poniedziałek, 3 stycznia 2022

Dugin: atlantysta Biden kontra euroazjata Putin

 



Eskalacja napięć w stosunkach Rosji ze Stanami Zjednoczonymi po objęciu urzędu prezydenta przez Joe Bidena, pogorszenie sytuacji wokół Ukrainy i wzrost niepokojów wokół rosyjskich granic (prowokacyjne działania NATO w basenie Morza Czarnego, agresywne manewry amerykańskich sił powietrznych w pobliżu rosyjskiej przestrzeni powietrznej itd.) – wszystko to można w całkowicie racjonalny sposób wyjaśnić z punktu widzenia geopolityki.


Geopolityczna katastrofa


Źródłem obecnego stanu rzeczy jest sytuacja, która powstała pod koniec lat 1980., gdy doszło do rozpadu struktur bloku radzieckiego. Wraz z socjalizmem, rozumianym jako system polityczno-gospodarczy, upadła masywna konstrukcja geopolityczna, wcale nie stworzona przez komunistów, lecz reprezentująca naturalną, historyczną kontynuację geopolityki Imperium Rosyjskiego.


Obejmowała ona nie tylko ZSRR, który był bezpośrednim spadkobiercą Imperium i połączył obszary oraz narody funkcjonujące wokół rosyjskiego rdzenia na długo przed pojawieniem się władzy radzieckiej.


Bolszewicy początkowo, za czasów Władimira Lenina i Lwa Trockiego, utracili wiele z tych ziem, lecz potem, za Josifa Stalina, odzyskali je z naddatkiem. Wpływy Rosji w Europie Wschodniej również nie były wyłącznie rezultatem II wojny światowej, lecz w dużym stopniu także kontynuacją geopolityki Rosji carskiej. To dlatego upadek bloku wschodniego i rozpad ZSRR był nie tylko zjawiskiem ideologicznym, lecz także katastrofą geopolityczną (o czym wyraźnie powiedział sam prezydent Władimir Putin).


Oszustwa atlantystów


Proces geopolitycznego rozkładu kontynuowany był w latach 1990., w czasach Borysa Jelcyna i wszechwładzy prozachodnich liberałów; tym razem przyszła kolej na tereny Kaukazu Północnego (pierwsza wojna czeczeńska), a następnie inne podmioty Federacji Rosyjskiej.


W tym samym czasie NATO bez przeszkód, konsekwentnie rozszerzało się na wschód, obejmując przestrzeń Europy Wschodniej (kraje dawnego Układu Warszawskiego), a także trzy dawne republiki radzieckie – Litwę, Łotwę i Estonię. Stanowiło to naruszenie istniejących ustaleń z Moskwą. Waszyngton obiecywał Michaiłowi Gorbaczowowi, że zjednoczone Niemcy po wyprowadzeniu z NRD wojsk radzieckich będą państwem neutralnym. Tym bardziej nie przewidywano jakiegokolwiek rozszerzenia NATO.


Na moje zadane wprost pytanie o to, jak to się stało, że sojusz, wbrew tym obietnicom, się rozszerzył, Zbigniew Brzeziński w 2005 roku szczerze i cynicznie odpowiedział: „we have tricked him” („oszukaliśmy go”). Zachód okłamał też Gorbaczowa w sprawie trzech republik bałtyckich.


Obietnicę nie przyjmowania do NATO krajów wywodzących się z byłych republik radzieckich złożono po raz kolejny nowemu rosyjskiemu przywódcy, Borysowi Jelcynowi. Tymczasem Zachód od razu, w charakterystycznym dla siebie stylu, zaczął tworzyć na obszarze postradzieckim różne bloki: najpierw GUUAM (Gruzja, Ukraina, Uzbekistan, Azerbejdżan, Mołdawia), później Partnerstwo Wschodnie, których jedynym celem było przygotowanie objętych nimi krajów na integrację z Sojuszem Północnoatlantyckim. „Kłamaliśmy, kłamiemy i będziemy nadal kłamać” – przyznawali bezwstydnie, niemal wprost atlantyści.


Agentura w jelcynowskiej Rosji


W samej Rosji piąta i szósta kolumna na każdym poważniejszym zakręcie działały na rzecz Zachodu. Putin opowiadał niedawno, jak wyrzucał ze struktur władz państwowych ewidentnych amerykańskich agentów, ale wyraźnie dotyczyło to tylko wierzchołka góry lodowej. Nie ma wątpliwości, że większa część atlantyckiej sieci nadal zajmuje wpływowe stanowiska w elicie rosyjskiej.


W latach 1990. Zachód robił wszystko, co tylko możliwe, by uczynić z Rosji przedmiot geopolityki, w miejsce podmiotu, jakim była ona w epoce Związku Radzieckiego i Imperium Rosyjskiego (czyli niemal nieustannie, za wyjątkiem okresu podboju mongolskiego). To na tym polegała „wielka wojna kontynentów”, oblężenie Heartlandu, zacieśnienie wokół Rosji „uścisku anakondy”.


Operacja ratunkowa Putina


Putin zaraz po dojściu do władzy zajął się ratowaniem tego, co można było jeszcze uratować. To była jego polityka suwerenności. Biorąc pod uwagę terytorium, dzieje, tożsamość i tradycję Rosji, jej suwerenność oznacza bycie biegunem niezależnym od Zachodu (pozostałe bieguny mają albo znacznie mniejszy od niego potencjał, albo w odróżnieniu od niego nie prowadzą agresywnej ekspansji swego modelu cywilizacyjnego).


Już sam kierunek polityki na suwerenność i powrót na arenę dziejową Rosji realizowany przez Putina, wiązał się ze wzrostem konfrontacji. Musiało to doprowadzić do rosnącej demonizacji Putina w Rosji i na Zachodzie. Jak ujęła to w jednej z audycji na antenie Programu Pierwszego Daria Płatonowa, „czerwoną linią dla Zachodu pozostaje sam fakt istnienia suwerennej Rosji”. Linię tą Putin przekroczył niemal natychmiast po objęciu władzy.


Putin coraz wyraźniej mówi „dość”


Zachód i Rosja są jak dwa naczynia połączone; jeśli z jednego z nich ubywa, w drugim przybywa, i na odwrót. Zero sum game (gra o sumie zerowej). Prawa geopolityki są twarde, o czym przekonaliśmy się za Gorbaczowa i Jelcyna, którzy chcieli być przyjaciółmi Zachodu i dzielić z nim władzę nad światem. Zachód odebrał to wyłącznie jako przejaw słabości i kapitulacji. We win, you lose, sign here („My wygrywamy, wy przegrywacie, podpiszcie tutaj”).


W ramach tej formuły, wyrażonej przez neokonserwatystę Richarda Perle’a, budowano model relacji z Rosją postradziecką. Tak było do czasów Putina. Putin powiedział „stop”. Początkowo mówił to miękko i cicho. Nie słyszeli go. Później, w przemówieniu monachijskim powiedział to głośniej. I znów jego słowa wywołały jedynie oburzenie, wydawały się być „przypadkowym wyskokiem”.


Ale wszystko zaczęło wyglądać poważnie po 2008 roku, a po atlantyckim Majdanie, przywróceniu Krymu do Rosji i odłączeniu Donbasu od Kijowa, sukcesach rosyjskiej armii w Syrii – jeszcze poważniej. Rosja znów stała się suwerennym biegunem, tak właśnie rozmawiała i zachowywała się w stosunku do Zachodu.


Donald Trump interesował się bardziej polityką wewnętrzną i nie zwracał na to większej uwagi, wyznając poglądy realistyczne w stosunkach międzynarodowych. Wiązało się to z poważnym podejściem do suwerenności oraz czysto racjonalnym, pochodzącym z biznesu, kalkulowaniem interesów narodowych wolnym od wszelkiego liberalnego mesjanizmu. Poza tym, Trump najwyraźniej w ogóle nie zdawał sobie sprawy z istnienia geopolityki.


Biden i ofensywa globalistów


Jednak dojście do władzy Bidena zaostrzyło sytuację do granic możliwości. Za nowym prezydentem stoją najradykalniejsi jastrzębie, neokonserwatyści (nienawidzący Trumpa za jego realizm) i fanatycznie rozpowszechniające ideologię ultraliberalną elity globalistyczne. Imperializm atlantycki powiązany jest z mesjanizmem LGBT. Powstała bulgocąca mieszanka geoideologicznej, genderowej patologii. Niezależna, suwerenna (będąca odrębnym biegunem), putinowska Rosja stanowi bezpośrednie zagrożenie dla jednego i drugiego. Nie jest groźna dla Ameryki, lecz właśnie dla atlantyzmu, globalizmu i genderowego liberalizmu. Podobnie zresztą, jak współczesne, również coraz bardziej suwerenne Chiny.


I w takiej sytuacji Putin oznajmia Zachodowi istnienie swoich „czerwonych linii”. I nie są to słowa bez pokrycia. Stoi za nimi reality check konkretnych osiągnięć Rosji. Na razie sprawa nie dotyczy Europy Wschodniej, podstępnie oderwanej od Eurazji. Pogodziliśmy się już ze status quo krajów bałtyckich. Wciąż jednak przestrzeń postradziecka stanowi strefę wyłącznej odpowiedzialności Rosji. Dotyczy to przede wszystkim Ukrainy, a także Gruzji i Mołdawii. Pozostałe państwa regionu nie wyrażają dążeń do zajmowania agresywnego stanowiska wobec Moskwy oraz współpracy z Zachodem i NATO, przynajmniej w sposób otwarty.


Ukraina to jest czerwona linia


Kosa trafiła na kamień. Atlantysta Biden kontra eurazjata Putin. Mamy do czynienia już na pierwszy rzut oka ze starciem dwóch wzajemnie sprzecznych punktów widzenia, czarnego z białym. „Wielką szachownicą”, jak mawiał Brzeziński. W tej sytuacji nie może być mowy o przyjaźni. A to oznacza jedno: albo nieuniknioną wojnę, albo jedna ze stron nie wytrzyma napięcia i podda się bez walki. Stawka jest wyjątkowo wysoka: chodzi o losy całego porządku światowego.


Ukraina jest jedynie drugorzędną figurą w tej wielkiej grze. Owszem, obecnie to właśnie ona jest przedmiotem sporu. Dla Rosji jest ona z punktu widzenia geopolityki bardzo ważnym regionem. Dla Zachodu jest to tylko jeden z elementów okrążenia Rosji – Eurazji, w ramach atlantyckiej „strategii anakondy”. Wstąpienie Ukrainy do NATO lub pojawienie się na jej terenie amerykańskich baz wojskowych to śmiertelny cios dla suwerenności Rosji, unieważnienie wszystkich niemal dokonań Putina.


Naleganie na obowiązek respektowania „czerwonych linii” oznacza gotowość do wojny. Tu żaden kompromis nie jest możliwy. Ktoś wygra, ktoś przegra. Z wojną, czy bez.


Obszar postradziecki musi być pod kontrolą Rosji


Jest oczywiste, że szósta kolumna (piątej już nikt obecnie we władzach nie słucha) w przypadku otwartej konfrontacji z Zachodem na Ukrainie lub przejścia konfliktu do gorącej fazy, straci wszystko. Przemiany w rosyjskiej polityce stają się nieuniknione i staje się jasne, że wiodące miejsca zajmą w niej środowiska patriotyczne.


To dlatego dziś Putina do ustępstw namawiają nie tylko systemowi liberałowie (niemal oficjalnie zarejestrowani w charakterze agentów zagranicznych), lecz także osoby, które trudno podejrzewać o prozachodnie sympatie. Korzysta się tu ze wszystkich możliwych argumentów: losów Gazociągu Północnego 2, możliwego odłączenia od systemu SWIFT, nieuniknionego zapóźnienia technologicznego, izolacji itd. Te same argumenty słyszeliśmy już w 2008 roku, po Majdanie czy interwencji w Syrii. Wygląda na to, że Putin to doskonale rozumie i dostrzega, jakie siły stoją za tymi zwolennikami Brukseli i Waszyngtonu wśród elit. Lepiej więc dla nich, by w ogóle nie próbowali. Wygrać wojnę, najlepiej bez walki, można tylko wtedy, gdy się jest na nią do końca przygotowanym i nie oddaje się ani jednej istotnej dla przetrwania pozycji.


Obszar postradziecki powinien znajdować się wyłącznie pod kontrolą strategiczną Rosji. Obecnie nie tylko tego chcemy, ale i możemy to osiągnąć. Co więcej, nie możemy postąpić inaczej. Możemy natomiast dyskutować o statusie krajów bałtyckich (już znajdujących się w NATO) i naszych planach wobec Europy Wschodniej. To już sprawy spoza „czerwonych linii”; tu możliwy jest kompromis.


Jeśli będzie potrzeba, weźmiemy nawet Waszyngton


Nasz krótki bilans geopolityczny pokazał, że Putin dokonał zmiany geopolitycznego znaczenia Rosji, przekształcając ją z przedmiotu (którym Rosja była w latach 1990.) w podmiot. Podmiot zachowuje się całkiem inaczej niż przedmiot. Stawia na swoim, dostrzega i zapamiętuje kłamstwa, pociąga do odpowiedzialności, zaznacza swoją strefę wpływów i zgłasza ultymatywne żądania. I, co najważniejsze: ma wystarczająco dużo siły, potencjału i woli, żeby wprowadzać swe plany w życie.


Obecny kryzys w stosunkach z Zachodem stanowi ewidentną oznakę olbrzymich sukcesów geopolityki Władimira Putina, żelazną dłonią prowadzącego Rosję ku odrodzeniu i powrotowi na arenę dziejową. W przeszłości zawsze potrafiliśmy bronić naszych „czerwonych linii”. Często wychodziliśmy daleko poza nie.


Nasze armie bywały w roli zwycięzców w wielu europejskich stolicach, szczególnie w Paryżu i Berlinie. Jeśli będzie to konieczne, mogą odwiedzić i Brukselę, Londyn, a – kto wie – może kiedyś i Waszyngton. W celach wyłącznie pokojowych.


prof. Aleksandr Dugin

Źródło: https://www.geopolitica.ru/article/atlantist-bayden-vs-evraziec-putin

Śródtytuły pochodzą od Redakcji MP.


https://myslpolska.info

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zbrodnicze małżeństwo Graffów

W piśmie z 19 listopada 1953 roku prokurator Alicja Graff wymieniała zarzuty wobec płk. Wacława Kostka-Biernackiego:  „Od 1931 r. do 31 sier...