Transformacja energetyczna (Energiewende) jest niemieckim pomysłem, który ma przekształcić Europę. Niemcy chcą go narzucić całej Europie aby, korzystając ze swojego największego zaangażowania i liderowania, osiągnąć z tego dla siebie korzyści gospodarcze i polityczne.
Na czym ma Energiewende polegać? Chodzi o plan całkowitego wyeliminowania paliw kopalnych, oraz energii atomowej, z użycia w gospodarce. Mają pozostać tylko źródła odnawialne, takie jak wiatr, słońce, biomasa i hydroelektrownie. Plan ten jest realizowany z niemiecką konsekwencją, czyli nie zważając absolutnie na nic, także na zdrowy rozsądek.
Działania zostały zdecydowanie przyspieszone w roku 2011, kiedy to, na skutek trzęsienia ziemi i tsunami w Japonii, uległa awarii elektrownia atomowa w Fukushimie.
W Niemczech, wypadek w Fukushimie, wywołał atak paniki, który spowodował, że rząd Angeli Merkel zadecydował o wyłączeniu jednego dnia, 8 sierpnia 2011 roku, aż ośmiu z siedemnastu czynnych jądrowych reaktorów. Następne były wyłączane w kolejnych latach i obecnie czynnych jest już tylko sześć, a i te mają być wyłączone do końca przyszłego roku.
Zdawałoby się istotna okoliczność, że w Niemczech tsunami nie występuje, nie została przy tym absolutnie wzięta pod uwagę. Pani Merkel uznała, że wyłączenie elektrowni atomowych jest dobrym pomysłem i oświadczyła, że „jako pierwszy duży kraj uprzemysłowiony możemy osiągnąć taką transformację w kierunku wydajnych i odnawialnych źródeł energii, ze wszystkimi możliwościami, jakie niesie ze sobą eksport, rozwój nowych technologii i miejsc pracy”.
O co tak naprawdę chodzi napisano wprost w umowie koalicyjnej miedzy CDU a SPD: „Nie chcemy żadnego wsparcia z funduszy unijnych na nowe elektrownie jądrowe. Chcemy konsekwentnie wdrożyć zakończenie udziału funduszy państwowych w elektrowniach jądrowych za granicą (…) Chcemy dodatkowych możliwości rozwoju i wzrostu zatrudnienia w Niemczech oraz możliwości eksportowych dla niemieckich firm na rynkach międzynarodowych”. Czyli Niemcy chcą eliminacji energii jądrowej w całej Europie, gdyż uważają że będzie to korzystne dla niemieckiej gospodarki.
Poparcie zwykłych Niemców dla Energiewende, które nadal jest szacowane na poziomie około 80 proc., nie jest przy tym niezrozumiałe, gdyż wynika z działań rządu. Większość istniejących tam wiatraków jest eksploatowana przez lokalne spółdzielnie energetyczne, które dostają, na ich działanie, wielkie dotacje. W ubiegłym roku osiągnęły one rekordową wielkość aż 30,9 mld euro. Zwykli ludzie zarabiają w ten sposób pieniądze, nie zauważając, że rząd przedtem zabrał im je z podatków. Ot i cała tajemnica poparcia zwykłych Niemców dla wiatraków. Ta cała ekspansja wiatraków jest organizowana przez rząd.
Tymczasem rzeczywistość okazała się nie mieć zrozumienia dla niemieckich planów transformacji. Szybko okazało się, że energia ze źródeł odnawialnych nie jest wystarczająco stabilna by na niej polegać. Im większy jest jej udział w wytwarzaniu energii, tym większe prawdopodobieństwo zapaści sytemu, gdyż staje się on bardziej zależny od pogody, która jest zmienna i nie daje się programować.
W pierwszej połowie tego roku doszło do sytuacji, która powinna wielu otrzeźwić. Okazało się, że skutkiem słabszych wiatrów, wydajność niemieckich wiatraków bardzo spadła i aby zapewnić wystarczającą ilość energii, musieli spalać zdecydowanie więcej węgla. W pierwszej połowie obecnego roku, produkcja energii ze źródeł odnawialnych spadła i wyniosła razem 44 proc. To aż o 11,7 proc. mniej niż w podobnym okresie 2020 roku.
W ubiegłym roku głównym źródłem energii były wiatraki, a w tym roku jest nim już węgiel brunatny. Tymczasem, zgodnie w planami Energiewende, w przyszłym roku mają być wyłączone ostatnie elektrownie jądrowe, a do roku 2038 wszystkie elektrownie węglowe, zarówno te zasilane węglem kamiennym jak i brunatnym.
Licząc razem z energią jądrową, eliminowane źródła dają dziś 40 proc. całości energii. Ewentualne braki mają być uzupełnione importem gazu ziemnego. To wydaje się jednak mało realne, choćby ze względu na cenę gazu, które obecnie zwiększyły się wielokrotnie. Takiego obciążenia może nie wytrzymać nawet niemiecka gospodarka, nie mówiąc o gospodarstwach domowych, które mocno odczują wzrost cen za ogrzewanie i prąd.
Dostarczycielem tej zwiększonej ilości gazu ma być Rosja. Jednak, zgodnie z ostatnimi wypowiedziami prezydenta Putina, Rosja wcale nie jest zachwycona tą sytuacją, gdyż ma świadomość, że gaz ziemny ma być tylko tzw. paliwem przejściowym, czyli Rosja musiałby zainwestować środki na zwiększenie wydobycia gazu, który i tak byłby odbierany tylko przez kilka, góra kilkanaście, lat. Rosja nie chce tego robić i trudno się jej dziwić.
Dla Polski także najlepiej by było gdyby tej zimy szaleńcza niemiecka Energiewende zbankrutowała. Wtedy moglibyśmy liczyć, że dławiące nas ograniczenia i plany całkowitej i szybkiej eliminacji węgla zostaną odłożone.
Przypomnijmy, że na początku planów transformacji zakładano u nas używanie węgla do roku 2060. Potem ten czas skrócono do roku 2049, a niektórzy hurra optymiści chcieliby wyłączyć w Polsce stosowanie węgla już w roku 2040. Ponieważ w Polsce energetyka opiera się w 70 proc. na węglu, to jest oczywiste, że plany tak szybkiego odejścia od niego są całkowicie nierealne.
Dzisiaj także i w Niemczech głównym źródłem energii jest spalanie węgla brunatnego, co spowodowało znaczący wzrost emisji owego szkodliwego CO2. Oznacza to, że polityka Energiewende spowodowała aktualnie zwiększenie, a nie zmniejszenie emisji.
To zresztą nic nowego jeśli chodzi o efekty działań niemieckich polityków. W pierwszej połowie ubiegłego wieku był tam taki przywódca, popierany przez olbrzymią większość Niemców, który chciał na 1000 lat utrwalić niemiecką dominację w Europie. Skończyło się totalną ruiną, podziałem i okupacją tego państwa. Niemcy miały pokonać komunizm, tymczasem spowodowały, że tenże komunizm opanował całą Europę środkową i wschodnią. Honor niemieckich kobiet był broniony w III Rzeszy ustawą, a tymczasem po wojnie brał je kto chciał i znaczna cześć powojennego pokolenia żyjącego w Niemczech to potomkowie żołnierzy zwycięskich armii.
Tak się kończą niemieckie pomysły. I dziś nie jest pod tym względem inaczej. Sprowokowany przez Angelę Merkel kryzys imigracyjny wstrząsnął Europą, zaś obecna polityka Energiewende może doprowadzić do gospodarczego upadku Unii. Pośpieszne zamykanie elektrowni jądrowych i stawienie na wiatraki doprowadzi do głębokich deficytów energii, wzrostu jej kosztów i faktycznej eliminacji przemysłu w krajach Unii.
To jest także scenariusz dla Polski. Można dojść do takich wniosków słuchając co ma do powiedzenia obecny Pełnomocnik Rządu do spraw Strategicznej Infrastruktury Energetycznej, Piotr Naimski. W rozmowie z radiem Wnet przyznał on, że Polska zwiększy swoje zapotrzebowanie na gaz ziemny, z obecnych 20 mld. m3 do 30 mld. m3, w perspektywie następnych 10 lat.
Tymczasem jedyne co pan Naimski uważa za pewnik, jest to, że nie będzie więcej importu gazu z Rosji. Na pytanie skąd zatem będzie ten gaz, nie ma jasnej odpowiedzi.
Jednocześnie tenże sam Naimski, w krążącym po YouTube sygnalnym materiale o wywiadzie z Ewą Stankiewicz, nie zaprzecza, że Polska wysłała już do UE harmonogram zamykania wszystkich polskich elektrowni węglowych. Natomiast na sugestię, że odpowiedzialny za to jest obecny rząd, grozi zerwaniem wywiadu, który się i nie ukazał.
Skąd zatem Polska będzie miała energię? Nie wiadomo!
Skoro Niemcy, rządzący w Unii, nie martwią się o siebie w kontekście energetycznej transformacji, to tym bardziej nie obchodzi ich Polska. Ale polski rząd powinien mieć inne podejście. Takie jest też podłoże ostatniego spotkania premiera Morawieckiego z Marine Le Pen. Nie jest to tylko zapowiedź bliższej współpracy politycznej, ale też próba nastraszenia Niemiec tworzeniem sojuszu przeciwko niemieckiej Energiewende.
Kilka dni przed tym spotkaniem Marine Le Pen, stojąca na czele francuskiego Zjednoczenia Narodowego, zapowiedziała, że jeśli wygra wybory prezydenckie w 2022 roku, to doprowadzi do likwidacji turbin wiatrowych, które działają teraz we Francji.
Byłby to absolutny cios w niemiecką transformację energetyczną, narzucaną wszystkim członkom UE. Cios, który dla Niemiec byłby energetycznym Stalingradem. Zresztą nie tylko o gesty tu chodzi, ale wokół sprawy toczy się już regularna wojna. Niemcy w swej antyatomowej zajadłości chcą wykluczyć możliwość dofinansowania energii atomowej nie umieszczając jej w odpowiednim wykazie tzw. taksonomii. Doprowadziło to do protestu dziesięciu krajów Unii, które podpisały list francuskiego ministra Bruno Le Maire, wzywający do uwzględnienia energii jądrowej w taksonomii zrównoważonego finansowania. Akcję tę zainicjowała Francja i Czechy, a dołączyły do niej Polska, Bułgaria, Chorwacja, Finlandia, Rumunia, Słowacja, Słowenia i Węgry.
Są już pewne efekty tych działań. Przewodnicząca Komisji Europejskiej Ursula von der Leyen komentując na konferencji prasowej sprawę kryzysu energetycznego w Unii stwierdziła m.in: „Potrzebujemy również stabilnego źródła, energetyki jądrowej”.
Nie jest to jeszcze ustąpienie przed żądaniami krajów chcących energetyki jądrowej, ale co najmniej duża zachęta do zwiększenia nacisków. Biorąc zaś pod uwagę, że na czele tych krajów stoi tak ważny kraj Unii jak Francja, Niemcy będą musiały ustąpić.
W Polsce przesadne palenie w piecu określa się terminem „hajcowanie”. Samo pojęcie pochodzi z języka niemieckiego i oznacza ogrzewanie – die Heizung. Okazuje się, że w najbliższą zimę coś takiego jak hajcowanie Niemcom raczej nie grozi. A to z takiego powodu, że połowa mieszkań w Niemczech ogrzewa się gazem, a gaz bardzo podrożał, wręcz go nie ma, bo część największych podziemnych zbiorników jest pusta. Do tej kwestii odnoszą się niemieckie media i, dla przykładu, serwis informacyjny Tagesschau przedstawia sprawę jednoznacznie i w sposób zrozumiały nawet dla kogoś kto nie zna niemieckiego: „Die Heizung ist das Problem”.
Zajmują się tym także humoryści. Rysownik Kamensky kreśli taki obrazek: Niemiecka rodzina siedzi przy stole i spożywa duże ilości fasoli a następnie, po kolei, oddają oni gazy do odpowiedniego zbiornika, który zasila piecyk podłączony do kaloryfera. Wydaje się to śmieszne ale na pewno nie dla tych, którzy będą siedzieć w niedogrzanych mieszkaniach. Nie ma jednak powodu zbytnio współczuć Niemcom z powodu obecnych kłopotów. Ostatecznie otrzymali to czego chcieli; olbrzymia większość z nich popierała pomysły z Energiewende i wyłączanie elektrowni jądrowych i węglowych.
Współczuć za to należy mieszkańcom innych krajów europejskich, które naciskane przez Niemców także przyłączyły się do tej szaleńczej polityki i obecnie są w podobnie żałosnym położeniu. Okazuje się, że w Europie aż 80 milionów ludzi może nie być stać na ogrzanie swoich mieszkań w nadchodzącą zimę. Tak mówi przytaczany przez CNN raport. I nie chodzi tu tylko o mieszkańców biedniejszych krajów Unii, ale rachunków za gaz i energię elektryczną nie będzie w stanie zapłacić także 700 tys. gospodarstw domowych w bogatej Holandii. Na szczęście w Polsce są jeszcze zapasy węgla i to nas jeszcze ratuje.
Podsumowując, można by porównać obecną niemiecką Energiewende do słynnej Wunderwaffe. Ta ostatnia, zamiast, zgodnie z nadziejami podsycanymi przez propagandę, zapewnić III Rzeszy niemieckiej zwycięstwo w wojnie, zaangażowała tylko zasoby produkcyjne i faktycznie ograniczyła Niemcom możliwości produkcji konwencjonalnej broni. Przez to, w ostatniej fazie wojny, oddziały Volkssturmu miały tylko jeden stary karabin na dziesięciu ludzi i nie mogły stawiać oporu.
Dziś niemieccy politycy są przekonani, że ich Energiewende uratuje klimat na Ziemi i zapewni gospodarczą i polityczna dominację Niemiec w Europie. Już niedługo, pewnie tej zimy, przyjdzie im zmierzyć się z rzeczywistością, gdy niemieccy emeryci nie będą w stanie ogrzać swoich mieszkań.
[No to się ich zaszczepi… – admin]
Stanisław Lewicki
https://myslpolska.info
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz