Z hasłem uwolnienia ludności ukraińskiej i białoruskiej z „ niewoli u polskich panów” 17 września 1939 roku wkraczała armia radziecka w granice – zmagającej się w śmiertelnym boju z niemieckimi najeźdźcami – Rzeczypospolitej.
W rozrzucanych przez radzieckich lotników i rozdawanych przez „krasnoarmiejców” ulotkach, wzywano Ukraińców i Białorusinów, by zrzucili „jarzmo polskiej niewoli” i mordowali Polaków swoich rzekomych ciemiężycieli.
Potem, przez wiele lat podobna wykładnia relacji Polaków z Ukraińcami i Białorusinami obowiązywała w historiografii radzieckiej i często była stosowana przez gorliwych pseudohistoryków polskich, zwłaszcza w okresie stalinowskim.
Współcześnie z taką interpretacją polskiej obecności na Kresach Wschodnich Rzeczypospolitej można się zetknąć we Lwowie, jeśli dyskretnie uda się „podłączyć” do jakiejś grupy turystycznej zwiedzającej to miasto pod „naukowo-propagandowym” kierownictwem tamtejszych przewodników. Można wówczas usłyszeć – dokonuję w tym momencie dużego skrótu – że polscy panowie gnębili naród ukraiński, w swojej większości chłopski i zmuszali ich do bardzo ciężkiej pracy np. przy wznoszeniu wspaniałych obiektów (pałace, świątynie), które teraz jako zabytki są chlubą Ukrainy, ale wcale nie świadczą o polskim wkładzie w tworzenie kultury materialnej na tych ziemiach, bo tę zawdzięcza Lwów Austriakom, Włochom, Niemcom, a nawet Grekom (np. Wieża Korniakta).
Polacy według tych przewodników we Lwowie niczego dobrego nie dokonali i niczego godnego uwagi po sobie nie zostawili.
„Włos się jeży”, nie tylko Polakom, ale także uczciwym i rzetelnym Ukraińcom, na co dzień mieszkającym w mieście, w którym każdy historyczny kamień mówi po polsku, a na wsiach okolicznych mogą oni jeszcze teraz po wielu latach depolonizacji zobaczyć pamiątki po polskich rolnikach (budynki gospodarcze, sady, cmentarze, przydrożne kapliczki i krzyże).
Bo o charakterze i przejawach polskiej obecności na Kresach świadczą nie tylko takie wielkomiejskie symbole, jak np.: Uniwersytet Jana Kazimierza, czy też Politechnika Lwowska lub Katedra Łacińska, ale także wsie kresowe, w których często po sąsiedzku i w dobrych ze sobą relacjach żyli Ukraińcy i Polacy. Status chłopa polskiego i ukraińskiego był najczęściej identyczny lub podobny. Polacy na Kresach byli „u siebie”, a polscy chłopi traktowali tę ziemię jak Ojcowiznę, jako ziemię rodzinną, w której byli mocno zakorzenieni. Świadczy o tym między innymi taki wiersz: „Ziemio moja droga, rodzinna, kochana/ przez moich pradziadków byłaś uprawiana/ ja Ciebie Ziemio Ojczysta kocham i miłuję/ a skrycie Twoje grudki ściskam i całuję…”
Tak napisał o swoim mateczniku Marcin Jach ze wsi Rychcice w Ziemi Lwowskiej, utalentowany stolarz-artysta, a według historyka francuskiego Daniela Beauvois „kolonizator” Ukrainy, bo taką rolę przypisuje Polakom na Kresach ten badacz.
Zdaniem prof. Stanisława Niciei retoryka i argumentacja stosowana przez Beauvois ma duży wpływ na powstawanie teorii o „polskim kolonializmie”, podobnym w skutkach dla ludności ukraińskiej, jak dla tubylców w Afryce i w obu Amerykach miał kolonializm anglosaski, francuski, portugalski, belgijski i holenderski. W myśl tych „teorii” polska szlachta nawet miała swoich niewolników. Oczywiście bezlitośnie wykorzystywanych, bo jakże inaczej można to opisać skoro Polacy zgodnie z historią pisaną „od nowa” zarówno na Ukrainie, jak też zdarza się, że i w Polsce byli na Kresach „okupantami”.
Być może Danielowi Beauvois z jego francuskim doświadczeniem i dziedzictwem polityki kolonialnej uprawianej przez Francję w różnych okresach jej dziejów (Królestwo, Cesarstwo, kolejne Republiki) trudno się obronić przed pokusą przypisywania Polsce i Polakom roli kolonizatorów na Kresach Wschodnich Rzeczypospolitej. Ale takie poglądy na polską obecność na Kresach są najdelikatniej rzecz ujmując – czystym nieporozumieniem lub przejawem perfidii mającej zdyskredytować ważny fragment naszych dziejów ojczystych.
Prof. Nicieja, aby uniknąć posądzenia o subiektywizm w interpretacji historii Kresów, obalając te przesycone fałszem teorie o „polskich kolonizatorach i ich niewolnikach”, sięga do ocen tego aspektu kresowej rzeczywistości sformułowanych przez wybitnych znawców zagadnienia, m.in.: Adama Wiercińskiego, który napisał: „Dziś niezbyt zorientowani w polskiej historii publicyści wypisują niestworzone rzeczy o „Dworku Soplicowskim”. Trzeba wiedzieć, że Ci którzy mieszkali w dworkach, najczęściej nie mieli poddanych. Zdarzało się, że włościanie byli zamożniejsi od szlachty zagonowej. W większości dworków nie było wiele pomieszczeń. Nie było też podziału na część pańską i czeladną. Dworek to nieco większy dom wiejski, gontem czy słomą kryty, z gankiem i sienią na przestrzał, z kilkoma pokojami i alkierzem”.
Autor „Kresowej Atlantydy” zgodnie ze swoim sumieniem głęboko etycznego naukowca i badacza, ale także z wykorzystaniem ogromnej i unikalnej wiedzy o Kresach i Kresowianach, w sposób przekonywujący obala kolejny stereotyp myślowy upowszechniany przez nierzetelnych historyków i publicystów. To właśnie oni, piszący historię „od nowa” trafili „pod lupę” prof. Niciei, który tak ocenia ich pseudonaukowe „rewelacje”: „Twierdzą oni, że gdy żywioł polski został decyzjami administracyjnymi usunięty z Kresów i przesiedlony na tzw. Ziemie Odzyskane, czyli poniemieckie, to okazał się dla tych nowych polskich nabytków terytorialnych również niszczycielski, co miało być wynikiem niezwykle niskiej kultury repatriantów, przepaści cywilizacyjnej, ich zapóźnienia i wręcz prymitywizmu w stosunku do Niemców usuniętych z tych ziem”.
Prof. Nicieja zdecydowanie wyraża swoją niezgodę na potraktowanie przez niektórych autorów „masy przesiedleńczej jako bezmyślnej tłuszczy, która na Ziemiach Odzyskanych z upodobaniem unicestwiała tamtejszy dorobek cywilizacyjny i zabytki, złomowała nawet narzędzia rolnicze…”
A propos narzędzi rolniczych. W gospodarstwie moich Rodziców (Katarzyny i Stanisława Samborskich) „przeszczepionych” z podlwowskich Gańczar do Rogowa Legnickiego korzystaliśmy z poniemieckich maszyn rolniczych (koparka do zbioru ziemniaków, sieczkarnia, kosiarka) i mój tato zawsze z uznaniem wyrażał się o ich jakości. Dbał o nie, a nawet ulepszał np. przez zamontowanie na kosiarce nad prawym kołem drugiego siodełka dla osoby, która specjalnymi grabiami kładła pokos zboża na właściwą stronę.
A różnice cywilizacyjne owszem były, ale nie zawsze na korzyść niemieckich poprzedników. Na naszym podwórku w pierwszych latach po osiedleniu się musieliśmy tolerować obecność obornika składowanego między domem, a oborą. Tak było niemal we wszystkich poniemieckich gospodarstwach. Po jakimś czasie tato zmienił lokalizację gnojownika, obudował go murem i wykopał w stosownej odległości od domu zbiornik na gnojowicę. W moim od 1946 roku rodzinnym domu w czasach niemieckich mimo, że liczył już kilkadziesiąt lat, nie było wody bieżącej, ani toalety. Te „wygody” pojawiły się staraniem i wysiłkiem moich rodziców.
Mój wujek Piotr Hryciów – również z podlwowskich Gańczar – przez wiele lat jako utalentowany stolarz pracował przy wznoszeniu kamienic we Lwowie, a równocześnie budował swój dom rodzinny właśnie w owych Gańczarach. Zbudowany przez niego wiejski dom do tej pory uchodzi za jeden z najbardziej gustownych obiektów w tamtej wsi.
Po przyjeździe do Rogowa nadal był stolarzem, ale dodatkowo stał się operatorem zestawu omłotowego (silnik elektryczny, młocarnia wielkogabarytowa – wszystko poniemieckie) przy pomocy którego w czasie tzw. kampanii żniwno-omłotowych obsługiwał nie tylko gospodarstwa rolników z Rogowa, ale często także z wiosek okolicznych.
Nieraz miałem wrażenie, że wujek Piotr Hryciów do tych swoich, poniemieckich maszyn odnosił się z większą czułością niż do cioci Władysławy – typowej Kresowianki, która miała dość władczy sposób bycia. Podobnie, wręcz „nabożny” stosunek miał do wyposażenia swojego warsztatu stolarskiego, którego część służyła mu jeszcze w czasach, gdy jako młody stolarz wykonywał drzwi, futryny i okiennice do lwowskich kamienic. To co przywiózł z Gańczar uzupełniał niemieckimi tokarkami i heblarkami, którymi posługiwał się po mistrzowsku wykonując ławki, ołtarze, czy też ramy do okolicznych kościołów i kaplic.
Wspominając więc dziecięce, tuż powojenne lata i sposób użytkowania maszyn i sprzętu przez mojego ojca Stanisława i wujka Piotra oraz wielu najbliższych sąsiadów, nie jestem w stanie w żadnej mierze zgodzić się z opinią o tym, że „byli oni prymitywnymi Kresowianami”, którzy niszczyli maszyny i urządzenia, gdyż nie wiedzieli do czego one służą. Takie poglądy i tezy mogą głosić tylko ignoranci lub zwykli oszczercy działający z niewiadomych mi pobudek i motywacji.
A już szczytem ignorancji lub wręcz przejawem antypolonizmu są tezy głoszone przez socjologa, antropologa, europeistę prof. Zdzisława Macha, który uważa, że „po wojnie Polacy, a właściwie polscy komuniści, zrobili wielki błąd, gdyż wysiedlili z Ziem Zachodnich niemieckich bauerów. Gdyby ich zostawiono – rozważa dalej Mach, to tych przesiedleńców ze Wschodu mogliby nauczyć, jak się korzysta z poniemieckich maszyn rolniczych, czym się nawozi ziemię i że nawozić ją warto”.
Nie przywołuję dalszego ciągu „złotych myśli” prof. Macha, bo obrażają one pamięć mojego Ojca i tysięcy innych kresowych rolników, którzy bez nauk i porad niemieckich bauerów doprowadzili z czasem do rozkwitu rolnictwo dolnośląskie i w mozolnym codziennym trudzie tworzyli dumny etos Pionierów Osadnictwa, o których niezbyt chętnie się wspomina w obecnym życiu publicznym.
Bulwersująca jest też inna teza prof. Macha o „niechcianych miastach”, czyli tych, w których od kilku już pokoleń mieszkają Dolnoślązacy, także będący potomkami Kresowian wypędzonych ze Lwowa, Tarnopola, Stanisławowa, Buczacza, Żółkwi, Łucka, Wilna czy Grodna. Skoro prof. Mach ma odwagę stawiać takie karkołomne tezy, to niech się odważy zaproponować mieszkańcom nie tylko takich metropolitarnych miast, jak Wrocław, Szczecin czy Opole, ale nawet mniejszych jak Legnica, Jawor, Lubin, Złotoryja, Głogów, Środa Śląska czy Prochowice, by zechcieli ze swoich grodów zrezygnować, skoro w badaniach rzekomo naukowych „wyszło” profesorowi, że są one niechciane!
[Mach to zapewne żymianin albo folksdojcz – admin]
Na taką okoliczność jak powyższa w „narodzie” funkcjonuje żargonowy slogan: „Śnię czy o drogę pytam?”. Ale tak naprawdę to nie tylko ironią lub żartem można skwitować to pseudonaukowe zamieszanie. W tym kontekście niezbędna jest zdecydowana i klarowna wykładnia zasygnalizowanych problemów i ocen odnoszących się do spraw Kresowian, których wielokrotnie skrzywdzono tam na Kresach (banderowskie ludobójstwo, zesłania na Sybir, wypędzenie z Ojcowizny), a teraz usiłuje się skrzywdzić ich moralnie, rzekomo w majestacie nauki przez utytułowanych ignorantów. Temu zjawisku należy się zdecydowanie przeciwstawić!
Jako jeden z pierwszych uczynił to prof. Stanisław Sławomir Nicieja, wybitny historyk, autorytet naukowy i moralny. Jego stanowisko w zasygnalizowanych wcześniej kwestiach zostało zaprezentowane w XVI tomie słynnej już „Kresowej Atlantydy”.
We wstępie do tegoż tomu zatytułowanym „Kijem bejsbolowym w Kresowian” Nicieja wyartykułował swoje credo, które ze względu na wagę i znaczenie opisanych tam efektów osobistych przemyśleń, jego wieloletnich prac badawczych, twórczości naukowej i dziejopisarstwa ośmielam się nazwać „Niciejowym” manifestem w obronie godności Kresowian i prawdy o ich zmiennych, kapryśnych, a często wręcz tragicznych kolejach losu.
O swojej szlachetnej i nader potrzebnej misji odkłamywania wielu aspektów kresowej rzeczywistości prof. S. Nicieja napisał klarownie i krótko, niemal po żołniersku: „Obowiązuje mnie jako historyka kult faktów i dlatego bronię prawdy o Kresach i Kresowianach”. A broni pozytywów polskiej obecności na Kresach „przed częstokroć prostackimi pomówieniami i interpretacjami”. Nikt do tej pory w sposób tak jednoznaczny nie powiedział : stop tym pomówieniom, zafałszowywaniu, oczernianiu i deprecjacji polskiej obecności na Kresach Wschodnich.
dr Tadeusz Samborski
Prezes Stowarzyszenia Kulturalnego „Krajobrazy” w Legnicy
Myśl Polska, nr 37-38 (12-19.09.2021)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz