej pełni, ówdzie zaś dogasa? Co za wpływy przemożne kierują całym tym ruchem, jakie prawo rządzi temi na pozór bezładnie, a jednak nieodwołalnie dokonywującemi się zmianami?
Jednem słowem, co zapala i co gasi oddzielne cywilizacye, co wznosi ludność różnych krajów na wyżyny i co je strąca?
Dość wspomnieć Egipt, Chaldeę, Grecyę, Rzym, aby spostrzedz, że to, co nazywamy stanem wysokiej cywilizacyi nigdzie nie trwa bezustannie. Każdy z wymienionych krajów jaśniał niegdyś wielkim blaskiem swej cywilizacyi i opromieniał szeroko świat ludzki, zostający w pośrednim lub bezpośrednim związku z tem ogniskiem, i każdy bladł kolejno w upadku cywilizacyi i w promieniach nowozapalającego się gdzieśindziej ogniska.
I właśnie dla tego, że nie znamy dotychczas żadnego wyjątku od tego prawa znikomości oddzielnych ognisk cywilizacyi, że na mocy tego, co było. możemy napewno przypuszczać znikomość również i współczesnej nam cywilizacyi, rodzi się w każdym umyśle głębszym zaduma i pytanie: dla czego tak jest i czy tak musi być zawsze?
Zagadka ta nie tylko jest trudna, ale i zdradna, bo dopiero po wniknięciu w niezliczone pytania, jakie myśliciel musi sobie zadawać w miarę, jak zapuszcza się w szczegóły, ukazuje się jako zadanie niesłychanie skomplikowane. Bez takiego wniknięcia łudzi pozorną swoją prostotą i wywołuje nieskomplikowane objaśnienia. Dawano już ich bardzo wiele, a wszystkie maja tę wspólną wadę, że nie sięgają, i nawet nie usiłują sięgnąć do dna sprawy.
Jeszcze w starożytności niektóre z pytań, któreśmy postawili na czele, lubo nie w całej rozciągłości, nurtowały w umysłach bystrzejszych.
Polibiusz, usiłując zdać sobie sprawę z tajemniczych przyczyn upadania miast helleńskich, zawyrokował, że Grecya umiera przez ludzi. W tem orzeczeniu, niewątpliwie słusznem, o ile chodzi o przyczynę bezpośrednią, nie wiele powiedziano, ale mamy dowód, że myślano nad zagadka i myślano nie o wiele gorzej, niż się to często dzieje za naszych czasów i w zastosowaniu do różnych innych ludów.
Orzeczenie to nie tłumaczy jednak, dlaczego ludzie z tego samego narodu greckiego w pewnym czasie wytworzyli cywilizacyę grecką i wznieśli ją na wyżyny, a w innym znów czasie przyprawili ją o upadek. Jeżeli Grecya upadła przez Greków, to Polibiusz tak samo nie objaśnił w czem tu oni zawinili, jak nie objaśnił i nie próbował nawet objaśnić, w czem byli przyczyną wielkości Grecyi, choć to drugie pytanie związane jest nierozerwalnie z pierwszem.
Sprawa nie jest bynajmniej prosta.
Przypuśćmy, że przyczyną upadku Grecyi i Greków było zwyrodnienie ludności. Czyż takie przypuszczenie objaśnia nam zjawisko?
"Upadanie" jest przecież dopiero połową zjawiska, które nas zajmuje. Gdybyśmy nawet wyjaśnili fakt upadania "zwyrodnieniem", lub jakąś inną bezpośrednią przyczyną, to pozostaje jeszcze do wytłumaczenia przyczyna rozkwitu cywilizacyi greckiej. Nawet zrozumienie przyczyn upadku nie wytłumaczy nam jeszcze rozkwitu, a cóż dopiero powiedzieć, gdy sobie uprzytomnimy, że nawet i samo zjawisko upadania nie jest tak jasne, jak się wydaje przy powierzchownem traktowaniu.
Upadek cywilizacyi rzymskiej wyjaśniają historycy wtargnięciem barbarzyńców Północy w połączeniu ze zwyrodnieniem ludności rzymskiej, lecz i tu wysuwane są na czoło przyczyny ostatnie i tylko pozorne.
Twierdzono, że portom morza Śródziemnego odkrycie Ameryki odebrało dawną wielkość, przenosząc "oś handlu świata" w inne miejsca. I tu powierzchowność sadu aż bije w oczy i tu wypadki, które się zbiegły ze sobą, wiązane są w związek przyczynowy może nawet dobrze, ale zbyt płytko i dlatego rozwiązanie nie tłumaczy sprawy. Wszak mamy prawo zapytać, dlaczego odkrycie Ameryki nie miało przyczynić się równie dobrze do jeszcze większego spotęgowania się świetności świata Śródziemnomorskiego?
Los Wenecyi i jej podobnych portów śródziemnomorskich niesłusznie jest wiązany w związek przyczynowy z odkryciem Ameryki, a przynajmniej winien być postawiony na szerszym gruncie, nie jest bowiem odosobniony, ani pierwszy w dziejach. Jeszcze wcześniej na korzyść tych młodszych portów Italii upadły Tyr, Sydon, Kartagina i tyle innych kolejnych "Królowych morza". Wszak tamtych nie zabiło odkrycie "nowych światów". Działało więc i tu i tam coś innego i bardziej ogólnego, czego nie umiano się domyśleć.
W dotkniętych przykładach chodzi o upadki. Jest to temat najgorliwiej opracowany przez historyozofow. Lecz upadki, do których historyozofowie okazują większe zainteresowanie, są tylko częścią i to mniejsza ich zadania. Predylekcyę łatwo sobie wytłumaczyć. Upadanie odbywa się, że tak powiem, przed oczyma historyków i w szybkiem stosunkowo tempie. Daje się ono rozłożyć na logiczny szereg znanych zdarzeń historycznych o skutkach, a często i o przyczynach bezpośrednich znanych i wyraźnych.
Nie tak łatwe do odszukania i ujęcia są przyczyny wzrostu i rozwoju, albowiem ten bywa zwykle powolny i mniej oświetlony faktami historycznemi. W ogóle łatwiej nam objaśnić dlaczego i w jakiej zdarzeń kolei ktoś znany utracił majątek, aniżeli dlaczego i w jakiej kolei zdarzeń zebrał. W ostatnim wypadku natrafiamy zwykle na brak lub ubóstwo materyału historycznego, którybyśmy mogli wiązać w logiczny łańcuch historycznych przyczyn i skutków. Ale właśnie ta okoliczność wskazuje, że w objaśnianiu posługujemy się materyałem ubogim i jednostronnym. Gdy mamy cokolwiek zamało danych bezpośrednich, stajemy bezsilni i zrzekamy się wyjaśnień.
A przecież we wzroście tkwić musi taka sama suma realnych, choć innych przyczyn, jaka tkwi w zjawisku upadania.
Z nierównomierności i jednostronności właśnie materyału historycznego płynie skłonność historyozofów do zajmowania się przeważnie procesem rozkładu społeczeństw i cywilizacyi. Historyozofia uprawia chętniej patologię społeczeństw, aniżeli ich fizyologię, a zwłaszcza embryologię. A i w tej dziedzinie wpada najczęściej w jednostronność, sztuczność lub bezpożyteczną drobiazgowość.
Niejednemu zdawało się, że coś głębiej rozjaśniał, gdy do łańcucha bezpośrednich przyczyn i skutków wprowadzał rzekomo jeszcze bezpośredniejsze i również prawdziwe. Wywoływał on nieraz podziw dla swej przenikliwości i bystrości, choć w gruncie rzeczy operował paradoksami.
Jeżeli rozerwanie potężnej koalicyi w r. 1711 Voltaire przypisuje szklance wody, wylanej na suknię pani Masham i parze rękawiczek lady Marlborough, których ona dać nie chciała królowej Annie, wiemy, że mamy do czynienia z paradoksem.
Jeżeli Pascal powiada, że gdyby nos Kleopatry posiadał inny kształt, to historya obszarów, położonych nad Nilem, byłaby zupełnie inną, - to przypuszczamy również, że mamy do czynienia ze świetnym, głębokim i rozmyślnym paradoksem. Ale historyozofia zbyt często zupełnie mimowolnie zajmuje się podobnemi paradoksami, jest z nich zadowolona i nie czuje nawet tego. że uprawia metafizykę, że idzie z najpospolitszym prądem niewyrobionej myśli ludzkiej.
Paradoks mimo, że zawiera w sobie prawdę, nie przyczynia się do odkrycia związku zdarzeń, chyba tem jednem, że zmusza do rozważań. Prowadzi zato często na manowce jałowych rozważań: coby było, gdyby się coś zdarzyło lub nie zdarzyło. Rozważania takie są równie bezpłodne w historyi, jak byłyby w przyrodoznawstwie, bo i tu i tam powinno chodzić i chodzi jedynie o wytłumaczenie tego, co było, nie zaś co być mogło. Możliwość nie istnieje w przyrodzie, należy ona całkowicie do metafizyki.
"Możliwość" lub "konieczność" nosów i szklanek historycznych nie może być przedmiotem badań historyozoficznych. Są to tylko fakty, zostające w bezpośrednim związku z innemi faktami i należy je brać takiemi, jakiemi są i za to, czem są, nie zaś jakiemi i czem byćby mogły.
Co komu przyjdzie ze spostrzeżenia, że kartacz, omijając głowę. Bonapartego w Tulonie, wpłynął na losy Europy? Wszak możnaby temu spostrzeżeniu przeciwstawić pytanie: czy czasem inny kartacz nie pozbawił Francyi innego, lepszego Napoleona pośród zabitych młodych oficerów?
Jeżeli wiec historyozofowie przestrzegają przed wiązaniem wielkich zdarzeń z małemi przyczynami, to maja słuszność, równie jak ci, którzy nie radzą drobnych zdarzeń przypisywać wielkim przyczynom, - ale jedni i drudzy obracają się w kole, z którego wyjście jest inne. Dla zdarzeń realnych trzeba poszukiwać jedynie bezpośrednich ich przyczyn i na nich poprzestawać. Tylko wtedy zaczniemy dostrzegać i poznawać prawa, t. j. pierwiastek, którego najmniej umieli szukać historycy i historyozofowie przed Monteskiuszem. Czy przyrodnikowi przyjdzie do głowy zastanawiać się nad tem, jakby świat organiczny wyglądał, gdyby w powietrzu nie było azotu, lub coby było, gdyby na sosnach rodziły się dynie? Przyrodnik bada świat jakim jest, nie jakim mógłby być, bo mógłby być milion razy innym. To samo powinien czynić historyozof.
Przypuszczenia: "coby być mogło" bywają uprawnione i prowadza do odkryć w badaniu naukowem, ale tylko wtedy, gdy operujemy wielkościami wiadomemi, co ma miejsce w fizyce, chemii i t. p., - tam zaś, gdzie, jak w sferze czynów ludzkich jednostek, mocno zindywidualizowanych, nie mamy nawet jednej wiadomej, lub dającej się wyznaczyć wielkości, - nie mogą prowadzić do żadnego odkrycia.
Sfera ludzkich czynów i ich następstw w ludzkich czynach należy właśnie do kategoryi wielkości, nie dających się wyznaczyć. Historyozofia nie może nic na niej opierać.
Do równie płytkich, a nawet wprost nienaukowych dociekań i wyjaśnień należy objaśnianie "kapryśnego" biegu dziejów czynami genialnych, potężnych lub wybitnych jednostek. Mimo to niektórzy myśliciele poważnie się tem zajmują, podając takie jednostki za główne motory dziejów. Lecz jeżeli ma być prawdą, że Napoleon pokierował losami Europy, a jeden mędrzec sam odkrył jakaś doniosłą dla całej ludzkości prawdę, to powinno być uznane za prawdę, że zabójcą żołnierza jest kula, która ciało jego przeszyła, albo proch, który kulę wypchnął, albo karabin, z którego kula wybiegła, nie zaś żołnierz, który wystrzelił, nie oficer, który dał hasło do strzału, nie wódz, który dał hasło do bitwy, nie władca, który wojnę wypowiedział.
Gdy chcemy poznać ogólne przyczyny procesów społecznych, mające powszechne zastosowanie, musimy usunąć na bok wszystkie czynniki pośrednie, wszystkie jednostki mianowane i przestać je uważać za przyczyny bądź główne, bądź jedyne. Tłumaczenie losów społeczeństw czynami wielkich ludzi, grup społecznych, instytucyi i t. d. jest omyłką, dlatego, że zasłania szerszy widnokrąg, na którego tle jedynie możnaby związać dzieje ludzkości w całość z procesem rozwoju świata i zrozumieć je tak przynajmniej, jak rozumiemy naturalne procesy, zachodzące dokoła nas w martwej i ożywionej naturze. Historya powszechna nigdy się nie wzniosła do takiego stanowiska, ona pozostaje zawsze na poziomie umiejętności opowiadania niezliczonych zdarzeń i oddzielnych epizodów, pozbawionych związku naturalnego. Nawet historyozofia, choć podejmuje się wyręczać historyę w zadaniu usystematyzowania i powiązania, również daleko zostaje od poziomu prawdziwie naukowego. O ile się nie wsparła na szerszej podstawie ogólnych praw przyrody, została ona równie jak historya tylko sztuką: układa ona obrazy fantastyczne, wiążąc nieprawowicie zdarzenia w dowolny i sztuczny łańcuch rzekomych przyczyn i skutków. I niema w tem nic dziwnego, bo materyał jest zebrany wadliwie i nadzwyczaj jednostronnie. Historya do niedawna nietylko nie umiała, lecz nawet nie lubiła zajmować się rzeczami zwykłemi, pospolitemi. Ona najchętniej zajmowała się tem, co ma najmniej wspólnego z normalnym biegiem zdarzeń ludzkich i zwykłym biegiem rzeczy na świecie.
Cały materyał, zgromadzony przez historyków wszystkich czasów, jest tego dowodem. Trzy czwarte historyi i kronik zajętych jest nie tem, co jest normalne, pospolite i zgodne z prawami natury, nie tem, co dotyczy wszystkich spraw i rzeczy ludzkich, lecz tem, co jest wyjątkowe i uderzające. Nie uderzało zaś historyka to, co widział codziennie, na każdym niemal kroku - lecz to, co się zdarzyło nadzwyczajnego. Zapełniły się karty chmarą faktów - przeważnie jednej kategoryi i wyrwanych z ram naturalnych. Cóż dziwnego, że w takim steku zdarzeń najmniej pospolitych i oświetlających ludzkość, czasy i zdarzenia jednostronnie, nie mógł historyk dostrzedz ani ładu, ani związku z powszechnemi prawami natury? Obracając się wśród faktów, wyrwanych z pośród tysięcy innych niemniej ważnych, których ani zauważył, ani niemi się nie zajmował, przyjął za prawo to, co jest wyjątkiem, w anormalnościach chciał szukać prawidłowości, z cząstki prawdy chciał odbudowywać całą prawdę.
Zrozumiano to już bardzo wcześnie i niektóre umysły zwróciły się do szukania rozwiązania zagadki znikomości cywilizacyi i zmiennych dziejów ludzkości nie w samym człowieku i stosunkach ludzkich, lecz poza człowiekiem, w ogólnych prawach przyrody. Zależność człowieka od tła, na którem występuje, od ogólnych sił przyrody, stała się z rozwojem nauk przyrodniczych tak oczywista, że już w wieku XVIII, a nawet nieco wcześniej bystrzejsze umysły postawiły na miejsce dawnych potęg największego despotę: środowisko.
Zależnie od sposobu zapatrywania, jedni ograniczali się do wyjaśniania naturalnych przyczyn upadku tej lub innej cywilizacyi, do wyjaśniania roli przyrody kraju czyli otoczenia względem jednostki lub ludu, inni, szerzej na zagadkę spoglądając, szukali praw czy zasad ogólnych, rządzących całą ludzkością, a nawet całym światem ożywionym. Jednym z pierwszych myślicieli, przypisujących nierównomierny rozwój cywilizacyi oraz różnice w ogólnym charakterze narodów czynnikom, niezależnym od woli człowieka, a więc geograficznym i klimatycznym, był Jan Baptysta Vico. Usiłował on na tej podstawie określić prawa rozwoju narodów i cywilizacyi; wypowiedział on wiele godnych podziwu myśli i choć nie mógł uporać się z trudnościami zadania, zyskał u potomnych sławę twórcy filozofii historyi oraz psychologii ludów.
Rychło przewyższył go i zaćmił genialny Montesquieu, pomimo jednak ogromnej wiedzy i rzadkiej bystrości umysłu, posunął tylko sprawę o olbrzymi krok naprzód, ale jej nie rozwikłał, podobnie, jak w 40 lat po nim I. G. Herder, niewiele mu ustępujący przenikliwością i głęboka wiedza. Genialny ten myśliciel, zbrojny niezwykle bystrą intuicyą i doskonałą metodą, zmierzał, podobnie, jak Montesquieu, do wykazania między przyczynami rozwoju cywilizacyi i takich, które nie są zależne od woli i działań jednostek ludzkich, a więc tkwiących w przyrodzie.
Wielkie jego dzieło jest jednym z najznakomitszych pomników wiedzy i myśli, ale pomimo to zarówno jego praca, jak dwóch jego wybitniejszych poprzedników, dziś historyczne ma już tylko znaczenie.
Jasnem jest dziś dla każdego, że ówczesny stan nauk nie dawał trwałej opory dla najbystrzejszej intuicyi. Wielkość i przenikliwość obu wspomnianych myślicieli właśnie i w tem przejawia się, że sami oni bardzo silnie odczuwali braki ówczesnej wiedzy w stosunku do zadania i trafnie oceniali bezsilność swoją płynącą z tych braków, nie zaś z winy ich umysłów.
Dowiódł tego Herder, gdy skarży się w słowach godnych prawdziwego mędrca: "Wszędzie prawie w mej książce, pisze on, widnieje ta prawda, że jeszcze niepodobna pisać filozofii rodu ludzkiego. Może się to uda dopiero na końcu stulecia, a może dopiero naszego tysiącolecia"...
"Słabą dłonią położyłem pierwsze fundamenta budowli. Może je zużytkują wieki późniejsze. Będę szczęśliwy, jeżeli choć te kamienie pokryje ziemia i ich budowniczy będzie zapomniany, jeżeli na nich lub w innem miejscu wzniesioną zostanie budowla doskonalsza". I w istocie prorocze były jego słowa, trafne przewidywania. Przecież nawet w sto lat później Buckle, bogatszy już wynikami pracy trzech pokoleń, znalazł się w warunkach niewiele korzystniejszych, gdy postawił sobie za zadanie wykrycie praw, rządzących ludzkością, wykrycie oddziaływań człowieka na przyrodę i przyrody na człowieka. Od tego czasu wiedza przyrodnicza i nauki socyalne rozszerzyły się i pogłębiły. a mimo to jednak jesteśmy jeszcze i teraz w niewiele korzystniejszych warunkach pracy.
Jeżeli chodziło o wyjaśnienie charakteru oddzielnych narodów i krajów oraz wpływu przyrody na swoisty dla każdej krainy charakter mieszkańców, to już osiągnięto piękne wyniki, ale wszystkie one nie na wiele się przydały, gdy usiłowano powiązać te wyniki w jeden łańcuch spoisty i logiczny, celem wyjaśnienia sobie całości. W takiej pracy syntezującej, wszystko się wikła, wnioski, które oddzielnie wzięte były bardzo jasne i logiczne, tracą te swoje zalety, jedne drugim przeczą i rychło okazuje się, żeśmy jeszcze bardzo daleko od prawdy, że nie wiemy: co zapala i co gasi cywilizacye.
I tak, pomimo długiego pasma badań, nie wiemy po dawnemu dlaczego np. "środowisko" Grecyi, a mówiąc prościej kraina grecka najpierw i przez długą przeszłość nie sprzyjała cywilizacyi. choć ona kwitła w poblizkim Egipcie. później w Mezopotamii i na pobrzeżach Azyi Mniejszej, potem zaczęła sprzyjać i znowu rychło stała się dla niej niekorzystną?
Zwrócono już wprawdzie dawno uwagę na zmienność warunków fizycznych różnych krajów w granicach czasów historycznych i osiągnięto na tej drodze interesujące wyniki, ale dotyczyło to głównie paru ośrodków cywilizacyi, w których zmiany klimatyczne jaskrawo się uwydatniły. Na gruncie Europy zmian takich, któreby dawały dostateczną podstawę do skojarzenia ich z koleją rozwijania się osobnych centrów cywilizacyi, nie zdołano stwierdzić, ani określić, ani związać ich z przebiegiem zjawisk historycznych.
Nie ulega np. wątpliwości, że Chaldea i Assyrya jest dziś daleko suchsza, aniżeli była w epoce, gdy Ur, Larsam, Babilon i Niniwa przeglądały się w falach Eufratu i Tygrysu. Niegdyś Chaldea była jednym ogrodem, dziś jest krainą spiekoty letniej. To samo można w znacznej mierze powiedzieć o Egipcie. Zmiany takie wystarczają rzeczywiście do wyjaśnienia w części przyczyny upadku niektórych krain, ale nie objaśniają nam wiele, a przedewszystkiem nie objaśniają całokształtu i ciągłości zjawiska, które nas tutaj zajmuje. Między innemi nie objaśniają wcale przyczyny, dla której Europa ze swoją rasą aryjską pozostawała bez cywilizacyi w czasach świetności Egiptu, Chaldei i Assyryi, a nawet tego, dla czego cywilizacya opuściła te krainy południowe, gdy warunki ich fizyczne; t. j. otoczenie uległy zmianie na gorsze. Gdy tylko usiłujemy to wyjaśnić, wpadamy zaraz bardzo łatwo w jednostronność, a stąd w sprzeczności.
Mówiono raz, że właśnie wyjątkowo dogodne warunki bytu rozpaliły wysoką cywilizacyę w dolinie Nilu, lub też Eufratu, a drugi raz, że cywilizacya nietylko przystosowywa się do coraz surowszych warunków otoczenia, ale że właśnie ciężka i coraz cięższa walka z przeciwnościami, z coraz surowszem otoczeniem rozwija w ludzkości te przymioty i wyższe uzdolnienia, które są warunkiem i znamieniem cywilizacyi.
Jeżeliby tak było, to czemuż cywilizacya zamiast w Chaldei i Egipcie nie zjawiła się odrazu w Europie, gdzie walka z surowszą przyrodą, sprzyjała lepiej rozwojowi energii ludzkości? Albo też, skoro już raz najwyższe uzdolnienia ludzkie pojawiły się w Egipcie oraz dolinie Eufratu, czemuż tam znikły tak rychło, gdy powinny się raczej nieustannie wzmagać w miarę pogarszania się warunków bytu, na tamtym gruncie! Brak tu jednolitości, skoro nam wypada, że raz przyjazne otoczenie sprzyja cywilizacyi, drugi raz dla niej jest zabójcze: raz jest bodźcem, to znowu hamulcem. Okazuje się. że i magiczne słówko "środowisko", po którem sobie tyle obiecywano, pozostaje dotychczas czczym wyrazem.
Nie umiano treści jego ściśle ograniczyć - i rozumiano je rozmaicie. Wiadomo, że środowisko Buffona jest czem innem niż Lamarck'a; filozofowie brali je pomimo to za jedno, Comte np. nie zrozumiał Lamarckowskicgo środowiska. Jego "milieu" nie może też być uważane za jedno z "otoczeniem naturalnem". Według niego, milieu ma być ogółem wszelkiego rodzaju warunków zewnętrznych, które do egzystencyi danego organizmu są konieczne; on nie tylko wprowadza tu obcy pierwiastek, rasę, ale mówi nawet już o "środowisku intelektualnem". Taine - wziął środowisko jeszcze szerzej. Koncepcya przyrodnicza jasna, a przynajmniej mogąca być bardzo ściśle określona, gdy się ją zaczęło naginać do potrzeb antropologii i socyologii, dala pole do licznych nieporozumień i zaćmiła się najzupełniej.
Pod tą sama nazwą ukrywa się treść coraz to inna. Cóż dziwnego, że wobec tylu niepowodzeń, a właściwie wobec powstałego chaosu, zaczęto odrzucać ważną rolę środowiska, próbując dowodzić, że lud dzielny sam stwarza sobie środowisko dla siebie najodpowiedniejsze, że rasa, obdarzona odpowiedniemi zaletami, przerabia nawet bezpłodną krainę na żyzną, przez zbudowanie odpowiedniej sieci kanałów i t. p.
Jest tu nieporozumienie. "Dzielność" i "przymioty" "rasy" albo "ludu" są znowu tylko przykrywką naszej nieznajomości przyczyn głębszych. Łatwo dostrzedz, że one same przecież wymagają objaśnienia. Skądże "dzielność" się bierze, kiedy się ona zaczyna w filogenetycznym rozwoju pokoleń i odkąd się kończy? Jeżeli zważymy, że te same ludy odgrywają w tych samych krainach dziś zgoła odmienna role od ich roli w przeszłości, to okaże się najlepiej konieczność odpowiedzi przedewszystkiem na te zasadnicze pytania.
Starożytna np. "rasa", która dokonała dzieł wielkich w Europie, nie znikła w pewnym, dającym się określić czasie. Potomkowie Faraonów i wybitnych działaczów starożytnego Egiptu podobni są jeszcze dziś do wielkich przodków jak dwie krople wody, a przecież oddawna spadli na niziny kultury. Z drugiej strony rasa biała, europejska, którą cywilizowani Chaldejczycy i Egipcyanie mieli swego czasu prawo uważać za "niższa" i zgolą niezdolna do przyjęcia "wyższej" kultury, nie zmieniła się jakościowo, fizycznie, jako rasa, gdy stanęła na czele ludzkości, Gdzież tu więc dowody, że rasa jest wszystkiem, że rasa panuje nad środowiskiem, albo, że "rasa" coś objaśnia? Znamy krańcowo niepodobne do siebie rasy jednako zdolne do wysokiej cywilizacyi. Gdzież więc przywilej naturalny którejkolwiek rasy do przewodniczenia na polu cywilizacyi?
Nie zamierzam kreślić tu dziejów usiłowań zgłębienia zagadki mechanizmu cywilizacyi, czy też zjawisk similibiologicznych ciała społecznego. Potraciłem o kilka szczegółów, o kilka nazwisk jedynie w tym celu, aby narzucić zlekka tło i ramy tematu mego. Zapuszczać się w rozbiór poszczególnych systemów i hypotez nie potrzebuję. Niewielka ilość systemów historyozoficznych, a także ogólnie socyologicznych, głębiej opracowanych i mających dziś swoich zwolenników i korektorów, zbyt jest znana, aby je tu streszczać było użytecznem, ogromna zaś większość prac, zarówno dawniejszych, jak świeższych w tej sprawie, nie zasługuje na rozbiór.
Przeważnie były to pomysły i hipotezy, oparte na podstawach, które postęp nauki pozbawił już gruntu.
We wszystkich dziedzinach wiedzy, które tu głos mają, zaszły i zachodzą tak doniosłe zmiany, że najświetniejsze pozornie koncepcye nie już przed lat stu, lecz choćby z przed ćwierćwiecza przedstawiają się nam, jako konstrukcye wprost niedopuszczalne, gdyż były oparte albo na błędnem tłumaczeniu niedostatecznie poznanych faktów, albo na ideach z góry powziętych.
Zagadka nietrwałości oddzielnych cywilizacyi, a właściwie społeczeństw wysoko cywilizowanych, powtarzam to raz jeszcze, jest bardzo zdradna. bo łudzi pozorną swoją prostotą i, niby miraż, sprowadza nawet bystrych myślicieli i badaczów na bezdroża.
Widzimy, że byli już tacy, którzy ujmowali zadanie bardzo szeroko i porządnie, którzy bardzo metodycznie usiłowali dotrzeć do poznania podstawowych warunków sprzyjających rozkwitaniu cywilizacyi, lub sprowadzających jej upadek i rozkład, ale i ci najdzielniejsi rychło rezygnowali wobec piętrzących się trudności i poprzestawali na rozjaśnianiu niektórych zaledwie stron wielce złożonego zadania. Mniej krytyczni wpadali zwykle na manowce metafizyki, fantazyi lub jednostronności, przeceniając zwykle doniosłość jednego jakiegoś czynnika, a więc gospodarstwa, techniki, produkcyi, warunków termicznych, lub klimatycznych, rodzaju i wartości pożywienia, obecności wielkich rzek lub innych warunków fizyczno-geograficznych i t. d. Tworzyli oni sztuczne systemy "corsa" (Vico) i cykle, nie wytrzymujące ani filozoficznej, ani przyrodniczej krytyki. Niezmiernie powikłane zjawiska społeczne i historyczne starano się często wyjaśniać jedną jedyna zasada podstawowa, pomysłem, do którego naciągano fakty, lekceważąc tę prawdę, że cała pełnia niezmiernie różnorodnych zjawisk życia społecznego i zmiennych losów tak ludów, jak całego rodu ludzkiego, nie może być objaśniana jednym jakimś czynnikiem, choćby nawet ważnym, bez uwzględnienia całej pełni czynników życia ogólno-ziemskiego.
Na pytania, postawione na czele tej pracy, dostarczyły już różne nauki niezmiernie obfitych materyałów do odpowiedzi. Oparto je na drobiazgowem i wszechstronnem roztrząsaniu stosunków człowieka do przyrody. Bardzo już wiele powiedziano na ten temat, a jeszcze więcej na różne składowe jego części, zrobiono mnóstwo głębokich i trafnych spostrzeżeń, poodkrywano różnego rodzaju zależności człowieka od warunków zewnętrznych i od człowieka, - ale ogólnej odpowiedzi, jasnej i prostej, niemasz jeszcze. Wszędzie mnóstwo wykluczających się spostrzeżeń i objaśnień.
Oto obraz historyozofii. Nie lepiej przedstawia się stan tego odłamu dotychczasowej socyologii, która dziś rozrosła się w potężny odłam (ale nie gałąź) wiedzy i zajmuje legion badaczów, nie malejący, ale wciąż rosnący. Możnaby już ogromną bibliotekę stworzyć z dzieł obszernych, prac mniejszych, artykułów, broszur i przyczynków, zmierzających wprost lub ubocznie do wyjaśnienia stosunków, które nas tu zajmują, - ale, niestety, w powodzi tych prac najróżniejszego rodzaju, rzadko można się spotkać z syntezą szeroką i głęboką. Większość ich nie zasługuje nawet na miano naukowych. Mamy tu wskrzeszoną w najgorszej postaci dawną scholastykę, jałowe fantazyowanie bez hamulca, krótkowidztwo i śmiałość porywania się na najtrudniejsze zadania bez koniecznego przygotowania.
W tym dziale prac socyologicznych, które pod inną nazwą prowadzą dalej wątek badań historyozoficznych, - zmieniła się nietylko nazwa, ale i metoda pracy. Gdy dawniej historyozof pracował dużo i wiedział bardzo dużo, zanim napisał dzieło, choćby chybione, dziś podobne zadania podejmuje się z łatwością trudną do uwierzenia, ale i z równą pewnością siebie.
Socyologia syntezująca, filozoficzna stała się polem harców dla umysłów najuboższych i dla ambicyi najmniej usprawiedliwionych. I nie dziw, że historycy w takim stanie rzeczy odnoszą się do historyozofii, a zwłaszcza tej zmodernizowanej pod nazwami "ogólnych koncepcyi socyologicznych" (Conceptions generales sociologiques), "filozofii socyalnej" (Philosophie sociale) i "teoryi ogólnych" (Theories generales), z lekceważeniem, a nawet wrogo; że obawiają się "psuć sobie robotę" uwzględnianiem pomysłów mglistych, przedwczesnych lub fantastycznych.
Oni odrazu skapitulowali przed trudnościami, a przytem nie mają obowiązku przekraczać ram, które sobie jasno zakreślili. Oni nie usiłują uzbrajać się w wiedzę szerszą, celem dociekania pierwszych przyczyn zdarzeń, które rozpatrują.
Raczej dziwićby się należało, że o braki naszej wiedzy ogólnej, z której w szczupłych jej zakresach jesteśmy tak dumni, rozbijają się od lat tylu wszelkie usiłowania, mające na celu poznanie praw takiej kolei rozwoju społeczeństw (ludów, narodów, państw), jaką nam odsłania historya powszechna, - pomimo, że w innych naukach nie odczuwamy tak silnie braków i niedokładności naszej wiedzy o świecie. Ale, jeśli wnikniemy głęboko w przyczyny niepowodzeń, - łatwo pogodzimy się z tem zjawiskiem, jako zupełnie naturalnem.
Wiadomości nasze o świecie są jeszcze zbyt ułamkowe i niepowiązane, aby pozwoliły już dzisiaj zrozumieć rolę człowieka na ziemi. Rozwiązanie zadania, o które chodzi, a które jest równocześnie historyozoficznem, socyologicznem i przyrodniczem, musi być poprzedzone rozwiązaniem wielu szczegółowych pytań w dziedzinie bardzo wielu nauk. Filozofia historyi będzie koroną wiedzy ludzkiej.
Kto zna stan nauk przyrodniczych i społecznych, obfitujących dziś jeszcze w rażące luki, - ten nie będzie się dziwił powolności w dochodzeniu do coraz jaśniejszego poglądu na zagadkę nas tutaj obchodzącą. Owszem, ten dostrzeże, że i tu, jak na pozostałym obszarze wiedzy, jeżeli pominiemy prace pseudonaukowe, - wciąż, lubo powoli, zbliżamy się do prawdy. Zwłaszcza wielką pomocą i otuchą na przyszłość jest najnowszy zwrot w pracach nad poznawaniem przyrody, rozkwit filozofii przyrody w najlepszem rozumieniu tego słowa.
Doskonalą się do ścisłości dawniej nieprzeczuwanej metody pracy, metody ujmowania najzawilszych zagadnień i wnikania w najgłębsze przyczyny zjawisk. Każdy rok przynosi nam nowe elementy, które wprowadzone do sprawy, coraz lepiej rozświetlają nam zagadki i przybliżają chwilę, w której prawda odsłoni się przed nami w całej prostocie i oczywistości. Ale tymczasem, na naszem zwłaszcza polu, rozpaczliwie jest ciemno. Rozwiązanie niejednego ważnego pytania już, już zdaje się być przed nami, wyciągamy ręce do ułudy, tymczasem przychodzi wietrzyk i obraz rozwiewa się, odsłaniając znaną już nam pustkę. I znowu okazuje się, że jesteśmy daleko od celu. że stoimy na pustym szlaku, usianym kośćmi dzielnych wędrowców, którzy padli, dążąc wytrwale do mniej lub więcej jasno wytkniętego celu. W tej walce z piętrzącemi się przeszkodami jest coś podobnego do wypraw podbiegunowych. Każda nowa wyprawa uzbraja się lepiej lub inaczej, każda niemal przynosi coś nowego, ale każda kończy się porażką. Mimo to powstają nowe wyprawy i nie bacząc na los poprzednich, odważnie dążą naprzód, z wiarą, że choćby im się nie udało dotrzeć do celu podróży, to przynajmniej ułatwi się zwycięstwo następcom.

Wstęp 2. Zadanie nasze i metoda badania.

Porwany urokiem zagadnienia, poświęciłem mu niemało uwagi i wysiłków.
Długo zadanie nie dało się opanować, długo zmagałem się z samemi trudnościami właściwego ujęcia sprawy oraz z ideami narzuconemi. Próbowałem różnych dróg i porzucałem je jako nie wiodące do celu, bo prowadzące do wyników już osiągniętych, a niezadawalających, aż wreszcie spostrzegłem, że główna przyczyna niepowodzeń na tem polu polega na niewłaściwem ujmowaniu zadania, na niedocenianiu jego trudności i na stosowaniu niewłaściwych metod badania.
Mgławica, nie dająca się ująć w konkretne formy skrystalizowała się. Spostrzegłem, że zadanie ujmowano najczęściej ze stanowiska zbyt wyłącznie historycznego, Ukrytych przyczyn zdarzeń wielkich, albo wcale nie przeczuwano tam, gdzie one spoczywają, albo szukano zbyt płytko i blizko człowieka, najczęściej w samym człowieku.
Nawet gdy sięgano bardzo bystro i ze znacznem powodzeniem do przyczyn głębszych, tkwiących poza człowiekiem, czyniono to połowicznie i otrzymywano też rezultaty połowiczne, równające się praktycznie zeru.
Zamało było metody przyrodniczej w takich badaniach, zamało wiary w tę metodę i zamało wierności tej metodzie, zamało przeświadczenia, że historya rodu ludzkiego w tych granicach, jak ją sobie zakreśliła Historyozofia i Socyologia, jest właściwie nauką przyrodniczą.
Zadanie całe daje się sformułować jako poszukiwanie przyczyn koniecznych i dostatecznych takiego biegu dziejów ludzkości, jaki nam odsłania historya powszechna i historya cywilizacyi. Ma to być poszukiwanie ogólnych praw, rządzących ludzkością.
Stajemy tu wobec przedmiotu i zadania wprawdzie skądinąd historycznego, ale w uzbrojeniu nie historyka, lecz przyrodnika.
Jeśli mi kto powie, że to stanowisko nie nowe, że zajmowali je już historycy cywilizacyi, to ośmielę się tylko zapytać, jakie są ich roboty rezultaty? Czy znamy mechanizm cywilizacyi?
Prawda, że niektórzy historycy usiłowali zająć podobne stanowisko, ale równocześnie nie wyzbywali się swej metody, albo na zbyt krótką chwilę. Mieli oni tylko poczucie potrzeby zajęcia podobnego stanowiska, ale u jednych brak przygotowania przyrodniczego uniemożliwiał utrzymanie się na zajętem stanowisku, innym ciekawość historyczna odbierała potrzebną cierpliwość i wstrzemięźliwość. Tacy zdążając do wyjaśniania konkretnych wypadków historycznych, przerzucali się zbyt łatwo na pole spekulacyi filozoficznych.
Nawet ci, którzy prawili o Historyi naturalnej cywilizacyi, o Fizyce społecznej, o Fizyologii wszechświata (Comte, Carey, Supiński i inni) właściwie zamiast być rzeczywiście filozofami przyrody, stawali się historykami lub socyologami filozofującymi.
Oni prawdy, zaczerpnięte z przyrodoznawstwa, brali za kanwę tylko do osnuwania na niej dowolnych idei filozoficznych. Zamiast szukać rzeczywistych praw natury dla każdego faktu (bo każdy fakt ma swoje prawo), oni jeden szablon, najczęściej dowolnie obrany, przystosowywali do coraz innego szeregu zjawisk. Albo nie starali się, albo nie umieli sformułować praw, wyrażających się coraz inaczej, zależnie od przedmiotu, do którego się stosują, i stąd płynęły niejasności, zawikłania i gubienie się w chaosie pominięć, niedomówień, albo zbyt odległych analogii.
Aby dać jeden przykład, wspomnę o sile rzutu i sile przyciągania, będących osią w zasadzie bardzo bystrych i głębokich pomysłów Supińskiego.
Poza tem, niemal wszędzie tkwi ten sam błąd metodyczny, polegający na nietrzymaniu się żadnej metody, na zbyt aforystycznem traktowaniu powiązanych ze sobą zagadnień.
Powodzenie w badaniu zjawisk przyrody zależy od jasnego sformułowania zadania (określenia sobie zjawiska) następnie od podzielenia ogólnego faktu na części jego składowe, wreszcie od wyboru najstosowniejszych dla każdego środków badania.
Historya naturalna cywilizacyi, albo, jak chcą niektórzy, jej fizyka, czy mechanika, przedewszystkiem powinna być oddzielona od historyi cywilizacyi (w jej dotychczasowem rozumieniu), albowiem obie mają zadania odrębne. Pierwsza zaczyna się tam, gdzie się kończy, a właściwie urywa druga. Pierwsza powinna badać zjawiska cywilizacyi całkowicie od zewnątrz, na tle praw, rządzących całą przyrodą, gdy druga ma się zająć stroną wewnętrzną, czyli tem, co zależy od człowieka.
I oto ujmując mój temat ściślej, zaznaczam, że jest on o wiele węższym od tematu ogólnego, będącego treścią obu nauk, choć z drugiej strony, jest o wiele głębszym.
Nie chodzi tu bowiem tylko o wyjaśnienie takiej właśnie kolei dziejów ludzkich, jaką nam odsłania historya, lecz o zrozumienie praw, które sprawiają niejednakowość losów ludów, grup społecznych i osobników; nie zamierzam rozważać, ani tłumaczyć czynów i roli osobników mianowanych, grup i kategoryi społecznych, czynnych w określonem miejscu i czasie, lecz idzie mi o poznanie praw, mających zarówno powszechne, jak szczegółowe zastosowanie do tego wszystkiego i objaśniających wszelkie procesy historyczne oraz społeczne, ujmowane tak ze strony najogólniejszej, jak też i w szczegółach. Chodzi mi, że tak powiem, o Chorologię i Phylogenię cywilizacyi. Idzie mi przytem nie o przyczyny psychiczne czynów i stosunków ludzkich, lecz o fizyczne.
Wolno je uważać za przyczyny pośrednie, gdyż bezpośredniemi są ostatecznie przyczyny psychiczne, lecz biorąc rzecz ze stanowiska przyrodnika, z zewnętrznej strony, właśnie te ostatnie, psychiczne, uważam za przyczyny pośrednie, ponieważ ostatecznie zależą od innych przyczyn fizycznych.
Koniec końców, w poszukiwaniu ogólnych i fizycznych praw, rządzących ludzkością, trzeba wejść na drogę metodycznych badań przyrodniczych.
I znowu, jeśli mi kto powie, że podobne stanowisko zajęli już socyologowie, zwłaszcza ostatnich lat dwudziestu, to odpowiem, że tacy socyologowie, którzyby zaczynali od fundamentów, należą do rzadkich wyjątków.
Większość ogranicza się w swych badaniach do zagadnień specyalnych, które stanowią tylko cząstkę całości, wymagającej zrozumienia. Obracając się w takim ciasnym zakresie, unikają oni starannie szerokiej analizy i takiejże syntezy, bez której niepodobna otrzymać w poszczególnych zagadnieniach trafnych rozwiązań.
Mamy przytem socyologów bardzo rozmaitych, tak rozmaitych, jak rozmaitą jest dziedzina socyologii, której przedmiotu jeszcze nikomu nie udało się ująć w karby jakiegoś planu, jakiejś ogólnej idei przewodniej. Jest to wciąż jeszcze olbrzymia mgławica rozstrzelonych trudów, w których niema ani planu ogólnego, ani podstaw wspólnych. Część tylko socyologów stoi na gruncie przyrodniczym, choć rzadko na drodze metody przyrodniczej. Natrafiając na poważniejsze trudności, łatwo zatraca ona nić przewodnią i gubi się w labiryncie zjawisk, które trzeba zrozumieć i ocenić. Nasze zadanie należy istotnie do zakresu socyologii, traktowanej jako wiedza przyrodnicza, ale nie powinno się nazywać socyologicznem; dlaczego, o tem przekonamy się później. Zresztą nie chodzi tu o nazwę, lecz o rzecz. Niech to będzie socyologia, niech będzie antropologia filozoficzna, jak chce tego Folkmar, lub też filozofia cywilizacyi, lecz niech nie będzie ani mitologia, ani metafizyką.
W poszukiwaniu praw, rządzących ludzkością, trzeba całkiem zapomnieć o wolnym człowieku i jego psychice, trzeba zapomnieć na razie o tysiącznych szczegółach, z których składa się ogół zjawisk świata ludzkiego i t. zw. Historya; trzeba zająć się przedewszystkiem całością rodu ludzkiego, aby ją wcielić organicznie do całości świata i dopiero z tej całości wyprowadzić.
Dopiero, gdy się to powiedzie, znajdziemy klucz do wszystkich poszczególnych zagadek, któremi się socyologia przedwcześnie zajmuje. Wtedy, zamiast snuć pomysły, pozbawione realnej podstawy oraz związku z całością świata, będziemy formułować prawa, rządzące człowiekiem i ludzkością.
Taką obierani drogę.
Punktem wyjścia będzie tu zasada mechaniczna, która każe przyjąć, że człowiek jest wypadkową sił, czynnych w przyrodzie, że to, co jest, jest koniecznem w danych warunkach.
Nie tylko na organizm i czyny człowieka, lecz i na społeczeństwa, ich ustrój oraz na całe dzieje ludzkości należy patrzeć oczyma przyrodnika.
Wychodząc z zasady, że cywilizacya jest niejako funkcyą ludzkości, a właściwie społeczeństw, stawiam drugą, uzupełniającą, że skoro ona jest gdzieś, to musi być zjawiskiem w danych warunkach i w danej postaci koniecznem. Ona niebyć nie może, skoro owe "warunki" nakazują jej wystąpić, ona również nie może pojawić się wówczas i na tem miejscu, gdy i gdzie owych warunków jeszcze niema, albo już niema. Ona także nie może być inną, niż taką, jaką jest, zarówno w ogólnych rysach, jak w szczegółach.
Uznając najkompletniejszą zależność tak człowieka, jak naturalnych skupień ludzkich od świata, na którego tle występują i którego czynną część składową stanowią, zdobywamy wskazówkę najpierwszą, na jakiej drodze dręczące i nierozwiązane od tylu wieków pytanie powinno być rozwiązywane.
Chcąc zbadać zagadkę cywilizacyi w tych granicach, jak je tutaj zakreśliłem, trzeba się wyrwać z ciasnego i nizkiego stanowiska, pozwalającego ogarniać wzrokiem stosunki wyłącznie ludzkie i to jeszcze stosunki kategoryi historycznej, bo ono nam wiele rzeczy zasłania i trzeba się wznieść ponad ziemię tak wysoko, aby módz ogarniać wzrokiem ducha całość stosunków ziemskich.
Zająwszy dopiero tak górne stanowisko, jedyne, jakie sobie w stosunku do zadania mogą wyobrazić, będziemy mogli dostrzedz jaśniej i usiłować zrozumieć procesy, zachodzące wśród pyłków ożywionych, rojących się na dnie atmosfery ziemskiej, a na powierzchni gruntu stałego, który ziemią nazywamy.
Teraz słów kilka o metodzie, której wypadnie się nam trzymać.
Celem badania naszego ma być wyjaśnienie faktu, którego warunków koniecznych i dostatecznych, a więc i przyczyn nie znamy. Faktem tym jest naprzód sama cywilizacya, następnie przenoszenie się jej ognisk, zjawianie się ich w jednych miejscach i czasach, niezjawianie się w innych.
Chcąc wyjaśnić sobie bardzo złożony fakt, trzeba się uciec do przyrodniczej metody analitycznej. Fakt, o którego objaśnienie chodzi, trzeba rozłożyć na szereg faktów składowych.
Fakty te mogą być znane, lecz mogą być także jeszcze nieznane. Bardzo często i właśnie najczęściej w zjawiskach najważniejszych fakty te nie są znane, i w takim razie trzeba je dopiero znaleźć, odkryć. Wtedy z chwilą poznania i uznania faktów odkrytych główny fakt niezrozumiały, dla którego poszukiwano wytłumaczenia, staje się zrozumiałym.
Fakt nasz wydaje się bezprzykładnym w swoim rodzaju. Drugiego zjawiska, podobnego do cywilizacyi, nie znamy. To utrudnia zadanie, bo gdyby tak było rzeczywiście, to nawet rozłożenie go na części składowe może nie doprowadzić do wytłumaczenia. Możemy bowiem otrzymać szereg nowych faktów składowych, tak samo bezprzykładnych i tak samo niezrozumiałych, jak fakt główny. Nawet stwierdzenie ścisłego związku między niemi może w tym wypadku nie doprowadzić do wytłumaczenia zjawiska.
Ale fakt ten tylko wówczas wyda się bezprzykładnym, gdy zapomnimy o ciągłości i jedności sił w przyrodzie. Metoda analityczna oddaje właśnie nieocenione usługi przez to, że nie pozwala zapominać ani na chwilę o tej zasadzie. Ona nawet dopiero wtedy może być owocna, gdy nie będziemy zakreślać badaniu ani ciasnych, ani wogóle żadnych granic.
Metodę analizy fizycznej pojmuję tak, jak ją sformułował Maxwell. Rozumie on pod tą nazwą odnajdywanie częściowych podobieństw, zachodzących pomiędzy prawami, rządzącemi jedną dziedziną zjawisk, a prawami dziedziny drugiej, co sprawia, że każda może służyć za ilustracyę drugiej.
Tu mamy do czynienia z podobieństwem abstrakcyjnem, głębszem od podobieństwa zwykłego, z analogią, która ze swej strony jest "szczególnym przypadkiem podobieństwa".
"Tu żadna z bezpośrednio postrzeganych cech nie zgadza się całkowicie z jakąbądź cechą drugiego, a jednak istnieją pomiędzy cechami jednego przedmiotu związki zupełnie zgodne i identyczne z temi, jakie znajdujemy pomiędzy cechami drugiego przedmiotu".
Tak więc zamierzam stosować tam, gdzie tego zajdzie potrzeba, analogię, jako motyw kierowniczy, jako metodę badania analitycznego.
I nie jest to stanowisko nowe w nauce, jak słusznie na to zwraca uwagę Mach w drugiej z prac, przytoczonych wyżej (w odsyłaczu).
Już Kepler świadom był wysokiej wartości analogii dla poznania i korzystał z niej w sposób klasyczny: "Lubię bardzo analogię, tych najwierniejszych moich mistrzów, świadomych wszystkich tajników przyrody". W tych słowach podkreślił on zasadę ciągłości w przyrodzie, która jedna zdolna go była przywieść tło takiego stopnia abstrakcyi, który umożliwiał ujmowanie głębokich analogii.
Jest prawie niepodobieństwem przecenienie znaczenia analogii w naukach przyrodniczych.
Na czemże ostatecznie polega analogia?
Na praktyce, którą ciągle w życiu i prawie bezwiednie stosujemy.
Szczególnie użyteczną jest ta metoda w badaniu zjawisk skomplikowanych. Przez analogię (porównywanie) ze znanemi, lub dostępniejszemi dla zbadania zjawiskami, oświetlamy je stokroć lepiej, niż przez badanie w oderwaniu.
Dzięki też analitycznemu ujmowaniu przyczyny, można rozłożyć na części składowe przyczyny wielu zjawisk, uważane dziś za jednolite.
Stąd krok już tylko do operowania w naukach przyrodniczych modelami (schematami), a także fikcyami.
V. Voigt, rozbierając doniosłość mechanicznego tłumaczenia zjawisk przyrody i posługiwania się schematami, przypisuje wyobraźni w nauce tę samą ważną rolę, jaka ona odgrywa w dziedzinie sztuki. Zdolność widzenia zjawiska "w przestrzeni" (intuicya) jest tu przymiotom umysłu niezmiernie ważnym dla badacza. Był czas, że go w sobie tłumiono, był czas, że lękano się analogii, pozbawiano się dobrowolnie najcenniejszych narzędzi badania: dziś czas ten mija. Wracamy na gościniec, po którym kroczyły największe umysły, a nauka święciła największe tryumfy.
Jedno jest tylko ważne ograniczenie, o którem w badaniu strony fizycznej wszelkich zjawisk nie należy zapominać. Trzeba unikać dualizmu. Trzeba trzymać się jednej podstawy. Skoro przyjmujemy za zasadę jedność sił w przyrodzie, musimy się wyzbyć biegunowo przeciwnego mechanistycznemu, poglądu teleologicznego t. j., wyobrażenia o celowości w przyrodzie, chociaż odpowiada on lepiej sposobowi myślenia człowieka, który przywykł pytać o cele. Teleologia uprowadza "przyczyny ostateczne" causae finales, które mają oddziaływać wstecz, przyrodoznawstwo ich nie dopuszcza. Ono, opierając się na prawie przyczynowości, uznaje to co późniejsze za konieczne następstwo togo, co było wcześniej. Z tego powodu byłoby wkraczaniem w metafizykę wprowadzanie pojęć "doskonalenia się" (Herder), a więc pojęć stanów "wyższego" i "niższego" w zastosowaniu do człowieka i społeczeństw. Doskonalenie się lub "ulepszanie" wymaga już przyjęcia jakiegoś "celu" z góry wytkniętego, a nawet "dobra" - mechanizm nie może mieć nic wspólnego z tem wszystkiem.
W przyrodzie nic się nie "ulepsza", lecz tylko przetwarza. Dla przyrodnika też nic poza zmianami nie istnieje. Każdą zmianę musimy brać jedynie jako skutek działania uprzedniej jakiejś przyczyny, a świat cały taki, jakim jest, za wynik jego stanu poprzedniego. Wszystko co jest i jakiem jest, jest uwarunkowane tem, co było, nie zaś tem, co będzie.
Świat, jaki nas otacza, jest wypadkową sił działających w przyrodzie. Gdybyśmy zdołali poznać dokładnie wszystkie siły, określić ich wartość oraz kierunek działania każdej, osiągnęlibyśmy ostateczny cel poznania. Zrozumielibyśmy nie tylko przeszłość i teraźniejszość świata oraz człowieka, ale moglibyśmy dokładnie przewidzieć przyszłość świata i człowieka.
Oczywiście cel ten idealny, jest dla nas niedościgniony, ale etapy, wiodące do niego nęcą: obiecują wiele zdobyczy, dziś nawet nieprzeczuwanych, dążyć więc do pogłębiania naszej wiedzy trzeba. Gdy jeszcze, oceniając trzeźwo olbrzymie trudności zadania, zakreślimy sobie ramy skromniejsze i zrzeczemy się z góry zrozumienia pierwszych przyczyn, to wolno spodziewać się, że jednak pewne prawa, według których zjawiska, najbliżej nas obchodzące zachodzą, mogą być poznane.
Na wiele pytań ogólnych może i musi być sformułowana odpowiedź ogólna i krótka, ale nie możemy jej zdobyć od razu. Już aby sformułować takie pytanie, dochodzimy od rozważania rzeczywistości, która jest nieprzebrana rozmaitością - do coraz wyższych uogólnień i dlatego, chcąc otrzymać odpowiedź ogólną, dojść do niej możemy tylko, schodząc ze szczytów uogólnień na poziom rzeczywistości, do szczegółów i wznosząc się potem znowu przez wszystkie stopnie, do najwyższych uogólnień. Aby na tej podwójnej drodze operowania pojęciami mniej lub więcej ogólnemi, nie zejść na manowce, musimy ciągle baczyć, aby treści wyrazów nie zgubić, nie przeinaczyć. bo wtedy odpowiedź pomimo logiczności rozumowania, może wypaść całkiem błędna. Zdarza się to często w badaniu naukowem, a winą nieporozumienia bywa przeważnie niedokładne zdawanie sobie sprawy z treści wyrazów, nieznaczne przeistaczanie jej w ciągu procesu formowania pojęć.
Aby więc uniknąć tego niebezpieczeństwa i rozumieć się wzajemnie, musimy naprzód ustalić sobie znaczenie najważniejszych wyrazów. Nie będzie to czczą formalnością, albowiem wyrazy są to szufladki, które zawierają to tylko, co sami w nie włożymy.
Pod większość wyrazów, nie tylko mowy potocznej, ale i naukowej bywają podkładane pojęcia bardzo różne, raz ważkie, to znowu szerokie, a niektóre wzajem się wykluczają. Tak np. wyraz "cywilizacya" jest bardzo różnoznaczny, i nie ma w tem nic dziwnego. Pomijając różne potrzeby specyalne, dla których treść tego wyrazu bywa zwężana lub rozszerzana, trzeba przyznać, że samo zjawisko cywilizacyi jest bardzo trudne do zdefiniowania, a nawet w swej istocie t. j. w stosunku do świata jeszcze nie zdefiniowane.
Jedni cywilizacyą nazywają tylko stan najwyższy społeczeństw ludzkich (Morgan), niższy zwą barbarzyństwem, a najniższy dzikością, inni wszystkie te stany obejmują pojęciem cywilizacyi, rozróżniając tylko jej stopnie.
Który pogląd jest słuszniejszy, nie będziemy w tej chwili rozstrzygali.
To samo wypadnie uczynić z wyrazem "społeczeństwo", bo obejmuje on pojęcia bardzo rozmaite. Jedni mówią o społeczeństwach ludzkich, inni pojęcie społeczeństwa rozciągają i na świat zwierząt, a nawet roślin. Musimy również uściślić sobie pojęcie "środowiska", albowiem i to pojęcie jest bardzo elastyczne; nawet pojęcie "człowieka" wymaga omówienia i to gruntownego. We wszystkich tych wyrazach będziemy mieli do czynienia z abstrakcyami, t. j. z odkształceniami i uproszczeniami rzeczywistości, musimy więc dokładnie zdać sobie sprawę z tego, jakiego to rodzaju i stopnia abstrakcye w nich pomieścimy. Aby dojść na tym ważnym punkcie do porozumienia, musimy przeprowadzić po krótce proces rozumowania, który nam wyjaśni, co pod danym wyrazem rozumieć należy w badaniu naszem. To będzie treścią rozdziałów najbliższych.

CZEŚĆ PIERWSZA. PODSTAWY.

I. Co to jest cywilizacya w ogólności?

Gdyby mi trzeba było koniecznie dać odrazu dokładne określenie cywilizacyi, byłbym w kłopocie, albowiem każde, jakie mógłbym tu powtórzyć za innymi, a dano ich bardzo wiele, byłoby niezupełne. Nie znam zadawalniającego określenia.
Mamy tu do czynienia ze zjawiskiem bardzo złożonem i tajemniczem, którego istota nie została zbadana. Każde więc określenie z tych, które były dane, musi być jednostronne i niezupełne; obejmuje te tylko cechy, które w danej chwili i dla danych potrzeb (celów), narzucają się pierwej badaczowi i zasłaniają inne, może niemniej ważne, ale chwilowo obojętne lub niedostrzegalne.
Nas zajmuje tutaj nie cywilizacya, pojmowana najogólniej, ale tylko ten szczególny jej stopień, do którego wznoszą się nie wszystkie ludy. Zaznaczyłem już wyżej, że większość myślicieli określa mianem cywilizacyi tylko ten najwyższy stopień. Innym stanom ludzkości odmawiają oni cywilizacyi. Ale i ci myśliciele nie umieją wskazać ścisłej granicy między tak pojmowaną cywilizacyą, a nie-cywilizacyą. Granice bywają tu określane rozmaicie i nader chwiejnie. I tak Littre powtarza w swym "Słowniku", że cywilizacya "jest to szczególny okres życia społeczności, ten, w którym znajdują się obecnie narody europejskie". Jest to określenie niewątpliwie najprzezorniejsze, bo nic nie mówi, tylko wskazuje. Swoją drogą i ono mówi jeszcze za dużo i zbyt niejasno. Wskazuje na narody europejskie tak, jakby one wszystkie stały na jednakowym poziomie, gdy tymczasem daleko jest do tego. Inni usiłowali dać definicye dokładniejsze, ale po większej części były one bardzo niejasne lub ogólnikowe. Tak np. Guizot przed 80-ciu laty powiedział, że "cywilizacya jest to udoskonalenie społeczności i człowieka", że jest to "wielki nurt rzeki dziejowej". W podobnych określeniach zbytecznem byłoby szukać jasności, widać tylko, że tu mowa tylko o cywilizacyi wysokiej.
Ale tak ciasno niepodobna ujmować zjawiska, które nas tu zajmuje. Wedle najpowszechniejszego określenia, cywilizacya obejmuje "sumy wszelkich objawów życia zbiorowego i indywidualnego, sumę idei, będących w obiegu, sumę objawów działalności społecznej, odkryć, wynalazków i ich zastosowań, stan ustroju rodzinnego, klasowego i wogóle społecznego, ustroju wszelkich instytucyi" i t. d. i t. d.
Otóż jeżeli będziemy stosować to określenie do któregokolwiek z najniższych bodaj społeczeństw, czy hord ludzkich, okaże się, że w każdem znajdziemy te cechy i zjawiska, które obejmujemy w pojęciu cywilizacyi, okaże się, że, właściwie biorąc, niema ani ludzi, ani społeczeństw bez cywilizacyi. I tak:
Jeżeli zechcemy sobie odpowiedzieć na pytanie: czem się różni cywilizacya najwyższa ze znanych od dowolnie obranego stopnia niższego, okaże się, że zasadniczej różnicy tu nie będzie, oba stany różnią się tylko natężeniem i skomplikowaniem tych samych zjawisk. Jeśli postawimy sobie drugie pytanie: czem się różni bardzo mierna cywilizacya od bardzo nizkiej, to i tutaj nie znajdziemy żadnych sił i zjawisk, nieznanych w stanie bardzo nizkim. Między obu stanami różnica będzie tylko ilościowa. Jeżeli zrobimy próbę trzecią i porównamy bardzo nizki stan cywilizacyi, do stanu najniższych hord ludzkich, który w potocznej mowie nazywamy "stanem dzikości", dojdziemy do tego samego rezultatu. Okaże się, że cywilizacya wysoka nie zawiera w sobie nic takiego, czego by jakościowo brak było w t.zw. praktycznie nie-cywilizacyi ludzkiej. Co więcej, nawet w przeszłości dość głęboko przedhistorycznej nie znajdujemy człowieka absolutnie niecywilizowanego. Był w tej fazie niegdyś i przez długie zapewne tysiącolecia cały ród ludzki, okres ten jednak musimy uważać za przedludzki. za okres stawania się nie-człowieka człowiekiem.
Definicya więc, która między stanami cywilizacyi pozwala nam dostrzedz różnice tylko ilościowe, nie jest zadawalniającą, nie jest jasną, ani praktyczną, bo nie wytyka ścisłej linii demarkacyjnej ani między stopniami cywilizacyi, ani między cywilizacyą i nie-cywilizacyą, ma tę jednak dobrą stronę, że doprowadza nas najkrótszą drogą do odsłonięcia ważnej strony zjawiska: jakościowej jednorodności wszystkich stopni cywilizacyi. Jasno z niej widać, że to, co składa się na cywilizacyę natężoną, wypływa z tych sił i władz człowieka, które w zarodku drzemią w każdym osobniku i w każdej hordzie, wypływa tylko ze spotęgowania się i zróżnicowania się tych samych sił i władz. Z tego faktu rzadko zdajemy sobie sprawę i w tem tkwi jedna z ważniejszych przyczyn trudności określenia cywilizacyi oraz rozmaitość jej definicyi.
Zamierzyliśmy na wstępie zająć się nie cywilizacyą w ogólności, lecz tylko cywilizacyą w pewnych, bardzo wysokich stanach napięcia. Nazywamy je (niniejsza o to słusznie, czy niesłusznie) najwyższemi.
Poszukując praw, rządzących niezrozumiałem dla nas zjawianiem się tylko gdzieniegdzie cywilizacyi w wysokim stopniu napięcia, moglibyśmy te stany rozpatrywać jako całości, rzucone na tło cywilizacyi nienapiętych. Moglibyśmy poprzestać, jak się dotychczas poprzestaje, na bardzo sumarycznem ujęciu pojęcia cywilizacyi wogóle, ale za to, określiwszy sobie stan, który ma być przedmiotem badania, starać się poznać warunki jego pojawiania się i znikania.
Tak postępując, znaleźlibyśmy się jednak na ścieżce, udeptanej już przez historyozofów, która, jak wiemy, nie doprowadziła do wyników pożądanych.
Koniecznem więc jest obranie drogi innej, może dłuższej, ale bardziej obiecującej. Musimy sięgnąć głębiej i postawić sobie najogólniejsze pytanie, mianowicie: co to jest cywilizacya w ogólności?
Określenie jej jako "sumy" wszelkich objawów życia indywidualnego i zbiorowego ludzkości, a choćby społeczeństwa, nie daje odpowiedzi właściwej na to pytanie. Odpowiedź ta jest podobna do określenia, że "zając jest to suma kości, mięsa, żył i krwi, zawartych w skórze, pokrytej sierścią, że ta suma biega po lasach i polach i t. d.", a przecież i wilk i niedźwiedź będą taka sama suma, choć nic są zającem. Jeżeli podobne określenie zająca byłoby bardzo wadliwem, jest niem również takie określenie cywilizacyi.
Czemże się to dzieje, że po większej części me czujemy nawet jego niedoskonałości, oraz, że lepszego nie mamy? Oto tem, że my naprawdę nie rozumiemy, czem jest społeczeństwo ludzkie i cywilizacya w stosunku do świata.
Zarówno w życiu potocznem, jak i w nauce obchodzimy się i w wielu razach możemy nawet obchodzić, bez ścisłej definicyi zarówno oddzielnych stanów cywilizacyi, jak też cywilizacyi w najogólniejszem znaczeniu: każdej. I bez niej odróżniamy praktycznie różne stany cywilizacyi i to nas zadawalnia. I właśnie dlatego, że nie usiłowano dać definicyi ścisłej, wszelkie określenia nasze są (tylko umówione ) i pozbawione realności. Są one nietyle określeniami rzeczywistości, lecz raczej tylko maską naszej niewiedzy, tj. nieznajomości rzeczywistości.
Są one wprawdzie zbudowane na wzór definicyi abstrakcyjnych, które są dobre i prawowite do określania pojęć abstrakcyjnych, np. trójkąta, ale mimo to nie mogą być wystarczające. FILOZOFII DZIEJÓW I SOCYOLOGII

Sapere aude,
Horac. epist. II 40.
WARSZAWA 1908.

PRZEDMOWA.

Osobliwym jest przedmiot niniejszej książki. Nie starczyłoby już życia ludzkiego do zapoznania się z tem, co już przemyślano o nim i niemasz jeszcze wyników powszechnie przyjętych, tak co do pojęć najogólniejszych, jak tysiącznych szczegółów; niemasz tu nawet podstawy wspólnej. Ile wybitnych umysłów, tyle punktów wyjścia i tyle sprzecznych ze sobą rozwiązań.
Z góry przeto wiem, że treść tej książki nie może wszystkich zadowolnić. Nawet wówczas, gdyby wszystko w niej było prawdą, musiałaby wywołać sprzeczne sądy, bo prawdę, jeśli jest odmienna od naszej prawdy, przyjmujemy nie bez oporu, a cóż dopiero, gdy znajdują się tu idee nowe, które muszą wpierw przejść przez ogień wszechstronnej krytyki.
Nie spodziewam się również zgody w przyjmowaniu myśli tu wyłożonych. Co jednemu wyda się słusznem, to inny odrzuci i odwrotnie.
Dlatego nie porównywam myśli swoich z wywodami innych. Nie wdaję się w rozbiór ani krytykę systemów, teoryi i hipotez cudzych, albowiem trzebaby na to zużyć zbyt wiele pracy, czasu i miejsca i niepotrzebnie rozszerzyć dzieło do rozmiarów kilkakroć większych po to chyba, aby przekonać, że widzę lepiej niż inni, ale przekonać szermierką na słowa, w której często nie prawda, lecz zręczność i talent odnosi tryumf - oczywiście znikomy.
Nie przeprowadzam również linii demarkacyjnych między tem. co "moje", a co "cudze", bo byłby to trud jałowy a nawet niewykonalny.
Zamiast nużyć czytelniku obojętną dlań erudycyą, wolę odrazu stanąć oko w oko z zagadkami, o które chodzi, i, wspierając się jedynie na elementarnych podstawach nauki, wysnuć niezależnie i jasno pogląd własny.
Jeśli moje przedstawienie rzeczy nie jest błędne, przez to samo upadną poglądy odmienne, trudziłbym się więc bezpotrzebnie osobnem ich zwalczaniem. Gdyby zaś moje poglądy nie dały się utrzymać, to i wysiłki, włożone w zwalczanie innych, na nicby się nie zdały.
Zamiast krytykować tych, dla których wiedzy i przenikliwości żywię szacunek, wolę poddać mój sposób widzenia roztrząsaniom krytycznym. Jeżeli mi dowiodą, że się mylę, nie będę się upierać, ale proszę, niech moi krytycy nie wchodzą na drogę argumentowania dogmatami i autorytetami, niech przekonywają rzeczową i logiczną argumentacyą.
Niech mi nie mówią, że znakomity A. ujmował sprawę inaczej, że B. dowiódł już czegoś innego, że C, D, utrzymują coś sprzecznego z moim poglądem, bo sam wiem, że rozmijam się z poglądami wielu badaczów najpoważniejszych, dla racyi których wykładem jest dzieło niniejsze.
Kto własnym umysłem szukał prawdy i porządku świata i potykał się o przeszkody, które nam ułomność nasza napiętrzyła, kto śledził walkę umysłów z niewiadomem, ten wie, co sądzić o "ostatniem słowie nauki", na które chętnie powołują się umysły lękliwe i skrępowane dogmatem. Ostatniego słowa niema w nauce, bo ludzkość nie spoczywa w pracy. W świecie jest ciągle "jutro", które rodzi się z całego "wczoraj". Na dziś niema miejsca, bo gdyby było, zapanowałaby powszechna stagnacya.
Postęp jest właśnie ustawicznem zaostrzeniem się naszego wzroku i doskonaleniem metod oraz zdolności do coraz subtelniejszej analizy i syntezy.
Naukę o cywilizacyi, a więc pośrednio o społeczeństwie i człowieku uważam za gałąź ogólnej nauki o Przyrodzie i dlatego wyprowadzam ją z podstaw przyrodniczych.
Jaka jest racya bytu "Nauki o cywilizacyi" i miejsce w szeregu nauk, o tem czytelnik będzie mógł sądzić po zapoznaniu się z treścią traktatu niniejszego. Tutaj powiedzieć mogę, że nowość nazwy płynie z ujęcia przedmiotu badania od całości, nie zaś od elementów, składających się na całość. Nauka o cywilizacyi jest o tyle socyologią ile nią jest również biologia organizmów, którą możnaby nazwać, wychodząc z punktu widzenia socyologów, socyologią komórek organizmu.
Zdążyłem tu wyłożyć zaledwie podstawy przyszłej konstrukcyi, ale nawet gdyby one nie miały się utrzymać, zdaje mi się, że praca niniejsza należy do rzędu tych, które nie mogą być dla nauki niebezpieczne, bo prowadzi ściśle określoną drogą i systematycznie do głębszego wniknięcia w stosunki między rzeczami badanemi, co właśnie jest jedynym celem nauki. Nie mam nikomu nic do zawdzięczenia, tylko przyjaciel mój, dr. fil. Maryan Massonius był świadkiem mego zmagania się z zadaniem i w częstych rozmowach o kwestyach wątpliwych zawdzięczam Mu niejedną cenną poprawkę oraz obronę z niejednego wyniku przed własnem wątpieniem.

Autor.
Warszawa 31 grudnia 1907 r.


WSTĘP. 1.

Do najciekawszych, a zarazem najzawilszych bodaj zagadek, których nauka, pomimo bardzo wielu usiłowań nie zdołała jeszcze rozwiązać, należy bezwątpienia pytanie: dla czego cywilizacya wysoka zjawia się na ziemi nie wszędzie, dla czego jest zjawiskiem prędko przemijającem, jak nam to stwierdzają dzieje powszechnie oraz od czego zależy jej pojawianie się i znikanie, a właściwie przenoszenie się na powierzchni ziemi, z miejsca na miejsce, z kraju do kraju, od ludu do ludu?
Dlaczego wysoki stan cywilizacyi nie obejmuje nigdy całego obszaru ziemi i wszystkich ludzi, lecz występuje ogniskami, zajmującemi stosunkowo niewielkie obszary i w żadnym jeszcze momencie dość długich dziejów (powszechnych) nie tylko nie objął wszystkich ludzi, ale nawet nie utrzymał się długo tam, gdzie już się pojawił?
Dlaczego jedno jakieś ognisko cywilizacyi wyższej gdzieś rozpala się, gdzieindziej płonie w całej pełni, ówdzie zaś dogasa? Co za wpływy przemożne kierują całym tym ruchem, jakie prawo rządzi temi na pozór bezładnie, a jednak nieodwołalnie dokonywującemi się zmianami?
Jednem słowem, co zapala i co gasi oddzielne cywilizacye, co wznosi ludność różnych krajów na wyżyny i co je strąca?
Dość wspomnieć Egipt, Chaldeę, Grecyę, Rzym, aby spostrzedz, że to, co nazywamy stanem wysokiej cywilizacyi nigdzie nie trwa bezustannie. Każdy z wymienionych krajów jaśniał niegdyś wielkim blaskiem swej cywilizacyi i opromieniał szeroko świat ludzki, zostający w pośrednim lub bezpośrednim związku z tem ogniskiem, i każdy bladł kolejno w upadku cywilizacyi i w promieniach nowozapalającego się gdzieśindziej ogniska.
I właśnie dla tego, że nie znamy dotychczas żadnego wyjątku od tego prawa znikomości oddzielnych ognisk cywilizacyi, że na mocy tego, co było. możemy napewno przypuszczać znikomość również i współczesnej nam cywilizacyi, rodzi się w każdym umyśle głębszym zaduma i pytanie: dla czego tak jest i czy tak musi być zawsze?
Zagadka ta nie tylko jest trudna, ale i zdradna, bo dopiero po wniknięciu w niezliczone pytania, jakie myśliciel musi sobie zadawać w miarę, jak zapuszcza się w szczegóły, ukazuje się jako zadanie niesłychanie skomplikowane. Bez takiego wniknięcia łudzi pozorną swoją prostotą i wywołuje nieskomplikowane objaśnienia. Dawano już ich bardzo wiele, a wszystkie maja tę wspólną wadę, że nie sięgają, i nawet nie usiłują sięgnąć do dna sprawy.
Jeszcze w starożytności niektóre z pytań, któreśmy postawili na czele, lubo nie w całej rozciągłości, nurtowały w umysłach bystrzejszych.
Polibiusz, usiłując zdać sobie sprawę z tajemniczych przyczyn upadania miast helleńskich, zawyrokował, że Grecya umiera przez ludzi. W tem orzeczeniu, niewątpliwie słusznem, o ile chodzi o przyczynę bezpośrednią, nie wiele powiedziano, ale mamy dowód, że myślano nad zagadka i myślano nie o wiele gorzej, niż się to często dzieje za naszych czasów i w zastosowaniu do różnych innych ludów.
Orzeczenie to nie tłumaczy jednak, dlaczego ludzie z tego samego narodu greckiego w pewnym czasie wytworzyli cywilizacyę grecką i wznieśli ją na wyżyny, a w innym znów czasie przyprawili ją o upadek. Jeżeli Grecya upadła przez Greków, to Polibiusz tak samo nie objaśnił w czem tu oni zawinili, jak nie objaśnił i nie próbował nawet objaśnić, w czem byli przyczyną wielkości Grecyi, choć to drugie pytanie związane jest nierozerwalnie z pierwszem.
Sprawa nie jest bynajmniej prosta.
Przypuśćmy, że przyczyną upadku Grecyi i Greków było zwyrodnienie ludności. Czyż takie przypuszczenie objaśnia nam zjawisko?
"Upadanie" jest przecież dopiero połową zjawiska, które nas zajmuje. Gdybyśmy nawet wyjaśnili fakt upadania "zwyrodnieniem", lub jakąś inną bezpośrednią przyczyną, to pozostaje jeszcze do wytłumaczenia przyczyna rozkwitu cywilizacyi greckiej. Nawet zrozumienie przyczyn upadku nie wytłumaczy nam jeszcze rozkwitu, a cóż dopiero powiedzieć, gdy sobie uprzytomnimy, że nawet i samo zjawisko upadania nie jest tak jasne, jak się wydaje przy powierzchownem traktowaniu.
Upadek cywilizacyi rzymskiej wyjaśniają historycy wtargnięciem barbarzyńców Północy w połączeniu ze zwyrodnieniem ludności rzymskiej, lecz i tu wysuwane są na czoło przyczyny ostatnie i tylko pozorne.
Twierdzono, że portom morza Śródziemnego odkrycie Ameryki odebrało dawną wielkość, przenosząc "oś handlu świata" w inne miejsca. I tu powierzchowność sadu aż bije w oczy i tu wypadki, które się zbiegły ze sobą, wiązane są w związek przyczynowy może nawet dobrze, ale zbyt płytko i dlatego rozwiązanie nie tłumaczy sprawy. Wszak mamy prawo zapytać, dlaczego odkrycie Ameryki nie miało przyczynić się równie dobrze do jeszcze większego spotęgowania się świetności świata Śródziemnomorskiego?
Los Wenecyi i jej podobnych portów śródziemnomorskich niesłusznie jest wiązany w związek przyczynowy z odkryciem Ameryki, a przynajmniej winien być postawiony na szerszym gruncie, nie jest bowiem odosobniony, ani pierwszy w dziejach. Jeszcze wcześniej na korzyść tych młodszych portów Italii upadły Tyr, Sydon, Kartagina i tyle innych kolejnych "Królowych morza". Wszak tamtych nie zabiło odkrycie "nowych światów". Działało więc i tu i tam coś innego i bardziej ogólnego, czego nie umiano się domyśleć.
W dotkniętych przykładach chodzi o upadki. Jest to temat najgorliwiej opracowany przez historyozofow. Lecz upadki, do których historyozofowie okazują większe zainteresowanie, są tylko częścią i to mniejsza ich zadania. Predylekcyę łatwo sobie wytłumaczyć. Upadanie odbywa się, że tak powiem, przed oczyma historyków i w szybkiem stosunkowo tempie. Daje się ono rozłożyć na logiczny szereg znanych zdarzeń historycznych o skutkach, a często i o przyczynach bezpośrednich znanych i wyraźnych.
Nie tak łatwe do odszukania i ujęcia są przyczyny wzrostu i rozwoju, albowiem ten bywa zwykle powolny i mniej oświetlony faktami historycznemi. W ogóle łatwiej nam objaśnić dlaczego i w jakiej zdarzeń kolei ktoś znany utracił majątek, aniżeli dlaczego i w jakiej kolei zdarzeń zebrał. W ostatnim wypadku natrafiamy zwykle na brak lub ubóstwo materyału historycznego, którybyśmy mogli wiązać w logiczny łańcuch historycznych przyczyn i skutków. Ale właśnie ta okoliczność wskazuje, że w objaśnianiu posługujemy się materyałem ubogim i jednostronnym. Gdy mamy cokolwiek zamało danych bezpośrednich, stajemy bezsilni i zrzekamy się wyjaśnień.
A przecież we wzroście tkwić musi taka sama suma realnych, choć innych przyczyn, jaka tkwi w zjawisku upadania.
Z nierównomierności i jednostronności właśnie materyału historycznego płynie skłonność historyozofów do zajmowania się przeważnie procesem rozkładu społeczeństw i cywilizacyi. Historyozofia uprawia chętniej patologię społeczeństw, aniżeli ich fizyologię, a zwłaszcza embryologię. A i w tej dziedzinie wpada najczęściej w jednostronność, sztuczność lub bezpożyteczną drobiazgowość.
Niejednemu zdawało się, że coś głębiej rozjaśniał, gdy do łańcucha bezpośrednich przyczyn i skutków wprowadzał rzekomo jeszcze bezpośredniejsze i również prawdziwe. Wywoływał on nieraz podziw dla swej przenikliwości i bystrości, choć w gruncie rzeczy operował paradoksami.
Jeżeli rozerwanie potężnej koalicyi w r. 1711 Voltaire przypisuje szklance wody, wylanej na suknię pani Masham i parze rękawiczek lady Marlborough, których ona dać nie chciała królowej Annie, wiemy, że mamy do czynienia z paradoksem.
Jeżeli Pascal powiada, że gdyby nos Kleopatry posiadał inny kształt, to historya obszarów, położonych nad Nilem, byłaby zupełnie inną, - to przypuszczamy również, że mamy do czynienia ze świetnym, głębokim i rozmyślnym paradoksem. Ale historyozofia zbyt często zupełnie mimowolnie zajmuje się podobnemi paradoksami, jest z nich zadowolona i nie czuje nawet tego. że uprawia metafizykę, że idzie z najpospolitszym prądem niewyrobionej myśli ludzkiej.
Paradoks mimo, że zawiera w sobie prawdę, nie przyczynia się do odkrycia związku zdarzeń, chyba tem jednem, że zmusza do rozważań. Prowadzi zato często na manowce jałowych rozważań: coby było, gdyby się coś zdarzyło lub nie zdarzyło. Rozważania takie są równie bezpłodne w historyi, jak byłyby w przyrodoznawstwie, bo i tu i tam powinno chodzić i chodzi jedynie o wytłumaczenie tego, co było, nie zaś co być mogło. Możliwość nie istnieje w przyrodzie, należy ona całkowicie do metafizyki.
"Możliwość" lub "konieczność" nosów i szklanek historycznych nie może być przedmiotem badań historyozoficznych. Są to tylko fakty, zostające w bezpośrednim związku z innemi faktami i należy je brać takiemi, jakiemi są i za to, czem są, nie zaś jakiemi i czem byćby mogły.
Co komu przyjdzie ze spostrzeżenia, że kartacz, omijając głowę. Bonapartego w Tulonie, wpłynął na losy Europy? Wszak możnaby temu spostrzeżeniu przeciwstawić pytanie: czy czasem inny kartacz nie pozbawił Francyi innego, lepszego Napoleona pośród zabitych młodych oficerów?
Jeżeli wiec historyozofowie przestrzegają przed wiązaniem wielkich zdarzeń z małemi przyczynami, to maja słuszność, równie jak ci, którzy nie radzą drobnych zdarzeń przypisywać wielkim przyczynom, - ale jedni i drudzy obracają się w kole, z którego wyjście jest inne. Dla zdarzeń realnych trzeba poszukiwać jedynie bezpośrednich ich przyczyn i na nich poprzestawać. Tylko wtedy zaczniemy dostrzegać i poznawać prawa, t. j. pierwiastek, którego najmniej umieli szukać historycy i historyozofowie przed Monteskiuszem. Czy przyrodnikowi przyjdzie do głowy zastanawiać się nad tem, jakby świat organiczny wyglądał, gdyby w powietrzu nie było azotu, lub coby było, gdyby na sosnach rodziły się dynie? Przyrodnik bada świat jakim jest, nie jakim mógłby być, bo mógłby być milion razy innym. To samo powinien czynić historyozof.
Przypuszczenia: "coby być mogło" bywają uprawnione i prowadza do odkryć w badaniu naukowem, ale tylko wtedy, gdy operujemy wielkościami wiadomemi, co ma miejsce w fizyce, chemii i t. p., - tam zaś, gdzie, jak w sferze czynów ludzkich jednostek, mocno zindywidualizowanych, nie mamy nawet jednej wiadomej, lub dającej się wyznaczyć wielkości, - nie mogą prowadzić do żadnego odkrycia.
Sfera ludzkich czynów i ich następstw w ludzkich czynach należy właśnie do kategoryi wielkości, nie dających się wyznaczyć. Historyozofia nie może nic na niej opierać.
Do równie płytkich, a nawet wprost nienaukowych dociekań i wyjaśnień należy objaśnianie "kapryśnego" biegu dziejów czynami genialnych, potężnych lub wybitnych jednostek. Mimo to niektórzy myśliciele poważnie się tem zajmują, podając takie jednostki za główne motory dziejów. Lecz jeżeli ma być prawdą, że Napoleon pokierował losami Europy, a jeden mędrzec sam odkrył jakaś doniosłą dla całej ludzkości prawdę, to powinno być uznane za prawdę, że zabójcą żołnierza jest kula, która ciało jego przeszyła, albo proch, który kulę wypchnął, albo karabin, z którego kula wybiegła, nie zaś żołnierz, który wystrzelił, nie oficer, który dał hasło do strzału, nie wódz, który dał hasło do bitwy, nie władca, który wojnę wypowiedział.
Gdy chcemy poznać ogólne przyczyny procesów społecznych, mające powszechne zastosowanie, musimy usunąć na bok wszystkie czynniki pośrednie, wszystkie jednostki mianowane i przestać je uważać za przyczyny bądź główne, bądź jedyne. Tłumaczenie losów społeczeństw czynami wielkich ludzi, grup społecznych, instytucyi i t. d. jest omyłką, dlatego, że zasłania szerszy widnokrąg, na którego tle jedynie możnaby związać dzieje ludzkości w całość z procesem rozwoju świata i zrozumieć je tak przynajmniej, jak rozumiemy naturalne procesy, zachodzące dokoła nas w martwej i ożywionej naturze. Historya powszechna nigdy się nie wzniosła do takiego stanowiska, ona pozostaje zawsze na poziomie umiejętności opowiadania niezliczonych zdarzeń i oddzielnych epizodów, pozbawionych związku naturalnego. Nawet historyozofia, choć podejmuje się wyręczać historyę w zadaniu usystematyzowania i powiązania, również daleko zostaje od poziomu prawdziwie naukowego. O ile się nie wsparła na szerszej podstawie ogólnych praw przyrody, została ona równie jak historya tylko sztuką: układa ona obrazy fantastyczne, wiążąc nieprawowicie zdarzenia w dowolny i sztuczny łańcuch rzekomych przyczyn i skutków. I niema w tem nic dziwnego, bo materyał jest zebrany wadliwie i nadzwyczaj jednostronnie. Historya do niedawna nietylko nie umiała, lecz nawet nie lubiła zajmować się rzeczami zwykłemi, pospolitemi. Ona najchętniej zajmowała się tem, co ma najmniej wspólnego z normalnym biegiem zdarzeń ludzkich i zwykłym biegiem rzeczy na świecie.
Cały materyał, zgromadzony przez historyków wszystkich czasów, jest tego dowodem. Trzy czwarte historyi i kronik zajętych jest nie tem, co jest normalne, pospolite i zgodne z prawami natury, nie tem, co dotyczy wszystkich spraw i rzeczy ludzkich, lecz tem, co jest wyjątkowe i uderzające. Nie uderzało zaś historyka to, co widział codziennie, na każdym niemal kroku - lecz to, co się zdarzyło nadzwyczajnego. Zapełniły się karty chmarą faktów - przeważnie jednej kategoryi i wyrwanych z ram naturalnych. Cóż dziwnego, że w takim steku zdarzeń najmniej pospolitych i oświetlających ludzkość, czasy i zdarzenia jednostronnie, nie mógł historyk dostrzedz ani ładu, ani związku z powszechnemi prawami natury? Obracając się wśród faktów, wyrwanych z pośród tysięcy innych niemniej ważnych, których ani zauważył, ani niemi się nie zajmował, przyjął za prawo to, co jest wyjątkiem, w anormalnościach chciał szukać prawidłowości, z cząstki prawdy chciał odbudowywać całą prawdę.
Zrozumiano to już bardzo wcześnie i niektóre umysły zwróciły się do szukania rozwiązania zagadki znikomości cywilizacyi i zmiennych dziejów ludzkości nie w samym człowieku i stosunkach ludzkich, lecz poza człowiekiem, w ogólnych prawach przyrody. Zależność człowieka od tła, na którem występuje, od ogólnych sił przyrody, stała się z rozwojem nauk przyrodniczych tak oczywista, że już w wieku XVIII, a nawet nieco wcześniej bystrzejsze umysły postawiły na miejsce dawnych potęg największego despotę: środowisko.
Zależnie od sposobu zapatrywania, jedni ograniczali się do wyjaśniania naturalnych przyczyn upadku tej lub innej cywilizacyi, do wyjaśniania roli przyrody kraju czyli otoczenia względem jednostki lub ludu, inni, szerzej na zagadkę spoglądając, szukali praw czy zasad ogólnych, rządzących całą ludzkością, a nawet całym światem ożywionym. Jednym z pierwszych myślicieli, przypisujących nierównomierny rozwój cywilizacyi oraz różnice w ogólnym charakterze narodów czynnikom, niezależnym od woli człowieka, a więc geograficznym i klimatycznym, był Jan Baptysta Vico. Usiłował on na tej podstawie określić prawa rozwoju narodów i cywilizacyi; wypowiedział on wiele godnych podziwu myśli i choć nie mógł uporać się z trudnościami zadania, zyskał u potomnych sławę twórcy filozofii historyi oraz psychologii ludów.
Rychło przewyższył go i zaćmił genialny Montesquieu, pomimo jednak ogromnej wiedzy i rzadkiej bystrości umysłu, posunął tylko sprawę o olbrzymi krok naprzód, ale jej nie rozwikłał, podobnie, jak w 40 lat po nim I. G. Herder, niewiele mu ustępujący przenikliwością i głęboka wiedza. Genialny ten myśliciel, zbrojny niezwykle bystrą intuicyą i doskonałą metodą, zmierzał, podobnie, jak Montesquieu, do wykazania między przyczynami rozwoju cywilizacyi i takich, które nie są zależne od woli i działań jednostek ludzkich, a więc tkwiących w przyrodzie.
Wielkie jego dzieło jest jednym z najznakomitszych pomników wiedzy i myśli, ale pomimo to zarówno jego praca, jak dwóch jego wybitniejszych poprzedników, dziś historyczne ma już tylko znaczenie.
Jasnem jest dziś dla każdego, że ówczesny stan nauk nie dawał trwałej opory dla najbystrzejszej intuicyi. Wielkość i przenikliwość obu wspomnianych myślicieli właśnie i w tem przejawia się, że sami oni bardzo silnie odczuwali braki ówczesnej wiedzy w stosunku do zadania i trafnie oceniali bezsilność swoją płynącą z tych braków, nie zaś z winy ich umysłów.
Dowiódł tego Herder, gdy skarży się w słowach godnych prawdziwego mędrca: "Wszędzie prawie w mej książce, pisze on, widnieje ta prawda, że jeszcze niepodobna pisać filozofii rodu ludzkiego. Może się to uda dopiero na końcu stulecia, a może dopiero naszego tysiącolecia"...
"Słabą dłonią położyłem pierwsze fundamenta budowli. Może je zużytkują wieki późniejsze. Będę szczęśliwy, jeżeli choć te kamienie pokryje ziemia i ich budowniczy będzie zapomniany, jeżeli na nich lub w innem miejscu wzniesioną zostanie budowla doskonalsza". I w istocie prorocze były jego słowa, trafne przewidywania. Przecież nawet w sto lat później Buckle, bogatszy już wynikami pracy trzech pokoleń, znalazł się w warunkach niewiele korzystniejszych, gdy postawił sobie za zadanie wykrycie praw, rządzących ludzkością, wykrycie oddziaływań człowieka na przyrodę i przyrody na człowieka. Od tego czasu wiedza przyrodnicza i nauki socyalne rozszerzyły się i pogłębiły. a mimo to jednak jesteśmy jeszcze i teraz w niewiele korzystniejszych warunkach pracy.
Jeżeli chodziło o wyjaśnienie charakteru oddzielnych narodów i krajów oraz wpływu przyrody na swoisty dla każdej krainy charakter mieszkańców, to już osiągnięto piękne wyniki, ale wszystkie one nie na wiele się przydały, gdy usiłowano powiązać te wyniki w jeden łańcuch spoisty i logiczny, celem wyjaśnienia sobie całości. W takiej pracy syntezującej, wszystko się wikła, wnioski, które oddzielnie wzięte były bardzo jasne i logiczne, tracą te swoje zalety, jedne drugim przeczą i rychło okazuje się, żeśmy jeszcze bardzo daleko od prawdy, że nie wiemy: co zapala i co gasi cywilizacye.
I tak, pomimo długiego pasma badań, nie wiemy po dawnemu dlaczego np. "środowisko" Grecyi, a mówiąc prościej kraina grecka najpierw i przez długą przeszłość nie sprzyjała cywilizacyi. choć ona kwitła w poblizkim Egipcie. później w Mezopotamii i na pobrzeżach Azyi Mniejszej, potem zaczęła sprzyjać i znowu rychło stała się dla niej niekorzystną?
Zwrócono już wprawdzie dawno uwagę na zmienność warunków fizycznych różnych krajów w granicach czasów historycznych i osiągnięto na tej drodze interesujące wyniki, ale dotyczyło to głównie paru ośrodków cywilizacyi, w których zmiany klimatyczne jaskrawo się uwydatniły. Na gruncie Europy zmian takich, któreby dawały dostateczną podstawę do skojarzenia ich z koleją rozwijania się osobnych centrów cywilizacyi, nie zdołano stwierdzić, ani określić, ani związać ich z przebiegiem zjawisk historycznych.
Nie ulega np. wątpliwości, że Chaldea i Assyrya jest dziś daleko suchsza, aniżeli była w epoce, gdy Ur, Larsam, Babilon i Niniwa przeglądały się w falach Eufratu i Tygrysu. Niegdyś Chaldea była jednym ogrodem, dziś jest krainą spiekoty letniej. To samo można w znacznej mierze powiedzieć o Egipcie. Zmiany takie wystarczają rzeczywiście do wyjaśnienia w części przyczyny upadku niektórych krain, ale nie objaśniają nam wiele, a przedewszystkiem nie objaśniają całokształtu i ciągłości zjawiska, które nas tutaj zajmuje. Między innemi nie objaśniają wcale przyczyny, dla której Europa ze swoją rasą aryjską pozostawała bez cywilizacyi w czasach świetności Egiptu, Chaldei i Assyryi, a nawet tego, dla czego cywilizacya opuściła te krainy południowe, gdy warunki ich fizyczne; t. j. otoczenie uległy zmianie na gorsze. Gdy tylko usiłujemy to wyjaśnić, wpadamy zaraz bardzo łatwo w jednostronność, a stąd w sprzeczności.
Mówiono raz, że właśnie wyjątkowo dogodne warunki bytu rozpaliły wysoką cywilizacyę w dolinie Nilu, lub też Eufratu, a drugi raz, że cywilizacya nietylko przystosowywa się do coraz surowszych warunków otoczenia, ale że właśnie ciężka i coraz cięższa walka z przeciwnościami, z coraz surowszem otoczeniem rozwija w ludzkości te przymioty i wyższe uzdolnienia, które są warunkiem i znamieniem cywilizacyi.
Jeżeliby tak było, to czemuż cywilizacya zamiast w Chaldei i Egipcie nie zjawiła się odrazu w Europie, gdzie walka z surowszą przyrodą, sprzyjała lepiej rozwojowi energii ludzkości? Albo też, skoro już raz najwyższe uzdolnienia ludzkie pojawiły się w Egipcie oraz dolinie Eufratu, czemuż tam znikły tak rychło, gdy powinny się raczej nieustannie wzmagać w miarę pogarszania się warunków bytu, na tamtym gruncie! Brak tu jednolitości, skoro nam wypada, że raz przyjazne otoczenie sprzyja cywilizacyi, drugi raz dla niej jest zabójcze: raz jest bodźcem, to znowu hamulcem. Okazuje się. że i magiczne słówko "środowisko", po którem sobie tyle obiecywano, pozostaje dotychczas czczym wyrazem.
Nie umiano treści jego ściśle ograniczyć - i rozumiano je rozmaicie. Wiadomo, że środowisko Buffona jest czem innem niż Lamarck'a; filozofowie brali je pomimo to za jedno, Comte np. nie zrozumiał Lamarckowskicgo środowiska. Jego "milieu" nie może też być uważane za jedno z "otoczeniem naturalnem". Według niego, milieu ma być ogółem wszelkiego rodzaju warunków zewnętrznych, które do egzystencyi danego organizmu są konieczne; on nie tylko wprowadza tu obcy pierwiastek, rasę, ale mówi nawet już o "środowisku intelektualnem". Taine - wziął środowisko jeszcze szerzej. Koncepcya przyrodnicza jasna, a przynajmniej mogąca być bardzo ściśle określona, gdy się ją zaczęło naginać do potrzeb antropologii i socyologii, dala pole do licznych nieporozumień i zaćmiła się najzupełniej.
Pod tą sama nazwą ukrywa się treść coraz to inna. Cóż dziwnego, że wobec tylu niepowodzeń, a właściwie wobec powstałego chaosu, zaczęto odrzucać ważną rolę środowiska, próbując dowodzić, że lud dzielny sam stwarza sobie środowisko dla siebie najodpowiedniejsze, że rasa, obdarzona odpowiedniemi zaletami, przerabia nawet bezpłodną krainę na żyzną, przez zbudowanie odpowiedniej sieci kanałów i t. p.
Jest tu nieporozumienie. "Dzielność" i "przymioty" "rasy" albo "ludu" są znowu tylko przykrywką naszej nieznajomości przyczyn głębszych. Łatwo dostrzedz, że one same przecież wymagają objaśnienia. Skądże "dzielność" się bierze, kiedy się ona zaczyna w filogenetycznym rozwoju pokoleń i odkąd się kończy? Jeżeli zważymy, że te same ludy odgrywają w tych samych krainach dziś zgoła odmienna role od ich roli w przeszłości, to okaże się najlepiej konieczność odpowiedzi przedewszystkiem na te zasadnicze pytania.
Starożytna np. "rasa", która dokonała dzieł wielkich w Europie, nie znikła w pewnym, dającym się określić czasie. Potomkowie Faraonów i wybitnych działaczów starożytnego Egiptu podobni są jeszcze dziś do wielkich przodków jak dwie krople wody, a przecież oddawna spadli na niziny kultury. Z drugiej strony rasa biała, europejska, którą cywilizowani Chaldejczycy i Egipcyanie mieli swego czasu prawo uważać za "niższa" i zgolą niezdolna do przyjęcia "wyższej" kultury, nie zmieniła się jakościowo, fizycznie, jako rasa, gdy stanęła na czele ludzkości, Gdzież tu więc dowody, że rasa jest wszystkiem, że rasa panuje nad środowiskiem, albo, że "rasa" coś objaśnia? Znamy krańcowo niepodobne do siebie rasy jednako zdolne do wysokiej cywilizacyi. Gdzież więc przywilej naturalny którejkolwiek rasy do przewodniczenia na polu cywilizacyi?
Nie zamierzam kreślić tu dziejów usiłowań zgłębienia zagadki mechanizmu cywilizacyi, czy też zjawisk similibiologicznych ciała społecznego. Potraciłem o kilka szczegółów, o kilka nazwisk jedynie w tym celu, aby narzucić zlekka tło i ramy tematu mego. Zapuszczać się w rozbiór poszczególnych systemów i hypotez nie potrzebuję. Niewielka ilość systemów historyozoficznych, a także ogólnie socyologicznych, głębiej opracowanych i mających dziś swoich zwolenników i korektorów, zbyt jest znana, aby je tu streszczać było użytecznem, ogromna zaś większość prac, zarówno dawniejszych, jak świeższych w tej sprawie, nie zasługuje na rozbiór.
Przeważnie były to pomysły i hipotezy, oparte na podstawach, które postęp nauki pozbawił już gruntu.
We wszystkich dziedzinach wiedzy, które tu głos mają, zaszły i zachodzą tak doniosłe zmiany, że najświetniejsze pozornie koncepcye nie już przed lat stu, lecz choćby z przed ćwierćwiecza przedstawiają się nam, jako konstrukcye wprost niedopuszczalne, gdyż były oparte albo na błędnem tłumaczeniu niedostatecznie poznanych faktów, albo na ideach z góry powziętych.
Zagadka nietrwałości oddzielnych cywilizacyi, a właściwie społeczeństw wysoko cywilizowanych, powtarzam to raz jeszcze, jest bardzo zdradna. bo łudzi pozorną swoją prostotą i, niby miraż, sprowadza nawet bystrych myślicieli i badaczów na bezdroża.
Widzimy, że byli już tacy, którzy ujmowali zadanie bardzo szeroko i porządnie, którzy bardzo metodycznie usiłowali dotrzeć do poznania podstawowych warunków sprzyjających rozkwitaniu cywilizacyi, lub sprowadzających jej upadek i rozkład, ale i ci najdzielniejsi rychło rezygnowali wobec piętrzących się trudności i poprzestawali na rozjaśnianiu niektórych zaledwie stron wielce złożonego zadania. Mniej krytyczni wpadali zwykle na manowce metafizyki, fantazyi lub jednostronności, przeceniając zwykle doniosłość jednego jakiegoś czynnika, a więc gospodarstwa, techniki, produkcyi, warunków termicznych, lub klimatycznych, rodzaju i wartości pożywienia, obecności wielkich rzek lub innych warunków fizyczno-geograficznych i t. d. Tworzyli oni sztuczne systemy "corsa" (Vico) i cykle, nie wytrzymujące ani filozoficznej, ani przyrodniczej krytyki. Niezmiernie powikłane zjawiska społeczne i historyczne starano się często wyjaśniać jedną jedyna zasada podstawowa, pomysłem, do którego naciągano fakty, lekceważąc tę prawdę, że cała pełnia niezmiernie różnorodnych zjawisk życia społecznego i zmiennych losów tak ludów, jak całego rodu ludzkiego, nie może być objaśniana jednym jakimś czynnikiem, choćby nawet ważnym, bez uwzględnienia całej pełni czynników życia ogólno-ziemskiego.
Na pytania, postawione na czele tej pracy, dostarczyły już różne nauki niezmiernie obfitych materyałów do odpowiedzi. Oparto je na drobiazgowem i wszechstronnem roztrząsaniu stosunków człowieka do przyrody. Bardzo już wiele powiedziano na ten temat, a jeszcze więcej na różne składowe jego części, zrobiono mnóstwo głębokich i trafnych spostrzeżeń, poodkrywano różnego rodzaju zależności człowieka od warunków zewnętrznych i od człowieka, - ale ogólnej odpowiedzi, jasnej i prostej, niemasz jeszcze. Wszędzie mnóstwo wykluczających się spostrzeżeń i objaśnień.
Oto obraz historyozofii. Nie lepiej przedstawia się stan tego odłamu dotychczasowej socyologii, która dziś rozrosła się w potężny odłam (ale nie gałąź) wiedzy i zajmuje legion badaczów, nie malejący, ale wciąż rosnący. Możnaby już ogromną bibliotekę stworzyć z dzieł obszernych, prac mniejszych, artykułów, broszur i przyczynków, zmierzających wprost lub ubocznie do wyjaśnienia stosunków, które nas tu zajmują, - ale, niestety, w powodzi tych prac najróżniejszego rodzaju, rzadko można się spotkać z syntezą szeroką i głęboką. Większość ich nie zasługuje nawet na miano naukowych. Mamy tu wskrzeszoną w najgorszej postaci dawną scholastykę, jałowe fantazyowanie bez hamulca, krótkowidztwo i śmiałość porywania się na najtrudniejsze zadania bez koniecznego przygotowania.
W tym dziale prac socyologicznych, które pod inną nazwą prowadzą dalej wątek badań historyozoficznych, - zmieniła się nietylko nazwa, ale i metoda pracy. Gdy dawniej historyozof pracował dużo i wiedział bardzo dużo, zanim napisał dzieło, choćby chybione, dziś podobne zadania podejmuje się z łatwością trudną do uwierzenia, ale i z równą pewnością siebie.
Socyologia syntezująca, filozoficzna stała się polem harców dla umysłów najuboższych i dla ambicyi najmniej usprawiedliwionych. I nie dziw, że historycy w takim stanie rzeczy odnoszą się do historyozofii, a zwłaszcza tej zmodernizowanej pod nazwami "ogólnych koncepcyi socyologicznych" (Conceptions generales sociologiques), "filozofii socyalnej" (Philosophie sociale) i "teoryi ogólnych" (Theories generales), z lekceważeniem, a nawet wrogo; że obawiają się "psuć sobie robotę" uwzględnianiem pomysłów mglistych, przedwczesnych lub fantastycznych.
Oni odrazu skapitulowali przed trudnościami, a przytem nie mają obowiązku przekraczać ram, które sobie jasno zakreślili. Oni nie usiłują uzbrajać się w wiedzę szerszą, celem dociekania pierwszych przyczyn zdarzeń, które rozpatrują.
Raczej dziwićby się należało, że o braki naszej wiedzy ogólnej, z której w szczupłych jej zakresach jesteśmy tak dumni, rozbijają się od lat tylu wszelkie usiłowania, mające na celu poznanie praw takiej kolei rozwoju społeczeństw (ludów, narodów, państw), jaką nam odsłania historya powszechna, - pomimo, że w innych naukach nie odczuwamy tak silnie braków i niedokładności naszej wiedzy o świecie. Ale, jeśli wnikniemy głęboko w przyczyny niepowodzeń, - łatwo pogodzimy się z tem zjawiskiem, jako zupełnie naturalnem.
Wiadomości nasze o świecie są jeszcze zbyt ułamkowe i niepowiązane, aby pozwoliły już dzisiaj zrozumieć rolę człowieka na ziemi. Rozwiązanie zadania, o które chodzi, a które jest równocześnie historyozoficznem, socyologicznem i przyrodniczem, musi być poprzedzone rozwiązaniem wielu szczegółowych pytań w dziedzinie bardzo wielu nauk. Filozofia historyi będzie koroną wiedzy ludzkiej.
Kto zna stan nauk przyrodniczych i społecznych, obfitujących dziś jeszcze w rażące luki, - ten nie będzie się dziwił powolności w dochodzeniu do coraz jaśniejszego poglądu na zagadkę nas tutaj obchodzącą. Owszem, ten dostrzeże, że i tu, jak na pozostałym obszarze wiedzy, jeżeli pominiemy prace pseudonaukowe, - wciąż, lubo powoli, zbliżamy się do prawdy. Zwłaszcza wielką pomocą i otuchą na przyszłość jest najnowszy zwrot w pracach nad poznawaniem przyrody, rozkwit filozofii przyrody w najlepszem rozumieniu tego słowa.
Doskonalą się do ścisłości dawniej nieprzeczuwanej metody pracy, metody ujmowania najzawilszych zagadnień i wnikania w najgłębsze przyczyny zjawisk. Każdy rok przynosi nam nowe elementy, które wprowadzone do sprawy, coraz lepiej rozświetlają nam zagadki i przybliżają chwilę, w której prawda odsłoni się przed nami w całej prostocie i oczywistości. Ale tymczasem, na naszem zwłaszcza polu, rozpaczliwie jest ciemno. Rozwiązanie niejednego ważnego pytania już, już zdaje się być przed nami, wyciągamy ręce do ułudy, tymczasem przychodzi wietrzyk i obraz rozwiewa się, odsłaniając znaną już nam pustkę. I znowu okazuje się, że jesteśmy daleko od celu. że stoimy na pustym szlaku, usianym kośćmi dzielnych wędrowców, którzy padli, dążąc wytrwale do mniej lub więcej jasno wytkniętego celu. W tej walce z piętrzącemi się przeszkodami jest coś podobnego do wypraw podbiegunowych. Każda nowa wyprawa uzbraja się lepiej lub inaczej, każda niemal przynosi coś nowego, ale każda kończy się porażką. Mimo to powstają nowe wyprawy i nie bacząc na los poprzednich, odważnie dążą naprzód, z wiarą, że choćby im się nie udało dotrzeć do celu podróży, to przynajmniej ułatwi się zwycięstwo następcom.

Wstęp 2. Zadanie nasze i metoda badania.

Porwany urokiem zagadnienia, poświęciłem mu niemało uwagi i wysiłków.
Długo zadanie nie dało się opanować, długo zmagałem się z samemi trudnościami właściwego ujęcia sprawy oraz z ideami narzuconemi. Próbowałem różnych dróg i porzucałem je jako nie wiodące do celu, bo prowadzące do wyników już osiągniętych, a niezadawalających, aż wreszcie spostrzegłem, że główna przyczyna niepowodzeń na tem polu polega na niewłaściwem ujmowaniu zadania, na niedocenianiu jego trudności i na stosowaniu niewłaściwych metod badania.
Mgławica, nie dająca się ująć w konkretne formy skrystalizowała się. Spostrzegłem, że zadanie ujmowano najczęściej ze stanowiska zbyt wyłącznie historycznego, Ukrytych przyczyn zdarzeń wielkich, albo wcale nie przeczuwano tam, gdzie one spoczywają, albo szukano zbyt płytko i blizko człowieka, najczęściej w samym człowieku.
Nawet gdy sięgano bardzo bystro i ze znacznem powodzeniem do przyczyn głębszych, tkwiących poza człowiekiem, czyniono to połowicznie i otrzymywano też rezultaty połowiczne, równające się praktycznie zeru.
Zamało było metody przyrodniczej w takich badaniach, zamało wiary w tę metodę i zamało wierności tej metodzie, zamało przeświadczenia, że historya rodu ludzkiego w tych granicach, jak ją sobie zakreśliła Historyozofia i Socyologia, jest właściwie nauką przyrodniczą.
Zadanie całe daje się sformułować jako poszukiwanie przyczyn koniecznych i dostatecznych takiego biegu dziejów ludzkości, jaki nam odsłania historya powszechna i historya cywilizacyi. Ma to być poszukiwanie ogólnych praw, rządzących ludzkością.
Stajemy tu wobec przedmiotu i zadania wprawdzie skądinąd historycznego, ale w uzbrojeniu nie historyka, lecz przyrodnika.
Jeśli mi kto powie, że to stanowisko nie nowe, że zajmowali je już historycy cywilizacyi, to ośmielę się tylko zapytać, jakie są ich roboty rezultaty? Czy znamy mechanizm cywilizacyi?
Prawda, że niektórzy historycy usiłowali zająć podobne stanowisko, ale równocześnie nie wyzbywali się swej metody, albo na zbyt krótką chwilę. Mieli oni tylko poczucie potrzeby zajęcia podobnego stanowiska, ale u jednych brak przygotowania przyrodniczego uniemożliwiał utrzymanie się na zajętem stanowisku, innym ciekawość historyczna odbierała potrzebną cierpliwość i wstrzemięźliwość. Tacy zdążając do wyjaśniania konkretnych wypadków historycznych, przerzucali się zbyt łatwo na pole spekulacyi filozoficznych.
Nawet ci, którzy prawili o Historyi naturalnej cywilizacyi, o Fizyce społecznej, o Fizyologii wszechświata (Comte, Carey, Supiński i inni) właściwie zamiast być rzeczywiście filozofami przyrody, stawali się historykami lub socyologami filozofującymi.
Oni prawdy, zaczerpnięte z przyrodoznawstwa, brali za kanwę tylko do osnuwania na niej dowolnych idei filozoficznych. Zamiast szukać rzeczywistych praw natury dla każdego faktu (bo każdy fakt ma swoje prawo), oni jeden szablon, najczęściej dowolnie obrany, przystosowywali do coraz innego szeregu zjawisk. Albo nie starali się, albo nie umieli sformułować praw, wyrażających się coraz inaczej, zależnie od przedmiotu, do którego się stosują, i stąd płynęły niejasności, zawikłania i gubienie się w chaosie pominięć, niedomówień, albo zbyt odległych analogii.
Aby dać jeden przykład, wspomnę o sile rzutu i sile przyciągania, będących osią w zasadzie bardzo bystrych i głębokich pomysłów Supińskiego.
Poza tem, niemal wszędzie tkwi ten sam błąd metodyczny, polegający na nietrzymaniu się żadnej metody, na zbyt aforystycznem traktowaniu powiązanych ze sobą zagadnień.
Powodzenie w badaniu zjawisk przyrody zależy od jasnego sformułowania zadania (określenia sobie zjawiska) następnie od podzielenia ogólnego faktu na części jego składowe, wreszcie od wyboru najstosowniejszych dla każdego środków badania.
Historya naturalna cywilizacyi, albo, jak chcą niektórzy, jej fizyka, czy mechanika, przedewszystkiem powinna być oddzielona od historyi cywilizacyi (w jej dotychczasowem rozumieniu), albowiem obie mają zadania odrębne. Pierwsza zaczyna się tam, gdzie się kończy, a właściwie urywa druga. Pierwsza powinna badać zjawiska cywilizacyi całkowicie od zewnątrz, na tle praw, rządzących całą przyrodą, gdy druga ma się zająć stroną wewnętrzną, czyli tem, co zależy od człowieka.
I oto ujmując mój temat ściślej, zaznaczam, że jest on o wiele węższym od tematu ogólnego, będącego treścią obu nauk, choć z drugiej strony, jest o wiele głębszym.
Nie chodzi tu bowiem tylko o wyjaśnienie takiej właśnie kolei dziejów ludzkich, jaką nam odsłania historya, lecz o zrozumienie praw, które sprawiają niejednakowość losów ludów, grup społecznych i osobników; nie zamierzam rozważać, ani tłumaczyć czynów i roli osobników mianowanych, grup i kategoryi społecznych, czynnych w określonem miejscu i czasie, lecz idzie mi o poznanie praw, mających zarówno powszechne, jak szczegółowe zastosowanie do tego wszystkiego i objaśniających wszelkie procesy historyczne oraz społeczne, ujmowane tak ze strony najogólniejszej, jak też i w szczegółach. Chodzi mi, że tak powiem, o Chorologię i Phylogenię cywilizacyi. Idzie mi przytem nie o przyczyny psychiczne czynów i stosunków ludzkich, lecz o fizyczne.
Wolno je uważać za przyczyny pośrednie, gdyż bezpośredniemi są ostatecznie przyczyny psychiczne, lecz biorąc rzecz ze stanowiska przyrodnika, z zewnętrznej strony, właśnie te ostatnie, psychiczne, uważam za przyczyny pośrednie, ponieważ ostatecznie zależą od innych przyczyn fizycznych.
Koniec końców, w poszukiwaniu ogólnych i fizycznych praw, rządzących ludzkością, trzeba wejść na drogę metodycznych badań przyrodniczych.
I znowu, jeśli mi kto powie, że podobne stanowisko zajęli już socyologowie, zwłaszcza ostatnich lat dwudziestu, to odpowiem, że tacy socyologowie, którzyby zaczynali od fundamentów, należą do rzadkich wyjątków.
Większość ogranicza się w swych badaniach do zagadnień specyalnych, które stanowią tylko cząstkę całości, wymagającej zrozumienia. Obracając się w takim ciasnym zakresie, unikają oni starannie szerokiej analizy i takiejże syntezy, bez której niepodobna otrzymać w poszczególnych zagadnieniach trafnych rozwiązań.
Mamy przytem socyologów bardzo rozmaitych, tak rozmaitych, jak rozmaitą jest dziedzina socyologii, której przedmiotu jeszcze nikomu nie udało się ująć w karby jakiegoś planu, jakiejś ogólnej idei przewodniej. Jest to wciąż jeszcze olbrzymia mgławica rozstrzelonych trudów, w których niema ani planu ogólnego, ani podstaw wspólnych. Część tylko socyologów stoi na gruncie przyrodniczym, choć rzadko na drodze metody przyrodniczej. Natrafiając na poważniejsze trudności, łatwo zatraca ona nić przewodnią i gubi się w labiryncie zjawisk, które trzeba zrozumieć i ocenić. Nasze zadanie należy istotnie do zakresu socyologii, traktowanej jako wiedza przyrodnicza, ale nie powinno się nazywać socyologicznem; dlaczego, o tem przekonamy się później. Zresztą nie chodzi tu o nazwę, lecz o rzecz. Niech to będzie socyologia, niech będzie antropologia filozoficzna, jak chce tego Folkmar, lub też filozofia cywilizacyi, lecz niech nie będzie ani mitologia, ani metafizyką.
W poszukiwaniu praw, rządzących ludzkością, trzeba całkiem zapomnieć o wolnym człowieku i jego psychice, trzeba zapomnieć na razie o tysiącznych szczegółach, z których składa się ogół zjawisk świata ludzkiego i t. zw. Historya; trzeba zająć się przedewszystkiem całością rodu ludzkiego, aby ją wcielić organicznie do całości świata i dopiero z tej całości wyprowadzić.
Dopiero, gdy się to powiedzie, znajdziemy klucz do wszystkich poszczególnych zagadek, któremi się socyologia przedwcześnie zajmuje. Wtedy, zamiast snuć pomysły, pozbawione realnej podstawy oraz związku z całością świata, będziemy formułować prawa, rządzące człowiekiem i ludzkością.
Taką obierani drogę.
Punktem wyjścia będzie tu zasada mechaniczna, która każe przyjąć, że człowiek jest wypadkową sił, czynnych w przyrodzie, że to, co jest, jest koniecznem w danych warunkach.
Nie tylko na organizm i czyny człowieka, lecz i na społeczeństwa, ich ustrój oraz na całe dzieje ludzkości należy patrzeć oczyma przyrodnika.
Wychodząc z zasady, że cywilizacya jest niejako funkcyą ludzkości, a właściwie społeczeństw, stawiam drugą, uzupełniającą, że skoro ona jest gdzieś, to musi być zjawiskiem w danych warunkach i w danej postaci koniecznem. Ona niebyć nie może, skoro owe "warunki" nakazują jej wystąpić, ona również nie może pojawić się wówczas i na tem miejscu, gdy i gdzie owych warunków jeszcze niema, albo już niema. Ona także nie może być inną, niż taką, jaką jest, zarówno w ogólnych rysach, jak w szczegółach.
Uznając najkompletniejszą zależność tak człowieka, jak naturalnych skupień ludzkich od świata, na którego tle występują i którego czynną część składową stanowią, zdobywamy wskazówkę najpierwszą, na jakiej drodze dręczące i nierozwiązane od tylu wieków pytanie powinno być rozwiązywane.
Chcąc zbadać zagadkę cywilizacyi w tych granicach, jak je tutaj zakreśliłem, trzeba się wyrwać z ciasnego i nizkiego stanowiska, pozwalającego ogarniać wzrokiem stosunki wyłącznie ludzkie i to jeszcze stosunki kategoryi historycznej, bo ono nam wiele rzeczy zasłania i trzeba się wznieść ponad ziemię tak wysoko, aby módz ogarniać wzrokiem ducha całość stosunków ziemskich.
Zająwszy dopiero tak górne stanowisko, jedyne, jakie sobie w stosunku do zadania mogą wyobrazić, będziemy mogli dostrzedz jaśniej i usiłować zrozumieć procesy, zachodzące wśród pyłków ożywionych, rojących się na dnie atmosfery ziemskiej, a na powierzchni gruntu stałego, który ziemią nazywamy.
Teraz słów kilka o metodzie, której wypadnie się nam trzymać.
Celem badania naszego ma być wyjaśnienie faktu, którego warunków koniecznych i dostatecznych, a więc i przyczyn nie znamy. Faktem tym jest naprzód sama cywilizacya, następnie przenoszenie się jej ognisk, zjawianie się ich w jednych miejscach i czasach, niezjawianie się w innych.
Chcąc wyjaśnić sobie bardzo złożony fakt, trzeba się uciec do przyrodniczej metody analitycznej. Fakt, o którego objaśnienie chodzi, trzeba rozłożyć na szereg faktów składowych.
Fakty te mogą być znane, lecz mogą być także jeszcze nieznane. Bardzo często i właśnie najczęściej w zjawiskach najważniejszych fakty te nie są znane, i w takim razie trzeba je dopiero znaleźć, odkryć. Wtedy z chwilą poznania i uznania faktów odkrytych główny fakt niezrozumiały, dla którego poszukiwano wytłumaczenia, staje się zrozumiałym.
Fakt nasz wydaje się bezprzykładnym w swoim rodzaju. Drugiego zjawiska, podobnego do cywilizacyi, nie znamy. To utrudnia zadanie, bo gdyby tak było rzeczywiście, to nawet rozłożenie go na części składowe może nie doprowadzić do wytłumaczenia. Możemy bowiem otrzymać szereg nowych faktów składowych, tak samo bezprzykładnych i tak samo niezrozumiałych, jak fakt główny. Nawet stwierdzenie ścisłego związku między niemi może w tym wypadku nie doprowadzić do wytłumaczenia zjawiska.
Ale fakt ten tylko wówczas wyda się bezprzykładnym, gdy zapomnimy o ciągłości i jedności sił w przyrodzie. Metoda analityczna oddaje właśnie nieocenione usługi przez to, że nie pozwala zapominać ani na chwilę o tej zasadzie. Ona nawet dopiero wtedy może być owocna, gdy nie będziemy zakreślać badaniu ani ciasnych, ani wogóle żadnych granic.
Metodę analizy fizycznej pojmuję tak, jak ją sformułował Maxwell. Rozumie on pod tą nazwą odnajdywanie częściowych podobieństw, zachodzących pomiędzy prawami, rządzącemi jedną dziedziną zjawisk, a prawami dziedziny drugiej, co sprawia, że każda może służyć za ilustracyę drugiej.
Tu mamy do czynienia z podobieństwem abstrakcyjnem, głębszem od podobieństwa zwykłego, z analogią, która ze swej strony jest "szczególnym przypadkiem podobieństwa".
"Tu żadna z bezpośrednio postrzeganych cech nie zgadza się całkowicie z jakąbądź cechą drugiego, a jednak istnieją pomiędzy cechami jednego przedmiotu związki zupełnie zgodne i identyczne z temi, jakie znajdujemy pomiędzy cechami drugiego przedmiotu".
Tak więc zamierzam stosować tam, gdzie tego zajdzie potrzeba, analogię, jako motyw kierowniczy, jako metodę badania analitycznego.
I nie jest to stanowisko nowe w nauce, jak słusznie na to zwraca uwagę Mach w drugiej z prac, przytoczonych wyżej (w odsyłaczu).
Już Kepler świadom był wysokiej wartości analogii dla poznania i korzystał z niej w sposób klasyczny: "Lubię bardzo analogię, tych najwierniejszych moich mistrzów, świadomych wszystkich tajników przyrody". W tych słowach podkreślił on zasadę ciągłości w przyrodzie, która jedna zdolna go była przywieść tło takiego stopnia abstrakcyi, który umożliwiał ujmowanie głębokich analogii.
Jest prawie niepodobieństwem przecenienie znaczenia analogii w naukach przyrodniczych.
Na czemże ostatecznie polega analogia?
Na praktyce, którą ciągle w życiu i prawie bezwiednie stosujemy.
Szczególnie użyteczną jest ta metoda w badaniu zjawisk skomplikowanych. Przez analogię (porównywanie) ze znanemi, lub dostępniejszemi dla zbadania zjawiskami, oświetlamy je stokroć lepiej, niż przez badanie w oderwaniu.
Dzięki też analitycznemu ujmowaniu przyczyny, można rozłożyć na części składowe przyczyny wielu zjawisk, uważane dziś za jednolite.
Stąd krok już tylko do operowania w naukach przyrodniczych modelami (schematami), a także fikcyami.
V. Voigt, rozbierając doniosłość mechanicznego tłumaczenia zjawisk przyrody i posługiwania się schematami, przypisuje wyobraźni w nauce tę samą ważną rolę, jaka ona odgrywa w dziedzinie sztuki. Zdolność widzenia zjawiska "w przestrzeni" (intuicya) jest tu przymiotom umysłu niezmiernie ważnym dla badacza. Był czas, że go w sobie tłumiono, był czas, że lękano się analogii, pozbawiano się dobrowolnie najcenniejszych narzędzi badania: dziś czas ten mija. Wracamy na gościniec, po którym kroczyły największe umysły, a nauka święciła największe tryumfy.
Jedno jest tylko ważne ograniczenie, o którem w badaniu strony fizycznej wszelkich zjawisk nie należy zapominać. Trzeba unikać dualizmu. Trzeba trzymać się jednej podstawy. Skoro przyjmujemy za zasadę jedność sił w przyrodzie, musimy się wyzbyć biegunowo przeciwnego mechanistycznemu, poglądu teleologicznego t. j., wyobrażenia o celowości w przyrodzie, chociaż odpowiada on lepiej sposobowi myślenia człowieka, który przywykł pytać o cele. Teleologia uprowadza "przyczyny ostateczne" causae finales, które mają oddziaływać wstecz, przyrodoznawstwo ich nie dopuszcza. Ono, opierając się na prawie przyczynowości, uznaje to co późniejsze za konieczne następstwo togo, co było wcześniej. Z tego powodu byłoby wkraczaniem w metafizykę wprowadzanie pojęć "doskonalenia się" (Herder), a więc pojęć stanów "wyższego" i "niższego" w zastosowaniu do człowieka i społeczeństw. Doskonalenie się lub "ulepszanie" wymaga już przyjęcia jakiegoś "celu" z góry wytkniętego, a nawet "dobra" - mechanizm nie może mieć nic wspólnego z tem wszystkiem.
W przyrodzie nic się nie "ulepsza", lecz tylko przetwarza. Dla przyrodnika też nic poza zmianami nie istnieje. Każdą zmianę musimy brać jedynie jako skutek działania uprzedniej jakiejś przyczyny, a świat cały taki, jakim jest, za wynik jego stanu poprzedniego. Wszystko co jest i jakiem jest, jest uwarunkowane tem, co było, nie zaś tem, co będzie.
Świat, jaki nas otacza, jest wypadkową sił działających w przyrodzie. Gdybyśmy zdołali poznać dokładnie wszystkie siły, określić ich wartość oraz kierunek działania każdej, osiągnęlibyśmy ostateczny cel poznania. Zrozumielibyśmy nie tylko przeszłość i teraźniejszość świata oraz człowieka, ale moglibyśmy dokładnie przewidzieć przyszłość świata i człowieka.
Oczywiście cel ten idealny, jest dla nas niedościgniony, ale etapy, wiodące do niego nęcą: obiecują wiele zdobyczy, dziś nawet nieprzeczuwanych, dążyć więc do pogłębiania naszej wiedzy trzeba. Gdy jeszcze, oceniając trzeźwo olbrzymie trudności zadania, zakreślimy sobie ramy skromniejsze i zrzeczemy się z góry zrozumienia pierwszych przyczyn, to wolno spodziewać się, że jednak pewne prawa, według których zjawiska, najbliżej nas obchodzące zachodzą, mogą być poznane.
Na wiele pytań ogólnych może i musi być sformułowana odpowiedź ogólna i krótka, ale nie możemy jej zdobyć od razu. Już aby sformułować takie pytanie, dochodzimy od rozważania rzeczywistości, która jest nieprzebrana rozmaitością - do coraz wyższych uogólnień i dlatego, chcąc otrzymać odpowiedź ogólną, dojść do niej możemy tylko, schodząc ze szczytów uogólnień na poziom rzeczywistości, do szczegółów i wznosząc się potem znowu przez wszystkie stopnie, do najwyższych uogólnień. Aby na tej podwójnej drodze operowania pojęciami mniej lub więcej ogólnemi, nie zejść na manowce, musimy ciągle baczyć, aby treści wyrazów nie zgubić, nie przeinaczyć. bo wtedy odpowiedź pomimo logiczności rozumowania, może wypaść całkiem błędna. Zdarza się to często w badaniu naukowem, a winą nieporozumienia bywa przeważnie niedokładne zdawanie sobie sprawy z treści wyrazów, nieznaczne przeistaczanie jej w ciągu procesu formowania pojęć.
Aby więc uniknąć tego niebezpieczeństwa i rozumieć się wzajemnie, musimy naprzód ustalić sobie znaczenie najważniejszych wyrazów. Nie będzie to czczą formalnością, albowiem wyrazy są to szufladki, które zawierają to tylko, co sami w nie włożymy.
Pod większość wyrazów, nie tylko mowy potocznej, ale i naukowej bywają podkładane pojęcia bardzo różne, raz ważkie, to znowu szerokie, a niektóre wzajem się wykluczają. Tak np. wyraz "cywilizacya" jest bardzo różnoznaczny, i nie ma w tem nic dziwnego. Pomijając różne potrzeby specyalne, dla których treść tego wyrazu bywa zwężana lub rozszerzana, trzeba przyznać, że samo zjawisko cywilizacyi jest bardzo trudne do zdefiniowania, a nawet w swej istocie t. j. w stosunku do świata jeszcze nie zdefiniowane.
Jedni cywilizacyą nazywają tylko stan najwyższy społeczeństw ludzkich (Morgan), niższy zwą barbarzyństwem, a najniższy dzikością, inni wszystkie te stany obejmują pojęciem cywilizacyi, rozróżniając tylko jej stopnie.
Który pogląd jest słuszniejszy, nie będziemy w tej chwili rozstrzygali.
To samo wypadnie uczynić z wyrazem "społeczeństwo", bo obejmuje on pojęcia bardzo rozmaite. Jedni mówią o społeczeństwach ludzkich, inni pojęcie społeczeństwa rozciągają i na świat zwierząt, a nawet roślin. Musimy również uściślić sobie pojęcie "środowiska", albowiem i to pojęcie jest bardzo elastyczne; nawet pojęcie "człowieka" wymaga omówienia i to gruntownego. We wszystkich tych wyrazach będziemy mieli do czynienia z abstrakcyami, t. j. z odkształceniami i uproszczeniami rzeczywistości, musimy więc dokładnie zdać sobie sprawę z tego, jakiego to rodzaju i stopnia abstrakcye w nich pomieścimy. Aby dojść na tym ważnym punkcie do porozumienia, musimy przeprowadzić po krótce proces rozumowania, który nam wyjaśni, co pod danym wyrazem rozumieć należy w badaniu naszem. To będzie treścią rozdziałów najbliższych.

CZEŚĆ PIERWSZA. PODSTAWY.

I. Co to jest cywilizacya w ogólności?

Gdyby mi trzeba było koniecznie dać odrazu dokładne określenie cywilizacyi, byłbym w kłopocie, albowiem każde, jakie mógłbym tu powtórzyć za innymi, a dano ich bardzo wiele, byłoby niezupełne. Nie znam zadawalniającego określenia.
Mamy tu do czynienia ze zjawiskiem bardzo złożonem i tajemniczem, którego istota nie została zbadana. Każde więc określenie z tych, które były dane, musi być jednostronne i niezupełne; obejmuje te tylko cechy, które w danej chwili i dla danych potrzeb (celów), narzucają się pierwej badaczowi i zasłaniają inne, może niemniej ważne, ale chwilowo obojętne lub niedostrzegalne.
Nas zajmuje tutaj nie cywilizacya, pojmowana najogólniej, ale tylko ten szczególny jej stopień, do którego wznoszą się nie wszystkie ludy. Zaznaczyłem już wyżej, że większość myślicieli określa mianem cywilizacyi tylko ten najwyższy stopień. Innym stanom ludzkości odmawiają oni cywilizacyi. Ale i ci myśliciele nie umieją wskazać ścisłej granicy między tak pojmowaną cywilizacyą, a nie-cywilizacyą. Granice bywają tu określane rozmaicie i nader chwiejnie. I tak Littre powtarza w swym "Słowniku", że cywilizacya "jest to szczególny okres życia społeczności, ten, w którym znajdują się obecnie narody europejskie". Jest to określenie niewątpliwie najprzezorniejsze, bo nic nie mówi, tylko wskazuje. Swoją drogą i ono mówi jeszcze za dużo i zbyt niejasno. Wskazuje na narody europejskie tak, jakby one wszystkie stały na jednakowym poziomie, gdy tymczasem daleko jest do tego. Inni usiłowali dać definicye dokładniejsze, ale po większej części były one bardzo niejasne lub ogólnikowe. Tak np. Guizot przed 80-ciu laty powiedział, że "cywilizacya jest to udoskonalenie społeczności i człowieka", że jest to "wielki nurt rzeki dziejowej". W podobnych określeniach zbytecznem byłoby szukać jasności, widać tylko, że tu mowa tylko o cywilizacyi wysokiej.
Ale tak ciasno niepodobna ujmować zjawiska, które nas tu zajmuje. Wedle najpowszechniejszego określenia, cywilizacya obejmuje "sumy wszelkich objawów życia zbiorowego i indywidualnego, sumę idei, będących w obiegu, sumę objawów działalności społecznej, odkryć, wynalazków i ich zastosowań, stan ustroju rodzinnego, klasowego i wogóle społecznego, ustroju wszelkich instytucyi" i t. d. i t. d.
Otóż jeżeli będziemy stosować to określenie do któregokolwiek z najniższych bodaj społeczeństw, czy hord ludzkich, okaże się, że w każdem znajdziemy te cechy i zjawiska, które obejmujemy w pojęciu cywilizacyi, okaże się, że, właściwie biorąc, niema ani ludzi, ani społeczeństw bez cywilizacyi. I tak:
Jeżeli zechcemy sobie odpowiedzieć na pytanie: czem się różni cywilizacya najwyższa ze znanych od dowolnie obranego stopnia niższego, okaże się, że zasadniczej różnicy tu nie będzie, oba stany różnią się tylko natężeniem i skomplikowaniem tych samych zjawisk. Jeśli postawimy sobie drugie pytanie: czem się różni bardzo mierna cywilizacya od bardzo nizkiej, to i tutaj nie znajdziemy żadnych sił i zjawisk, nieznanych w stanie bardzo nizkim. Między obu stanami różnica będzie tylko ilościowa. Jeżeli zrobimy próbę trzecią i porównamy bardzo nizki stan cywilizacyi, do stanu najniższych hord ludzkich, który w potocznej mowie nazywamy "stanem dzikości", dojdziemy do tego samego rezultatu. Okaże się, że cywilizacya wysoka nie zawiera w sobie nic takiego, czego by jakościowo brak było w t.zw. praktycznie nie-cywilizacyi ludzkiej. Co więcej, nawet w przeszłości dość głęboko przedhistorycznej nie znajdujemy człowieka absolutnie niecywilizowanego. Był w tej fazie niegdyś i przez długie zapewne tysiącolecia cały ród ludzki, okres ten jednak musimy uważać za przedludzki. za okres stawania się nie-człowieka człowiekiem.
Definicya więc, która między stanami cywilizacyi pozwala nam dostrzedz różnice tylko ilościowe, nie jest zadawalniającą, nie jest jasną, ani praktyczną, bo nie wytyka ścisłej linii demarkacyjnej ani między stopniami cywilizacyi, ani między cywilizacyą i nie-cywilizacyą, ma tę jednak dobrą stronę, że doprowadza nas najkrótszą drogą do odsłonięcia ważnej strony zjawiska: jakościowej jednorodności wszystkich stopni cywilizacyi. Jasno z niej widać, że to, co składa się na cywilizacyę natężoną, wypływa z tych sił i władz człowieka, które w zarodku drzemią w każdym osobniku i w każdej hordzie, wypływa tylko ze spotęgowania się i zróżnicowania się tych samych sił i władz. Z tego faktu rzadko zdajemy sobie sprawę i w tem tkwi jedna z ważniejszych przyczyn trudności określenia cywilizacyi oraz rozmaitość jej definicyi.
Zamierzyliśmy na wstępie zająć się nie cywilizacyą w ogólności, lecz tylko cywilizacyą w pewnych, bardzo wysokich stanach napięcia. Nazywamy je (niniejsza o to słusznie, czy niesłusznie) najwyższemi.
Poszukując praw, rządzących niezrozumiałem dla nas zjawianiem się tylko gdzieniegdzie cywilizacyi w wysokim stopniu napięcia, moglibyśmy te stany rozpatrywać jako całości, rzucone na tło cywilizacyi nienapiętych. Moglibyśmy poprzestać, jak się dotychczas poprzestaje, na bardzo sumarycznem ujęciu pojęcia cywilizacyi wogóle, ale za to, określiwszy sobie stan, który ma być przedmiotem badania, starać się poznać warunki jego pojawiania się i znikania.
Tak postępując, znaleźlibyśmy się jednak na ścieżce, udeptanej już przez historyozofów, która, jak wiemy, nie doprowadziła do wyników pożądanych.
Koniecznem więc jest obranie drogi innej, może dłuższej, ale bardziej obiecującej. Musimy sięgnąć głębiej i postawić sobie najogólniejsze pytanie, mianowicie: co to jest cywilizacya w ogólności?
Określenie jej jako "sumy" wszelkich objawów życia indywidualnego i zbiorowego ludzkości, a choćby społeczeństwa, nie daje odpowiedzi właściwej na to pytanie. Odpowiedź ta jest podobna do określenia, że "zając jest to suma kości, mięsa, żył i krwi, zawartych w skórze, pokrytej sierścią, że ta suma biega po lasach i polach i t. d.", a przecież i wilk i niedźwiedź będą taka sama suma, choć nic są zającem. Jeżeli podobne określenie zająca byłoby bardzo wadliwem, jest niem również takie określenie cywilizacyi.
Czemże się to dzieje, że po większej części me czujemy nawet jego niedoskonałości, oraz, że lepszego nie mamy? Oto tem, że my naprawdę nie rozumiemy, czem jest społeczeństwo ludzkie i cywilizacya w stosunku do świata.
Zarówno w życiu potocznem, jak i w nauce obchodzimy się i w wielu razach możemy nawet obchodzić, bez ścisłej definicyi zarówno oddzielnych stanów cywilizacyi, jak też cywilizacyi w najogólniejszem znaczeniu: każdej. I bez niej odróżniamy praktycznie różne stany cywilizacyi i to nas zadawalnia. I właśnie dlatego, że nie usiłowano dać definicyi ścisłej, wszelkie określenia nasze są (tylko umówione ) i pozbawione realności. Są one nietyle określeniami rzeczywistości, lecz raczej tylko maską naszej niewiedzy, tj. nieznajomości rzeczywistości.
Są one wprawdzie zbudowane na wzór definicyi abstrakcyjnych, które są dobre i prawowite do określania pojęć abstrakcyjnych, np. trójkąta, ale mimo to nie mogą być wystarczające.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Brytyjczycy, nic się nie stało!!!

  Brytyjczycy, nic się nie stało!!! A to gagatek ! Przecie kosher Izaak … https://geekweek.interia.pl/nauka/news-newton-jakiego-nie-znamy-zb...