Z d*py – a raczej z żydowskiego Hollywood i żydowskich mediów – pochodząca legenda o rzekomym wymordowaniu milionów Indian Ameryki Południowej przez katolickich najeźdźców jest równie trudna do wykorzenienia, co podobna legenda o „okrutnej Inkwizycji” albo „zacofanym Średniowieczu”.
Prawda w skrócie wygląda tak:
– Amerykę Północną podbijali protestanci (zażydzeni chrześcijanie). Tamtejsi Indianie zostali niemal doszczętnie wybici. Za skalp Indianina płacono gotówką, gdyż traktowano go jak podczłowieka, a skalp jako trofeum myśliwskie.
– Amerykę Południową kolonizowali katolicy. Indianie ocaleli. Przybysze uznawali ich za ludzkie istoty z duszą, nawracali na wiarę w Chrystusa, żenili się z nimi, stwarzali gramatyki i słowniki ich języków.
Admin
Fragmenty książki Vittorio Messori’ego „Czarne karty Kościoła” (Katowice 1999).
„Tańczący z wilkami”, północnoamerykański film, opowiadający się po stronie Indian, otrzymał siedem Oskarów. Od połowy lat sześćdziesiątych do westernów zaczęto wprowadzać pewne eksperymentalne zmiany. Pierwsze wątpliwości odnośnie do dobroci anglosaskich pionierów spowodowały zachwianie się schematu: biały – dobry, czerwony – zły. Od tej pory pogłębiał się kryzys, doprowadzając do odwrócenia ról. Obecna zmiana punktu widzenia sprawia, iż niemal zawsze widzi się w Indianinie wielkiego bohatera, a w pionierze brutalnego najeźdźcę.
Oczywiście istnieje niebezpieczeństwo, że ta nowa sytuacja zamieni się w pewien nowy konformizm człowieka zachodu PC (politically correct), jak zwykło się nazywać tego, kto respektuje kanony i tabu współczesnej mentalności. Podczas gdy dawniej rzucano społeczną ekskomunikę na wszystkich, którzy nie chcieli uznać pułkownika George’a A. Custera za męczennika w obronie cywilizacji i wzór „białego patriotyzmu”, to dziś tę samą ekskomunikę nakłada się na mówiących źle o Siedzącym Byku i Siuksach, którzy 25 czerwca 1876 roku w Little Big Horn zabili Custera i do szczętu roznieśli cały Siódmy Regiment Kawalerii.
Mimo niebezpieczeństwa pojawienia się nowych konformistycznych sloganów, nie sposób nie przyjąć z zadowoleniem faktu odkrywania kolorów „innej” Ameryki, tej protestanckiej, która udzielała (i nadal udziela) tylu lekceważących lekcji moralności Ameryce katolickiej. Od XVI wieku nordyckie państwa reformowane – Wielka Brytania i Holandia in primis – zaczęły prowadzić w swoich dominiach zamorskich wojnę psychologiczną, wymyślając „czarną legendę” o prześladowaniach i barbarzyństwach praktykowanych przez Hiszpanię, z którą prowadziły walkę o panowanie na morzu.
Czarną legendę wykorzystują także księża, zakonnicy i w ogóle katolicy, którzy stanowczo protestują przeciwko obchodzeniu uroczystości związanych z pięćsetleciem odkrycia Ameryki, nie zdając sobie sprawy, że w ten sposób stają się naśladowcami wspomnianej propagandy brytyjsko – holenderskiej.
Pierre Chaunu, współczesny historyk, którego trudno posądzać o stronniczość, gdyż jest kalwinem, pisze:
„Legenda antyhiszpańska w swej północnoamerykańskiej wersji (w europejskiej odnosi się przede wszystkim do inkwizycji) pełniła rolę wygodnego wentyla bezpieczeństwa. Domniemana masakra Indian, dokonana przez Hiszpanów w XVI wieku, miała ukryć rzeź dokonaną przez Amerykanów z Północy na zachodniej granicy w wieku XIX. Protestancka Ameryka, raz jeszcze oskarżając Amerykę katolicką, zdołała uwolnić się od odpowiedzialności za swoją zbrodnię”.
Zanim zajmiemy się podobnymi tematami, trzeba, abyśmy się uwolnili od pewnych towarzyszących nam nawyków bezsensownego moralizowania, spowodowanych tym, że nie chcemy uznać, iż historia jest panią niespokojną, a czasem straszliwą. Z realistycznego punktu widzenia, do którego winno się powrócić, bez wątpienia trzeba potępić błędy i okrucieństwa (niezależnie od ich pochodzenia), jednak nie złorzeczyć przy tym, traktując już samo przybycie Europejczyków do Ameryki i osiedlenie się na tych ziemiach w celu utworzenia nowego społeczeństwa jako coś z gruntu okropnego.
Historia ukazuje niepraktyczność dobrej rady, według której „każdy ma pozostać na swojej ziemi i nie wdzierać się na obcą”. Nie jest to możliwe nie tylko dlatego, iż w ten sposób zaprzeczono by wszelkiemu dynamizmowi przemian ludzkich, ale także dlatego, że cała cywilizacja jest owocem mieszanki, która nigdy nie była statyczna. Nawet nie posiadając aspiracji do przeprowadzania analiz Pisma Świętego, trzeba zauważyć, że ziemia, którą Bóg obiecał Żydom, nie należała do nich i siłą odebrano ją poprzednim mieszkańcom.
Pięknoduchy, odżegnujący się od konkwistadorów Ameryki, zapominają między innymi o tym, że Europejczycy, przybywając na nowy kontynent, także spotkali zdobywców. Imperia Azteków czy Inków zostały stworzone siłą, a utrzymywano je dzięki krwawemu uciskowi ludów podbitych, z których uczyniono niewolników. Często ukrywa się fakt, że niewiarygodne zwycięstwa garstki Hiszpanów nad tysiącami wojowników nie zależały ani od arkabuzów, ani od niewielu armat (które zresztą w większości były nieużyteczne, ponieważ tamtejszy wilgotny klimat neutralizował proch), ani od koni, które w dżungli nie odgrywały większej roli.
Wspomniane triumfy dokonały się przede wszystkim dzięki pomocy tubylców uciskanych przez Inków i Azteków. Dlatego w wielu miejscach Hiszpanie witani byli nie jako najeźdźcy, lecz oswobodziciele. Może teraz oświeceni historycy zdołają nam wytłumaczyć, jak było możliwe, że w ciągu trzech wieków hiszpańskiej dominacji nie wybuchały powstania przeciwko nowym władcom, chociaż ich liczba była bardzo ograniczona i najmniejsze powstanie mogło zmieść ich z kontynentu. Dotychczasowe wyobrażenia o inwazji na Amerykę Południową znikają natychmiast w zetknięciu z liczbami: w ciągu pięćdziesięciu lat, od roku 1509 do 1559, to znaczy w czasie konkwisty od Florydy po Cieśninę Magellana, co roku przybywało do Indii Zachodnich niewiele ponad pięciuset (sic!) Hiszpanów. W sumie 27.787 osób w ciągu pół wieku.
Wracając do pomieszania ludów, z czego trzeba zdać sobie realnie sprawę, nie wolno zapomnieć np. o tym, że kolonizatorzy Ameryki Północnej pochodzili z wyspy, którą nazywamy anglosaską. W rzeczywistości należała do Brytów, najpierw ujarzmionych przez Rzymian, a następnie przez okrutnych Germanów – będących właśnie Anglosasami – którzy wyniszczyli wielką część tubylców, a resztę zmusili do ucieczki aż ku wybrzeżom Galii, z kolei usunęli stamtąd pierwotne ludy i stworzyli to, co dziś nazywamy Brytanią. Ponadto żadna z wielkich cywilizacji (ani egipska, ani rzymska, ani grecka, ani żydowska) nie została utworzona bez odpowiednich podbojów i usunięcia pierwotnych mieszkańców.
Dlatego osądzając zdobycie Ameryki przez Europejczyków trzeba ustrzec się błędu moralistycznej utopii, charakterystycznej dla historii pełnej grzecznościowych ukłonów i dobrych manier. Wyjaśniając tę sprawę, trzeba także powiedzieć, że są podboje i podboje (zaczynają to rozumieć także twórcy filmów, chociażby takiego jak wielokrotnie nagradzany „Tańczący z wilkami”) i że podboje katolickie były znacznie mniej groźne od protestanckich.
Inny wielki historyk współczesny, Jean Dumont, napisał:
„Gdyby, na nieszczęście, Hiszpania (i Portugalia) przyjęła Reformę, stałaby się purytańska i posługiwałaby się tymi samymi zasadami, co Ameryka Północna («mówi Biblia: Indianin jest istotą niższą, jest synem Szatana»), a olbrzymie ludobójstwo usunęłoby z Ameryki Południowej wszystkie ludy tubylcze. Dziś turyści zwiedzający resztki «rezerwatów» od Meksyku po Ziemię Ognistą robiliby zdjęcia nielicznym pozostałym przy życiu świadkom rzezi rasowej, przeprowadzonej na podstawie motywacji «biblijnej»”.
Rzeczywiście, liczby mówią same za siebie: podczas gdy w Ameryce Północnej przeżyło zaledwie kilkanaście tysięcy czerwonych twarzy, to w byłej Ameryce hiszpańskiej i portugalskiej większość ludności stanowią albo Indianie, albo potomkowie tubylców przedkolumbijskich i Europejczyków, albo (zwłaszcza w Brazylii) Afrykańczyków.
Kwestia odmiennych kolonizacji Ameryk (hiszpańskiej i anglosaskiej) jest tak obszerna i tyle nagromadziło się wokół niej przesądów, że możemy na ten temat przedstawić jedynie kilka istotnych uwag. Wracając do ludności tubylczej, praktycznie – jak wspomnieliśmy – w dzisiejszych Stanach Zjednoczonych już niemal nie istniejącej, warto dodać, że zarejestrowanych „członków plemion indiańskich” jest około półtora miliona. W rzeczywistości jednak liczbę tę, samą w sobie niską, należałoby jeszcze zmniejszyć, wziąwszy pod uwagę fakt, że aby zostać do niej zaliczonym, wystarczy mieć tylko czwartą część krwi indiańskiej.
Na Południu sytuacja jest całkowicie odmienna. W strefie meksykańskiej i andyjskiej oraz na wielu terytoriach brazylijskich niemal dziewięćdziesiąt procent ludności stanowią albo bezpośredni potomkowie dawnych mieszkańców, albo potomkowie tubylców i nowych mieszkańców. Co więcej, podczas gdy kultura Stanów Zjednoczonych nie zaczerpnęła z kultury indiańskiej niczego prócz kilku słów, jako że rozwinęła się na bazie kultury europejskiej, praktycznie bez jakiejkolwiek wymiany z ludnością tubylczą, to w Ameryce hiszpańsko – portugalskiej wymiana dotyczyła nie tylko demografii, ale dała też początek nowym kulturom i społeczeństwom.
Bez wątpienia proces ten zależał od stopnia rozwoju poszczególnych ludów, które zarówno Anglosasi, jak i zdobywcy iberyjscy spotkali na tym kontynencie, ale także od różnych założeń religijnych. W odróżnieniu od katolików hiszpańskich i portugalskich, którzy żenili się z Indiankami, uznając je za takie same stworzenia ludzkie jak oni sami, protestanci (zgodnie z logiką, o której już mówiliśmy, a którą – jeśli chodzi o chrześcijan reformowanych – wywodzono ze Starego Testamentu) praktykowali coś w rodzaju „rasizmu” albo przynajmniej mieli o sobie wyższe mniemanie, uważając się za „szczep wybrany”, pochodzący od Izraela. To w połączeniu z teologią o predestynacji (Indianin jest czymś gorszym, ponieważ przeznaczony jest na potępienie, podczas gdy wyższość białego jest znakiem wybraństwa Bożego) sprawiło, że mieszanka etniczna, a nawet kulturalna, uważana była za pogwałcenie opatrznościowego planu Bożego.
Tak było nie tylko z Anglikami w Ameryce, ale i w innych stronach świata, do których dotarli Europejczycy reprezentujący tradycję protestancką: południowoafrykański apartheid – żeby przytoczyć przykład najbardziej oczywisty – był typowym tworem spójnym teologicznie z holenderskim kalwinizmem. Zadziwia zatem ów rodzaj masochizmu biskupów południowoafrykańskich, którzy bez zbytnich rozróżnień i uściśleń uchwalają „Dokument skruchy” białych wobec czarnych mieszkańców tego kraju. Zadziwia, bowiem jeśli nawet ze strony katolickiej też mogły mieć miejsce wydarzenia godne potępienia, to jednak sytuacja w tym kraju była przeciwna zarówno praktyce, jak i teorii katolickiej. Jakkolwiek było, wydaje się, że jest jeszcze dziś wielu duchownych, którzy gotowi są kierować pod adresem swego Kościoła krytykę za nie popełnione winy.
Praktyczne formy zdobywania obu Ameryk wywodzą się właśnie z różnych teologii: Hiszpanie nie uważali ludności ze swoich terytoriów za gorszą, którą należy usunąć, aby móc się tam osiedlić jako właściciele i władcy. Rzadko zwraca się uwagę na fakt, że Hiszpanie (w przeciwieństwie do Brytyjczyków) nigdy w swoim imperium nie zakładali kolonii, lecz prowincje. Nigdy też król Hiszpanii nie koronował się jako imperator Indian, w przeciwieństwie do króla Anglii, i to jeszcze w początkach XX wieku. Niezmiennie od samego początku kolonizatorzy protestanccy uważali, iż mają oczywiste prawo, płynące z samej Biblii, do posiadania bez ograniczeń całej ziemi, jaką tylko zdołają zdobyć, wyrzucając lub eksterminując jej mieszkańców. Ci ostatni, jako że nie należeli do „nowego Izraela” i byli obciążeni negatywną predestynacją, zostali całkowicie podporządkowani totalnej władzy nowych panów.
Sposób regulowania spraw terytorialnych w różnych częściach Ameryki potwierdza te różnice, a także tłumaczy ich skutki. Na Południu stosowano mianowicie system nadań królewskich; była to procedura prawna oparta na feudalizmie, a polegająca na tym, że władca przyznawał komuś konkretne terytorium, jednak jego prawdziwą właścicielką była korona; ona też strzegła praw zamieszkałych tam ludzi. Zupełnie inaczej działo się na Północy, gdzie najpierw poszczególni Anglicy, a potem także rząd federalny Stanów Zjednoczonych, mianowali się absolutnymi właścicielami zarówno terenów już okupowanych, jak i tych, które miały być dopiero zajęte; ziemia była sprzedawana po cenie, którą później ustalono na pół dolara za akr. Zaś co do Indian zamieszkujących te tereny, to właściciele mogli ich wyrzucać lub eksterminować nawet przy pomocy wojska, jeśli uznano to za konieczne.
Termin „eksterminacja” nie jest przesadzony i odpowiada rzeczywistości. Na przykład mało kto wie, że praktyka skalpowania znana była zarówno u Indian z Północy, jak i z Południa. Jednakże wśród tych ostatnich szybko zanikła, ponieważ została zakazana przez Hiszpanów. Na Północy stało się inaczej. Przytoczmy obiektywną wypowiedź na ten temat z Encyklopedii Larousse’a: „Praktyka skalpowania rozprzestrzeniła się na terytorium dzisiejszych Stanów Zjednoczonych począwszy od wieku XVII, kiedy biali kolonizatorzy płacili znaczne sumy tym, którzy przynosili im skalp Indianina, niezależnie od tego, czy pochodził od mężczyzny, kobiety lub dziecka”.
W roku 1703 rząd Massachusetts płacił dwanaście funtów szterlingów za skalp, czyli cenę tak atrakcyjną, że polowanie na Indian, organizowane konno i ze sforą psów, zamieniało się w coś w rodzaju dochodowego sportu narodowego. Powiedzenie „dobry Indianin to martwy Indianin”, używane w Stanach Zjednoczonych, powstało nie tylko dlatego, że każdy wyeliminowany Indianin umniejszał kłopoty nowych właścicieli, ale także i dlatego, że władze dobrze płaciły za jego skalp.
Była to praktyka, która w Ameryce hiszpańsko – portugalskiej nie była znana, a jeśli kogoś potraktowano w sposób bezprawny, oburzało się nie tylko duchowieństwo, które zawsze towarzyszyło kolonizatorom, ale pociągało to za sobą surowe kary ustanowione przez królów w celu obrony życia Indian. Mówi się jednak, że miliony Indian umarło także w Ameryce Środkowej i Południowej. Istotnie, umarło, ale nie aż tylu, aby stanąć na krawędzi całkowitej zagłady, jak to miało miejsce na Północy. Nie stracili oni życia z powodu szpad wykutych z toledańskiej stali ani broni palnej (która, jak powiedzieliśmy, niemal zawsze zawodziła), lecz zostali zarażeni niewidzialnym i śmiercionośnym wirusem, pochodzącym ze starego świata.
Atak mikrobów i wirusów, który w ciągu kilku lat spowodował śmierć połowy ludności tubylczej zamieszkującej Iberoamerykę, był badany przez zespół ekspertów z uniwersytetu w Berkeley. Fenomen ten może być porównywany z czarną zarazą pochodzącą z Indii i Chin, która w XIV wieku zaatakowała Europę. Choroby zawiezione przez Europejczyków do Ameryki, takie jak gruźlica, zapalenie płuc, grypa, odra lub ospa, nie były znane w odseparowanej niszy ekologicznej Indian, którym brakowało obrony immunologicznej do walki z nimi. Trudno jednak obarczać odpowiedzialnością za to Europejczyków, stających się z kolei ofiarami chorób tropikalnych, na które Indianie byli odporni. Gwoli sprawiedliwości należy przyznać, co zresztą rzadko się czyni, że ekspansja białego człowieka poza Europę często była przyczyną tak olbrzymiej śmiertelności, że na niektórych statkach, w pewnych klimatach i wśród niektórych autochtonów, śmierć zbierała przeobfite żniwo.
Ponieważ nie znano mechanizmów zakażania (do czasów Pasteura było jeszcze daleko), znaleźli się tacy ludzie, jak np. Bartolome de Las Casas – postać na tyle kontrowersyjna, że należałoby poddać ją analizie pozbawionej uproszczonych schematów – którzy stali się ofiarami pomyłki: obserwując drastycznie zmniejszającą się liczbę ludności, podejrzewali o to swoich uzbrojonych współziomków, podczas gdy w rzeczywistości nie chodziło o broń, lecz o wirus. Chodzi też o znacznie późniejszy fenomen zarażenia odosobnionych ludów w Gujanie Francuskiej oraz w rejonie Amazonii, w Brazylii. Hiszpański zwyczaj mówienia „Jezus!”, jako wezwanie pomocy, gdy ktoś kicha, wziął się stąd, że zwykłe przeziębienie (którego objawem jest kichanie) bywało śmiertelne dla tubylców, którzy wcześniej nie znali tej choroby i w związku z tym pozbawieni byli obrony biologicznej.
(…) Przeszkodą na drodze Izabeli [Katolickiej, królowej Kastylii] do ołtarzy są także ci, którzy bezkrytycznie zaakceptowali tę czarną legendę, o której już mówiliśmy oraz tę, o której sobie dopiero powiemy. Wielu z nich to katolicy. Nie umieją oni wybaczyć królowej ani jej mężowi, Ferdynandowi Aragońskiemu, zainicjowania, poprzez negocjacje z papieżem, patronatu, w którym zobowiązali się ewangelizować ziemie odkryte przez Krzysztofa Kolumba, którego wyprawę finansowali. Oskarża się ich o to, że byli inspiratorami ludobójstwa Indian, niosąc w jednej ręce krzyż, a w drugiej miecz i że tych, którzy uniknęli śmierci, uczyniono niewolnikami. Tymczasem prawdziwa historia przedstawia nam inną wersję, zupełnie różną od utartej legendy.
Posłuchajmy zatem, co mówi Jean Dumont:
„Niewolnictwo Indian istniało z osobistej inicjatywy Kolumba, kiedy ten był wicekrólem odkrytych ziem; miało to miejsce jedynie w początkowym okresie, przed rokiem 1500, na Antylach. Izabela Katolicka zareagowała na to (w roku 1496 Kolumb wysłał do Hiszpanii wielu tubylców jako niewolników), nakazując gospodarzom Wysp Kanaryjskich przywrócić wolność tym wszystkim, którzy utracili ją po roku 1478. Rozkazała wysłać Indian z powrotem na Antyle, a swojemu specjalnemu wysłannikowi, Francisco de Bobadilli, poleciła, aby zdjął z nich kajdany niewoli. Tenże zajął miejsce Kolumba, a samego odkrywcę uwięził za nadużycia i odesłał do Hiszpanii. Od tego momentu przyjęta linia polityki była bardzo jasna: Indianie są ludźmi wolnymi, jak wszyscy inni poddani koronie i tak też powinni być traktowani zarówno w tym, co dotyczy ich osoby, jak i ich dóbr”.
Kto by zaś uważał te słowa za zbyt idylliczne, niech przeczyta kodycyl Izabeli, który na trzy dni przed swoją śmiercią, w listopadzie 1504 roku, dodaje do testamentu:
„Naszą główną intencją było, aby na przyznanych nam wyspach i lądach zamorskich, zarówno tych już odkrytych, jak i tych, które dopiero zostaną odkryte, wprowadzić naszą wiarę katolicką, wysyłając na te ziemie duchownych oraz inne mądre i bogobojne osoby, by gorliwie uczyli ich mieszkańców wiary i dobrych obyczajów; dlatego bardzo serdecznie proszę mojego Króla i Pana oraz nakazuję to mojej córce, księżniczce i jej mężowi, księciu, żeby ze wszystkich sił postępowali tak, aby nie dopuścić, by mieszkańcom wymienionych ziem oraz ziem, które w przyszłości zostaną zdobyte, działa się jakakolwiek krzywda osobista lub materialna . Czyńcie to, co konieczne, aby byli traktowani sprawiedliwie i humanitarnie, a jeśliby zostali w czymś skrzywdzeni, niech to zostanie naprawione”.
Jest to wyjątkowy dokument, który nie ma swojego odpowiednika w historii kolonialnej żadnego państwa. A mimo to historia Izabeli Katolickiej została tak przekłamana.
Odpowiedzialność za obraz kolonizacji Ameryki trzeba przypisad niejakiemu Bartolome de Las Casasowi na podstawie jednej z najbardziej znanych jego prac, której sam tytuł już jest programem: „Krótka relacja o wyniszczeniu Indian” („Brevisima relacion de la destruccion de las Indias”, 1552). Jeśli w ten sposób Hiszpan, a do tego zakonnik dominikański, określa zdobywanie Nowego Świata, jakże tedy znaleźć przeciwne argumenty? Czy czasem wszystko nie zostało już definitywnie zamknięte i czy nie zapadł werdykt potępiający hiszpańską kolonizację?
Nie, nie zostało całkowicie zamknięte. Co więcej, prawda i sprawiedliwość domagają się, aby nie akceptować bezkrytycznie zniewag, wypowiadanych przez Las Casasa. Zdaniem historyków bliższych współczesności, nadszedł moment rozliczenia człowieka tak gwałtownego w swoich osądach.
Kim był Las Casas? Urodził się w Sewilli w roku 1474 jako syn bogatego Francisco Casausa, którego nazwisko jest pochodzenia żydowskiego. Bardziej dociekliwi, analizując kompleksowo strukturę psychologiczną obsesyjnej, „wrzaskliwej” osobowości Bartolomea Casausa, późniejszego ojca Las Casasa, zawsze gotowego wskazywać palcem na „złych”, stwierdzali „stan paranoi halucynacyjnej” lub „egzaltacji mistycznej połączonej z utratą poczucia rzeczywistości”. Są to surowe opinie, z którymi jednak zgadzają się wybitni historycy, jak chociażby Ramón Menéndez Pidal. Są to jednak badania hiszpańskie, które mogą być posądzane o stronniczość.
William S. Maltby, który nie jest Hiszpanem, lecz Amerykaninem pochodzenia anglosaskiego, profesor historii Ameryki Południowej na jednym z uniwersytetów w Stanach Zjednoczonych, opublikował w roku 1971 studium na temat „czarnej legendy”, dotyczące początków mitu o okrucieństwach „papistów” hiszpańskich. Maltby napisał między innymi, że „żaden szanujący się historyk nie może poważnie traktować niesprawiedliwych i nierozsądnych denuncjacji Las Casasa” i dodaje: „W skrócie możemy powiedzieć, że zakonnik ten bardziej umiłował miłosierdzie niż prawdę”.
Niektórzy, znając te oszczercze oskarżenia zniesławiające gigantyczną epopeję hiszpańską w Nowym Świecie, twierdzą, że ich źródła należy dopatrywać się (co było oczywiście nieświadome) [oczywiście? – admin] w żydowskim pochodzeniu autora. Byłby to zatem rodzaj odziedziczonego działania, przede wszystkim antyhiszpańskiego, a następnie także antykatolickiego, spowodowanego wydaleniem Żydów z Półwyspu Iberyjskiego. Zbyt często pisze się historię, wychodząc z założenia, że jej bohaterowie zachowują się wyłącznie w sposób racjonalny i nie dopuszczając możliwości (właśnie w wieku psychoanalizy!) czarnego wpływu tego, co irracjonalne, ukrytych impulsów, kierujących nawet najbardziej znanymi bohaterami historii. Dlatego jest bardzo możliwe, że i Las Casas nie potrafił uchronić się od podświadomości, która była przyczyną obsesyjnych oszczerstw, rzucanych pod adresem swoich rodaków, a nawet braci zakonnych i stanowiła coś w rodzaju ukrywanej zemsty.
Jakkolwiek było, ojciec Bartoloméa, Francisco Casaus, towarzyszył Kolumbowi w drugiej podróży za ocean, gdzie – potwierdzając swoje semickie zdolności i przedsiębiorczość – utworzył wielką plantację, na której rozpoczął praktykę zniewalania Indian, która, jak to widzieliśmy, była charakterystyczna dla pierwszego okresu konkwisty i, przynajmniej oficjalnie, tylko dla tego okresu. Młody Bartolomé, po ukończeniu studiów na uniwersytecie w Salamance, wyruszył do nowych Indii, gdzie przejął bogatą spuściznę po ojcu i aż do trzydziestego lub trzydziestego piątego roku życia, a może i dłużej, stosował te same, brutalne metody, które później z taką gorliwością będzie piętnował. Dzięki swemu nawróceniu porzucił ten sposób postępowania i stał się nieprzejednanym zwolennikiem Indian oraz obrońcą ich praw.
Wskutek jego nalegań, władze ojczyzny – matki, przychylając się do jego rad, zatwierdziły bezwzględne prawa ochrony tubylców, co później miało przynieść odwrotny skutek: hiszpańscy właściciele, dysponując wielką ilością rąk do pracy, przestali uważać za stosowne zatrudnianie ludności autochtonicznej, którą pewien autor określa jako „nadmiernie protegowaną” i zaczęli interesować się propozycjami Holendrów, Anglików, Portugalczyków i Francuzów, którzy oferowali tanich niewolników z Afryki, łapanych tam przez muzułmańskich Arabów.
Chodzi o zakrojony na wielką skalę handel Murzynami (praktycznie pozostający w rękach muzułmanów i protestantów), który tylko marginesowo dotknął ziemie pozostające pod panowaniem hiszpańskim (Wyspy Karaibskie). Wystarczy odbyć podróż w te rejony, których ludność w części centralnej i andyjskiej stanowią głównie Indianie, zaś między Chile i Argentyną – wyłącznie Europejczycy, aby się przekonać, że w przeciwieństwie do Stanów Zjednoczonych, Brazylii czy francuskich lub angielskich Antyli, bardzo trudno spotkać tam Murzyna.
Trzeba też wspomnieć, że chociaż – w porównaniu z terytoriami będącymi pod innym panowaniem – liczba Murzynów była znikoma, to jednak Hiszpanie czasem sprowadzali Afrykańczyków, między innymi dlatego, że nie byli oni objęci protekcją, jaką Izabela Katolicka zapewniła Indianom, później jeszcze bardziej wzmożoną. Murzyni mogli być wykorzystywani (przynajmniej na początku, ponieważ później i oni zostali objęci ochroną prawną; rzecz, która nie miała miejsca na terytoriach angielskich), podczas gdy takie samo postępowanie wobec Indian było nielegalne (zarządy i trybunały wicekrólów hiszpańskich w tym względzie nikomu nie pobłażały). W sumie chodzi o nieprzewidziany efekt perfidnej walki rozpoczętej przez Las Casasa, który, jeśli nawet szlachetnie walczył o prawa Indian, nie uczynił tego samego wobec czarnych, nie poświęcając im szczególnej uwagi, kiedy zaczęli napływać, porywani na afrykańskich wybrzeżach i prowadzeni przez rynki Europy Północnej.
Wróćmy jednak do nawrócenia, stanowiącego owoc wygłaszanych przez duchownych kazań – co było jednocześnie świadectwem sprawowania przez zorganizowany kler opieki ewangelicznej – w których piętnowali oni samowolę właścicieli (był on jednym z nich) i które sprawiły, że Bartolome de Las Casas najpierw przyjął święcenia kapłańskie, potem wstąpił do dominikanów, a resztę swego długiego życia poświęcił obronie tubylców przed władzami hiszpańskimi.
Przede wszystkim na pierwszym miejscu wypada zastanowić się, w jaki sposób gorliwy zakonnik mógł tak straszliwymi słowami bezkarnie atakować nie tylko osoby prywatne, ale także rządzące. Zdaniem wspomnianego wyżej Williama S. Maltby’ego, monarchia angielska nie tolerowałaby nawet najbardziej błahej krytyki, a nieroztropnego kontestatora zobowiązałaby do milczenia. Historyk twierdzi także, że było to możliwe z tego względu, iż „w czasie Złotego Wieku przywilejem Hiszpanów była oprócz wiary także wolność słowa, co może potwierdzić studium archiwów, które rejestrują całą gamę oskarżeń publicznych – bez konsekwencji dla oskarżycieli – przeciwko władzom”.
Rzadko też bierze się pod uwagę fakt, że ów gwałtowny kontestator nie tylko nie został unieszkodliwiony, ale stał się osobistym przyjacielem imperatora Karola V, który nadał mu tytuł „Oficjalnego Protektora Wszystkich Indian” oraz został zaproszony do przedstawienia swoich projektów, które przedyskutowane i zaaprobowane, mimo silnych nacisków przeciwników, stały się prawem obowiązującym w Ameryce hiszpańskiej. Nigdy jeszcze żaden prorok, a za takiego uważał się Las Casas, nie był poważniej traktowany przez system polityczny, który chce się nam ukazać jako najbardziej ponury i straszliwy.
Donosy Bartolomea de Las Casasa były przyjmowane bardzo poważnie przez koronę hiszpańską, co przyczyniło się do ogłoszenia surowych praw broniących Indian, a potem do uchylenia nadań królewskich, czyli czasowych praw do ziemi, co wyrządziło wielkie szkody ich użytkownikom. Jean Dumont, ustosunkowując się do tego faktu, pisze:
„Fenomen Las Casasa jest najlepszym przykładem potwierdzającym zasadniczy i systematyczny charakter polityki hiszpańskiej, dotyczącej protekcji Indian. Od roku 1516, kiedy Jiménez de Cisneros został mianowany regentem, rząd hiszpański wcale nie czuł się obrażony oskarżeniami dominikanina, czasem nieusprawiedliwionymi i prawie zawsze nieroztropnymi. Ojciec Bartolome nie podlegał żadnej cenzurze; królowie i ministrowie przyjmowali go z niezwykłą cierpliwością, słuchali, nakazywali formować zespoły, mające analizować jego krytykę i propozycje, a także na podstawie jego wskazówek i rekomendacji ustalić istotną formułę «Nowych Praw». Co więcej, korona zobowiązywała przeciwników Las Casasa i jego idei do milczenia”.
W celu nadania większego autorytetu swemu protegowanemu, który zniesławiał urzędników i poddanych, imperator Karol V starał się nawet o to, aby został biskupem. W wyniku oskarżeń wysuwanych przez dominikanina oraz innych zakonników, na uniwersytecie w Salamance powstała szkoła prawnicza, której zadaniem było opracowanie prawa dotyczącego przede wszystkim „naturalnej równości wszystkich ludzi” oraz wzajemnej pomocy międzyludzkiej. Chodziło o pomoc, której Indianie potrzebowali w sposób szczególny.
Jak już wspominaliśmy (o czym często się zapomina), ludy Ameryki Środkowej popadły w straszliwe jarzmo okupacji azteckiej, jednego z najbardziej krwiożerczych ludów w historii, wyznającego mroczną religię, opartą na masowych ofiarach z ludzi. Podczas ceremonii, które odprawiano jeszcze w czasie pojawienia się walczących z Aztekami konkwistadorów, na wielkich piramidach, służących za ołtarze, za jednym tylko razem poświęcano azteckim bogom 80.000 młodych ludzi. Przyczyną wojen była potrzeba zdobycia nowych ofiar.
Oskarża się Hiszpanów, że spowodowali katastrofę demograficzną, której rzeczywistą przyczyną był, jak widzieliśmy, atak wirusa. A faktycznie, gdyby nie przybyli, to w konsekwencji postępowania panujących Azteków w stosunku do młodzieży podbitych plemion, populacja zostałaby zredukowana do minimum. Nieustępliwość, a czasem i wściekłość pierwszych katolików, jacy zeszli na ten ląd, wobec trudnego do zrozumienia bałwochwalstwa i rozlewu krwi w świątyniach, da się łatwo usprawiedliwić. W ostatnich latach północnoamerykańska aktorka, Jane Fonda, która od czasu Wietnamu, broniąc różnych błędnych spraw, usiłuje uchodzić za „politycznie zaangażowaną”, przyłączyła się do konformistycznego ruchu, którego ofiarą padło wielu katolików. Podczas gdy zwolennicy tego ruchu lamentują (rzecz zupełnie niezrozumiała dla kogoś, kto chociaż częściowo zdaje sobie sprawę, czym były azteckie kulty) nad czymś, co nazywają „zniszczeniem wielkich religii przedkolumbijskich”, to Fonda posunęła się jeszcze dalej, mówiąc o azteckich ciemiężcach, że „mieli religię i system społeczny daleko lepsze niż te, które zostały im przemocą narzucone przez chrześcijan”.
Pewien uczony, także północnoamerykański, odpowiedział aktorce w jednym z czołowych dzienników, przypominając jej (a równocześnie i katolikom, płaczącym nad „kulturalną zbrodnią”, która doprowadziła do zniszczenia systemu religijnego Azteków), jak wyglądał rytuał nieustających rzezi na piramidach meksykańskich. Opisuje go następująco:
„Czterech kapłanów chwytało ofiarę i kładło ją na kamieniu ofiarnym. Wielki kapłan wbijał jej nóż poniżej lewej piersi, otwierał klatkę piersiową, wkładał w nią rękę i tak długo w niej grzebał, dopóki nie wyrwał jeszcze bijącego serca, aby złożyć je w kielichu i ofiarować bogom. Potem ciało strącano po stopniach piramidy. U jej podnóża czekali inni kapłani, którzy nacinali skórę od szyi po stopy w ten sposób, aby móc ją zdjąć w całości. Pozbawione skóry ciało oddawano jednemu z wojowników, który wiózł je do domu, gdzie dzielił je na części, a potem rozdawał przyjaciołom albo też zapraszał ich do siebie na wspólną ucztę. Wygarbowane skóry służyły za okrycia kaście kapłanów”.
Co roku dziesiątki tysięcy młodzieży obu płci w ten sposób poświęcano bogom, ponieważ ustanowiona przez kapłanów zasada głosiła, że ofiara ma być nieustanna, dzieci natomiast zrzucano w przepaść Pantilanu, kobietom pozbawionym dziewictwa obcinano głowy, zaś dorosłych mężczyzn żywcem obdzierano ze skóry i dobijano strzałami. I tak moglibyśmy kontynuować listę delikatności, które Jane Fonda (a także niektórzy zakonnicy i duchowni, dziś tak gwałtownie sprzeciwiający się „fanatycznym” Hiszpanom) pomija milczeniem i mówi nam, że prawdą jest, iż „chrześcijaństwo było gorsze”.
Nieco mniej krwiożerczy byli Inkowie, też najeźdźcy, którzy zniewolili Indian z Południa, na całej długości górskiego łańcucha Andów. Przypomina historyk:
„Inkowie składali w ofierze ludzi, aby oddalić takie niebezpieczeństwa, jak głód i epidemie. Ofiary, którymi były niejednokrotnie dzieci, młodzieńcy i dziewice, wieszano lub obcinano im głowy; czasem też wyrywano im serca na sposób aztecki”.
Reżim nałożony przez panujących Inków na Indian był między innymi wyraźnym prekursorem „realnego socjalizmu” w marksistowskim stylu. Oczywiście, system ten, podobnie jak wszystkie inne tego typu, funkcjonował tak źle, że uciemiężeni Indianie współpracowali z garstką Hiszpanów, którzy opatrznościowo przybyli na ich tereny, aby położyć mu kres. W XVI wieku w Andach, podobnie jak w XX wieku w Europie Wschodniej, zabronione było posiadanie własności prywatnej, nie istniał prawdziwy pieniądz ani handel, a życie prywatne podporządkowane było regulaminowi ustanowionemu przez państwo. W sensie ideologicznym wyprzedzono nie tylko marksizm, ale także faszyzm. Małżeństwo było dozwolone tylko wówczas, gdy było zgodne z prawami genetycznymi, ustanowionymi przez państwo, aby zapobiec „skażeniom rasowym” i zapewnić rasową „hodowlę ludzi”.
Do tego straszliwego scenariusza wypada jeszcze dodać, że w Ameryce przedkolumbijskiej nie używano koła (chyba że dla potrzeb religijnych), ani żelaza, ani koni, które prawdopodobnie żyły dziko na niektórych terenach jeszcze przed przybyciem Hiszpanów, ale Indianie nie potrafili ich ani oswoić, ani też skonstruować uprzęży. W praktyce brak koni oznaczał także brak mułów i osłów. Jeśli doda się do tego jeszcze brak koła, to staje się oczywiste, że cały transport na tamtych górskich terenach, nawet to wszystko, co było konieczne do budowy olbrzymich świątyń i pałaców władców, musiał spaść na barki niezliczonej liczby niewolników.
Opierając się na tych danych, prawnicy hiszpańscy, w ramach „naturalnej równości wszystkich ludzi”, uznali prawo i obowiązek Europejczyków niesienia pomocy tym ludziom, którzy jej potrzebowali. Należeli do nich na pewno przedkolumbijscy tubylcy. Trzeba też pamiętać, że po raz pierwszy w historii Europejczycy spotkali się z bardzo odległymi, innymi kulturami. W przeciwieństwie do tego, co robili Anglosasi, którzy ograniczali się do eliminowania „dziwaków”, których spotkali w Nowym Świecie, Iberyjczycy z całą powagą podjęli wyzwanie kulturalne i religijne, co daje im powody do dumy.
Nie bez znaczenia jest to, co na temat kolonizacji hiszpańskiej obu Ameryk oraz takich oskarżeń jak te, które pochodziły od Las Casasa pisze protestant Pierre Chaunu: „To, co powinno dziwić, to nie początkowe nadużycia, lecz fakt, że spotykały się one ze stałym sprzeciwem różnych środowisk – Kościoła a także i państwa – wypływającym z głębokiej świadomości chrześcijańskiej”. Dlatego takie prace jak „Krótka relacja o wyniszczeniu Indian” ojca Bartoloméa bez skrupułów były używane przez propagandę protestancką, a potem także oświeceniową, podczas gdy w rzeczywistości były one – aby użyć słów Chaunu – „najpiękniejszym tytułem do chwały Hiszpanii”. Świadczą one bowiem o wrażliwości na problem spotkania ze światem zupełnie zaskakującym i nowym, wrażliwości, której przez długi czas będzie brakowało kolonializmowi najpierw protestanckiemu, a potem także „laickiemu”, a którego owocem będzie brutalna, już zsekularyzowana burżuazja europejska XIX wieku.
Przekonaliśmy się, że od króla w dół nie tylko nie starano się przeciwstawiać oskarżeniom pochodzącym od Las Casasa, lecz raczej dążono do ustanowienia pewnych praw, które chroniłyby Indian, zaś samego „oskarżyciela” mianowano ich głównym obrońcą. Zakonnik dwanaście razy przebył ocean, aby mówić na temat dobra swoich protegowanych z rządem ojczyzny – matki. Za każdym razem był przyjmowany z honorami i wysłuchiwany, a jego cahiers de doléances (zeszyty skarg) przekazywano komisjom, które później korzystały z nich przy redagowaniu praw oraz profesorom, którzy dali początek współczesnym „prawom człowieka”. Spotykamy się z niezwykłym faktem, który nie ma równego w historii Zachodu, a mianowicie Las Casas nie tylko został potraktowany poważnie, ale prawdopodobnie zbyt poważnie.
Wspomnieliśmy już o podejrzeniu – bardzo wyraźnym dla tych, którzy studiują psychologię – że nawrócony cierpiał na „stan halucynacji” spowodowany „egzaltacją mistyczną”. Zdaniem Amerykanina Williama S. Maltby’ego, „przesada Las Casasa wystawia go na usprawiedliwioną, a jednocześnie oburzającą śmieszność”. Zacytujmy też raz jeszcze Jeana Dumonta: „Żaden szanujący się naukowiec nie może poważnie traktować jego ekstremalnych oskarżeń”. A spośród tysięcy historyków przytoczmy jeszcze zdanie świeckiego Celestino Capassa: „Pochłonięty swoją teorią dominikanin nie waha się wymyślać zdarzeń i podawać liczby dwudziestu milionów wyniszczonych Indian lub też przedstawiać jako prawdziwych fantastycznych wiadomości o zwyczaju karmienia przez konkwistadorów bojowych psów indiańskimi niewolnikami..”.
Jak powiada Luciano Perena z uniwersytetu w Salamance: „Las Casas stale gubi się w niejasnościach i braku precyzji”. Nigdy nie mówi gdzie i kiedy działy się straszliwe rzeczy, które denuncjuje, ani też nie próbuje ustalić, czy fakty te – jeśli w ogóle miały miejsce – nie były sporadycznymi wyjątkami. Przeciwnie, na przekór wszelkiej prawdzie daje do zrozumienia, że okrucieństwa były jedynym sposobem zachowania się konkwistadorów.
Dla jego pesymistycznej i obsesyjnej osobowości świat jest czarny i biały. Po jednej stronie znajdują się jego źli rodacy, którzy przypominają bezwzględne bestie, a po drugiej tubylcy, widziani dosłownie jako „lud, który nie wie ani co to bunt, ani tumult”, który „nie zna urazy, nienawiści ani pragnienia zemsty”. W tym sensie znajduje się wśród prekursorów mitu o „dobrym dzikusie”, lubianym przez takich przedstawicieli oświecenia jak Rousseau, a który to mit nadal jest aktualny i naiwnego tercermundyzmu (tercermundysta – zwolennik, entuzjasta, sympatyk Trzeciego Świata), który głosi, że wszyscy ludzie są święci, jeśli nie są Europejczykami lub Amerykanami z Północy, ponieważ ci są jedynymi, którzy rodzą się już z winą nie do przebaczenia.
Dziwny jest ten handel grzechem pierworodnym u zakonnika, ten brak realizmu i sprawiedliwości: mielibyśmy z jednej strony bezbronnych aniołów, z drugiej zaś – bezlitosnych szatanów. Między innymi Ferdynanda Cortesa, negatywnie ocenianego przez Las Casasa (może trochę niesprawiedliwie), który pokonał wielkie imperium Azteków i który widział płynącą z piramid rzekę krwi ludzi poświęcanych bogom. Położenie kresu takiej praktyce było niemożliwe wyłącznie przy pomocy dobrego słowa. Ponadto Hiszpanie musieli być stanowczy też i z tego względu, że w skład owych „spokojnych” – według Las Casasa – ludów wchodzili Aztekowie, a także Inkowie – którymi zajmie się Francisco Pizarro – wraz ze swoim zwyczajem wyrywania serc dziesiątkom tysięcy młodzieńców i dziewcząt.
Podobnie jak wszyscy utopiści, Las Casas przegrał z rzeczywistością. Wśród wielu przywilejów, rząd zlecił mu także dozór nad praktyczną ewangelizacją na terenach oddanych mu w opiekę, mającą opierać się jedynie na „dialogu” i wybaczeniu. We wszystkich jednak przypadkach kończyło się to ucieczką misjonarzy lub mordowaniem ich przez „dobrych dzikusów” uzbrojonych w straszliwe, zatrute strzały. Było to koszmarne fiasko, jak zresztą zawsze, kiedy próbuje się rzeczywistość realizować w marzeniach.
Jeden z jego najnowszych biografów, Pedro Borges, profesor Complutense de Madrid, napisał, że Bartolome uciekał w nierzeczywistość, „głosząc nie to, co można było zrobić, lecz to, co powinno było się zrobić”. Tenże Borges przestrzega, abyśmy nie myśleli o Las Casasie jako o prekursorze „teologii wyzwolenia” w stylu marksistowskim. Jak każdego świeżo nawróconego interesowało go jedynie zbawienie wieczne. Jego obsesja na punkcie Indian nie dotyczyła ich ciał, lecz zbawienia dusz. Tymczasem jedynie wówczas, kiedy traktowano ich w odpowiedni sposób, przyjmowali chrzest, bez którego zarówno oni, jak i Hiszpanie mogliby pójść do piekła. Tak więc mamy do czynienia z czymś zupełnie odmiennym od tego, z czym spotykamy się dziś, kiedy dostrzega się jedynie wymiar horyzontalny, nie mający nic wspólnego z mistyką Las Casasa.
Tak czy owak, jak zauważa Maltby, „jakiekolwiek były defekty tego rządu, historia nie zna drugiego narodu, który tak samo jak Hiszpanie troszczyłby się o zbawienie dusz nowych poddanych”.
Dopóki dwór w Madrycie nie został skażony masonami oraz „oświeconymi”, dopóty nie szczędził pieniędzy ani nie zrażał się trudnościami, wypełniając umowę zawartą z papieżem, który dał prawa patronackie w zamian za obowiązek ewangelizowania. Rezultaty mówią same za siebie: dzięki poświęceniu i męczeństwu pokoleń zakonników, całkowicie utrzymywanych przez koronę, w Ameryce wprowadzono chrześcijaństwo, tworzące dziś najliczniejszy Kościół, który pomimo ograniczonych możliwości ludzkich wytworzył na bazie żywotnego zetknięcia się dwóch różnych kultur wiarę „mieszaną”. Wspaniały barok katolicyzmu latynoamerykańskiego jest najbardziej ewidentnym przykładem tego, iż mimo błędów i niegodziwości, religijna i kulturalna symbioza przybrała szczęśliwy obrót. W odróżnieniu od tego, co miało miejsce w Ameryce Północnej, w Ameryce Południowej chrześcijaństwo i kultury przedkolumbijskie dały początek całkowicie nowemu człowiekowi i społeczeństwu.
Mimo wyolbrzymiania i generalizowania szczegółowych przypadków, mimo różnorodnych wymysłów i oskarżeń, Las Casas jest ważnym świadkiem tego, że Zachód nie zapomniał o ewangelicznych napomnieniach. Było więc w tamtych czasach na Półwyspie Iberyjskim nadużyciem posługiwanie się jego przykładem jako bronią przeciwko „papizmowi”, udając jednocześnie, że się nie wie o wykorzystywaniu przeciwko Hiszpanii głosu Hiszpana (na dodatek członka zakonu powstałego w Hiszpanii), protegowanego rządu i korony hiszpańskiej.
„Cyniczną bronią psychologicznej wojny” jest – według Pierre’a Chaunu – użytek, jaki siły protestanckie zrobiły z książeczki Las Casasa. Wodze operacji antyhiszpańskiej trzymała w ręku przede wszystkim Anglia, z powodów zarówno politycznych, jak i religijnych. Na wyspie tej bowiem, po odłączeniu się od Rzymu, spowodowanym przez Henryka VIII, powstał kościół narodowy, na tyle silny i zorganizowany, aby móc stawić czoła pozostałym kościołom reformowanym w Europie. Angielska walka z Hiszpanią postrzegana była jako walka „czystej Ewangelii” z „przesądami papiestwa”.
Ważną rolę w owej „wojnie psychologicznej” odegrały Niderlandy, ponieważ uwikłane były w walki z Hiszpanią. To właśnie Flamandczyk, Theodor De Bry, był autorem rysunków do licznych wydań „Krótkiej relacji na ziemiach protestanckich”, które przedstawiały Hiszpanów jako najrozmaitszego typu sadystów, znęcających się nad tubylcami. Ponieważ rysunki De Bry (który tworząc je opierał się na własnej wyobraźni) były praktycznie jedynymi na temat konkwisty, szybko się rozeszły i były reprodukowane nawet w podręcznikach szkolnych, odgrywając – co jest oczywiste – ogromną rolę w powstaniu czarnej legendy. Do tego, co już zostało powiedziane, warto jeszcze dodać, że prawie nigdy nie starano się zwrócić uwagi na sytuację, jaka powstała po ustaniu hiszpańskiej dominacji. Stało się to z chwilą napadu Napoleona na Hiszpanię. Wytrwały i zacięty opór Hiszpanów był pierwszym przejawem upadku imperium francuskiego, jednak mimo wszystko zajęta wewnętrznymi sprawami Hiszpania musiała opuścić zamorskie terytoria.
Kiedy gwiazda Napoleona zgasła, Hiszpania odzyskała niepodległość, ale było już zbyt późno na przywrócenie status quo na ziemiach amerykańskich. Nieskuteczne okazały się próby opanowania rewolucji Kreolów, to znaczy białej burżuazji, która zdążyła już zapuścić korzenie na tamtejszych ziemiach [Kreol – potomek w prostej linii kolonizatorów hiszpańskich, portugalskich i francuskich urodzony i osiadły w Ameryce Łacińskiej i na południu Stanów Zjednoczonych]. Należeli do niej ci, którzy byli zawsze w napiętych stosunkach z koroną i rządem ojczyzny – matki, oskarżanej przez nich o „nadmierną protekcję” wobec tubylców, co im przeszkadzało w ich eksploatacji.
Wrogość Kreolów była skierowana przede wszystkim przeciw Kościołowi, szczególnie przeciw zakonom, i to nie tylko dlatego, że czuwały nad tym, aby respektowano prawa z Madrytu, które brały w opiekę Indian, ale także walczyły zawsze o stałe udoskonalanie tych praw (pierwsze oskarżenie przeciwko konkwistadorom miało miejsce w 1511 roku, jeszcze przed Las Casasem, w kościele pokrytym słomą w Santo Domingo, a wypowiedział je ojciec Antonio de Montesinos). Być może zapomina się, że ci Hiszpanie i Portugalczycy organizowali zbrojne wyprawy mające na celu zniszczenie jezuitów, a jednocześnie bardzo mocno naciskali na swoje dwory i rządy, aby Towarzystwo Jezusowe zostało całkowicie wyeliminowane.
Opowiadając się przeciwko Kościołowi, jako sprzymierzeńcowi tubylców, elita kreolska, która doprowadziła do rewolucji przeciwko ojczyźnie – matce, została głęboko przesiąknięta masońskim credo, co podejmowanym przez nią ruchom wyzwoleńczym nadało charakter wyraźnie antyklerykalny – żeby nie powiedzieć, antychrześcijański – co przetrwało aż do naszych dni.
Dla przykładu, do czasu męczeńskiej śmierci katolików w Meksyku, w pierwszej połowie naszego wieku, wyzwoliciele, czyli przywódcy powstania antyhiszpańskiego, zasiadali w najwyższych lożach masońskich; dodatkowo miała na to wpływ ideologia franko – masońska Giuseppe Garibaldiego, przeznaczonego na Wielkiego Mistrza całej masonerii. Analiza flag i symboli narodowych krajów Ameryki Łacińskiej pozwala przekonać się o obfitości pięcioramiennych gwiazd, trójkątów i piramid, czyli elementów symboliki „braci”. W miarę, jak Kreole uniezależniali się od władz papieskich i Kościoła, zaczęli odwoływać się do powszechnych zasad braterstwa masońskiego i jakobińskich „praw człowieka”, aby uwolnić się od obowiązku opieki nad Indianami. Niemal nikt nie wspomina gorzkiej prawdy, iż po pierwszym okresie kolonizacji iberyjskiej, bardzo trudnym z powodu zderzenia się dwóch różnych kultur, nie było drugiego tak katastrofalnego okresu dla południowoamerykańskich autochtonów jak ten, który rozpoczął się w początkach XIX wieku, kiedy władzę przejęła burżuazja, potocznie zwana „oświeconą”.
W przeciwieństwie do tego, co chce się nam wmówić czarna legenda protestancka i oświeceniowa, niebywały ucisk i próby zniszczenia kultur miejscowych zaczynają się w chwili, w której Kościół i korona opuszczają scenę wydarzeń. Od tego momentu zaczyna się systematyczne niszczenie języków lokalnych i zastępowanie ich castellano, językiem nowych panów, głoszących przejęcie władzy „w imieniu narodu”. Był to jednak „naród” utworzony przez nieliczną klasę obszarników ziemskich pochodzenia europejskiego. Od tego momentu zaczyna się podejmować takie przedsięwzięcia, które nigdy nie miały miejsca w epoce kolonialnej, jak zapobieganie mieszaniu się ras, kultur i interesów. Podczas gdy Kościół aprobował i zachęcał do małżeństw mieszanych, to liberalne rządy opowiadały się przeciwko nim, często nawet ich zakazując.
W ten sposób zaczęto naśladować mało ewangeliczny przykład kolonii anglosaskich z Północy, gdzie także masoneria, i to nie przez przypadek, była motorem walki o niepodległość. Stworzono więc wspólny front lóż z Północy i Południa, najpierw, aby pokonać koronę, a następnie Kościół katolicki. W ten sposób zrodziła się demokracja, która uzależniła – i czyni to do dziś – historię Południa od Północy.
Kuriozalny wydaje się fakt, że progresiści, którzy dopatrują się winy w hiszpańskiej kolonizacji katolickiej, krytykują jednocześnie zależność Ameryki Łacińskiej od Stanów Zjednoczonych. Jest oczywiste, że nie zdają sobie oni sprawy, iż ich podwójny protest zawiera sprzeczność: dopóki było to możliwe, królowie hiszpańscy oraz papieże byli wielkimi obrońcami tożsamości religijnej, społecznej i ekonomicznej ziem „katolickich”. „Protekcja” północnoamerykańska została zdeterminowana przez Kreolów, „bogatych kolonizatorów, którzy chcieli zrzucić z siebie władzę hiszpańską i religijną, aby bez przeszkód móc osiągnąć swoje cele ekonomiczne”. Tak wypowiada się Francisco Cardini na temat Amerykanów z Północy, których o pomoc, często ukrytą, w walce przeciwko koronie i Kościołowi prosili „bracia”:
„Wystarczy wspomnieć ekscesy dotyczące hegemoni i strefy panamskiej oraz wojnę kubańską z XIX wieku; wystarczy przypomnieć stałą pomoc północnoamerykańską udzielaną rządowi meksykańskiemu, od dziesiątek lat utrzymującemu konstytucję, która, jako antyklerykalna i antykatolicka, poniża i obraża większość ludu meksykańskiego, a kiedy zarysowała się możliwośd jej zmiany, Stany Zjednoczone poparły bandytów w rodzaju Venustiana Carranzy. I nie ruszyły nawet palcem w czasie krwawych prześladowań katolików w latach dwudziestych”.
Wiadomo, że dziś rząd północnoamerykański faworyzuje i finansuje prozelityzm sekt protestanckich, co przynosi skutki w postaci oderwania ludu od jego niemal pięćsetletniej tradycji, stanowiąc poważne pogwałcenie kultury.
Wytężone działania „rasistów” po odejściu Hiszpanii bardzo wyraziście zostały uwiecznione w sztuce. Podczas gdy dawniej obie kultury umiały cudownie się przenikać, tworząc mistrzowskie dzieła mieszanego baroku, to po dojściu do władzy „oświeconych” zaczęły się z powrotem rozdzielać. Niezwykła architektura miast kolonialnych oraz misji została zastąpiona imitacją architektury europejskiej nowych miast burżuazji, w których nie było już miejsca dla Indian.
(…) Posłużmy się żałosnym przykładem zapominania o historii (lub przynajmniej manipulowania nią) jako czymś, co zagraża prawdzie. Pomyślmy, jak w roku 1992 widziano pięćsetlecie odkrycia Ameryki przez Krzysztofa Kolumba. O samym wydarzeniu już mówiliśmy. Ograniczymy się więc teraz do przestudiowania jego szczegółów. Powiedzieliśmy już, że odkrycie, zdobycie i kolonizacja Ameryki Łacińskiej – Środkowej i Południowej – widziane były od strony ołtarza i tronu, Kościoła i Państwa, jako instytucji silnie ze sobą związanych. W rzeczy samej, już od początku (za Aleksandra VI) Stolica Apostolska uznała prawa królów hiszpańskich i portugalskich do nowych ziem, zarówno tych już odkrytych, jak i tych, które dopiero miały być odkryte, w zamian za „patronat”, to znaczy, monarchia przyjęła na siebie, jako podstawowy obowiązek, zorganizowanie ewangelizacji tubylców i opłacenie wszystkich związanych z tym potrzeb. Z umową tą wiązało się także szereg niedogodności, w wielu przypadkach ograniczała ona bowiem swobodę działania Rzymu, chociaż z drugiej strony okazała się bardzo owocna – przynajmniej aż do XVIII wieku, kiedy to na dworach w Madrycie i Lizbonie zaczęły zaznaczać się znaczne wpływy „filozofów” oświecenia i ministrów masonów – ponieważ monarchia bardzo poważnie potraktowała zadanie ewangelizacji.
W polemikach na temat przeszłości zarzuca się Kościołowi – właśnie z racji powiązań z państwem – „zabójstwo kultury”, zaczynające się od „uciszania języków”, to znaczy od przymuszania słabszych do mówienia językiem zdobywcy. Takie oskarżenie może jednak zdziwić wszystkich, którzy wiedzą, jak było naprawdę. Na ten temat jasno wypowiedział się wielki historyk i filozof historii, Arnold Toynbee, niekatolik – stąd też trudno posądzać go o stronniczość. Ten znakomity naukowiec zauważa, że starając się do końca i bezinteresownie wypełnić obietnicę ewangelizacji tubylców, tysiące misjonarzy – niektórzy z nich zginęli śmiercią męczeńską – w całym imperium hiszpańskim (nie tylko w Ameryce Środkowej i Południowej, ale także na Filipinach), zamiast czekać, aż tubylcy nauczą się hiszpańskiego, sami zaczęli studiować ich języki.
A przystąpili do tego z takim zapałem i zdecydowaniem (jak wspomina Toynbee), że stworzyli gramatykę, składnię i transkrypcję języków, z których większość do tamtych czasów nie miała formy pisanej. W najbardziej znaczącym wicekrólestwie Peru, na uniwersytecie w Limie powołano w roku 1596 do istnienia katedrę quechua, „własnego języka” andyjskich Inków. W tym też czasie nie mógł otrzymać święceń ten, kto nie umiał dobrze posługiwać się językiem quechua, któremu zakonnicy nadali formę pisaną. To samo dotyczyło innych języków: náhuatl, guaraní, tarasque… Jest to rzecz znamienna. A praktykowano ją nie tylko w Ameryce, lecz na całym świecie, wszędzie tam, gdzie były misje katolickie.
Niezaprzeczalnym osiągnięciem było przekształcenie niezliczonych i niezrozumiałych narzeczy na języki pisane oraz zaopatrzenie ich w gramatykę, słowniki i literaturę (w przeciwieństwie do misji anglikańskich, gdzie używano wyłącznie języka angielskiego). Ostatnim przykładem może być somalí, który jako język wyłącznie mówiony otrzymał formę pisaną (oficjalnie przyjętą przez rząd po dekolonizacji), a wszystko to dzięki włoskim franciszkanom.
Fakty te – jak powiedzieliśmy – powinni znać wszyscy, którzy uważają, że mają jakiekolwiek pojęcie o tych krajach (nawet jeśli w polemikach z roku 1992 je ignorowali). W ostatnich latach, Gregorio Salvador, hiszpański profesor uniwersytetu, członek Królewskiej Akademii Językowej, rzucił jeszcze więcej światła na te sprawy. Udowodnił mianowicie, że w roku 1596 Rada do spraw Indian (coś w rodzaju hiszpańskiego Ministerstwa Kolonizacji), w związku z działalnością misyjną – w tym, co dotyczyło języków lokalnych – poprosiła imperatora o wydanie nakazu shiszpanizowania tubylców, albo inaczej mówiąc, o zaprowadzenie polityki nakazującej im naukę języka hiszpańskiego. Rada ta miała swoje powody ku temu, trudno bowiem było rządzić tak rozległym terenem, na którym mówiono tyloma różnymi językami. Jednakże imperator, którym wówczas był Filip II, odpowiedział w sposób następujący: „Nie wydaje się odpowiednie zmuszanie ich do porzucenia swego języka: można natomiast wyznaczyć nauczycieli dla tych, którzy dobrowolnie chcieliby się nauczyć naszego języka”. Profesor Salvador zauważył też, że odpowiedź ta była wynikiem nacisku zakonników przeciwnych uniformizacji, o którą prosili politycy.
Dzięki tym właśnie zabiegom, na początku XIX wieku, kiedy zaczął się proces odrywania się Ameryki hiszpańskiej od swojej ojczyzny – matki, na całym kontynencie tylko trzy miliony ludzi na co dzień mówiło językiem hiszpańskim. I właśnie teraz przychodzi czas na przedstawienie zaskakującej uwagi profesora Salvadora. „Zaskakującej”, ponieważ dla tych, którzy nie znają polityki Rewolucji Francuskiej i jej wielkiego wpływu (przede wszystkim poprzez sekty masońskie) na Amerykę Łacińską, niezrozumiałe jest, skąd wzięły się na flagach i narodowych godłach krajów tego kontynentu pięcioramienne gwiazdy, trójkąty i cyrkle.
To właśnie Rewolucja Francuska opracowała systematyczny plan wyplenienia lokalnych języków i dialektów, uważanych za przeszkodę na drodze do narodowej administracji i jedności. Rewolucja wyrażała sprzeciw wobec Ancien Régime, który, w przeciwieństwie do niej, był królestwem autonomii, między innymi kulturalnych, i nie zmuszał ludzi do przyjmowania „kultury państwowej”, pozbawiającej ich własnych korzeni, ani do akceptowania punktu widzenia polityków i intelektualistów ze stolicy. Reprezentanci nowych republik w Ameryce Łacińskiej – ich gubernatorami niemal zawsze byli członkowie lóż masońskich – w swoim postępowaniu kierowali się wskazówkami rewolucjonistów francuskich. Opowiedzieli się za systematyczną walką z językami Indian. Zniszczyli stworzony przez Kościół system ochrony języków przedkolumbijskich. Indianie, którzy nie mówili po hiszpańsku, zmuszeni byli do pozostania na marginesie społeczeństwa. Hiszpański stał się językiem obowiązkowym w szkołach i w wojsku.
Paradoksalna konkluzja, którą w sposób ironiczny formułuje Salvador, brzmi następująco: Prawdziwy „imperializm kulturalny” zaczął się od „nowej kultury”, która zastąpiła dawną, imperialną, katolicką Hiszpanię. Właśnie dlatego zastrzeżenia odnośnie do „zabójstwa kulturalnego”, za które krytykuje się Kościół, trzeba raczej skierować w stronę „oświeconych”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz