Czyj jest Kijów – a czyj Lwów? Kto ma prawo odwoływać się do tradycji Rusi Kijowskiej, a kto jest jej dziedzictwa uzurpatorem. Te, wydawałoby się, czysto historyczne rozważania – co jakiś czas nabierają nadspodziewanej politycznej aktualności.
W jakim zakresie złożone relacje Warszawy-Kijowa-Mińska-Wilna-Moskwy – wynikają z naszych wspólnych historycznych doświadczeń?
Tradycje Rusi
Przede wszystkim w takich rozważaniach odejść należy od anachronicznego, homogenicznego postrzegania Ruskiego Świata, tych wygodnych szufladek z naklejkami „bizantynizm”, „turanizm” – może i przydatnymi do propagandowego etykietowania, ale w istocie słabo tłumaczącymi złożoność naszej część Europy (i Eurazji). Faktycznie bowiem sytuacja polityczna, a w efekcie także kulturowa i cywilizacyjna Rusi była na tyle zróżnicowana, że można wyróżnić przynajmniej kilka jej głównych nurtów rozwojowych:
– wprost zachodni, latynizujący, reprezentowany przez władców halicko-włodzimierskich i wraz z ich dziedzictwem przekazany wprost Koronie Królestwa Polskiego, które w ten sposób stało się pełnoprawnym współnastępcą Rusi,
– inkorporacyjny, na obszarach poza dominacją mongolską lub tam, gdzie ona była słabsza. Ten włączył się w budowę kulturowo ruskiego państwa litewskiego, długo wahającego się nad dalszymi wyborami cywilizacyjno-geopolitycznymi,
– transformacyjny, poniekąd równorzędny i niezależny wobec pozycji Kijowa, bo pochodzący z Pana Nowogrodu Wielkiego, przekształcającego słowiańskie formy ustrojowo-spoleczne w postać nowożytną, przy jednoczesnym wyborze łącznikowej, tranzytowej formuły geopolitycznej i geoekonomicznej,
– tradycyjny, moskiewski, osłonięty przed westernizacją jarzmem mongolskim i wzbogacający tradycje słowiańskie i prawosławne elementami mongolskiej, eurazjatyckiej organizacji państwowej (w okresie świetności tego imperium najefektywniejszej w świecie).
Wszystkie te cztery nurty mają swoje prawa do dzieła Ruryka, Igora, Światosława, Olgi, Włodzimierza i Jarosława. A zatem Warszawa (ze Lwowem), Mińsk (z Wilnem), Kijów i Moskwa – to właściwe stolice ruskiego miru w jego pełnym, historycznym wymiarze. I sam fakt przyznawania się przez kierowników polityki polskiej niemal wyłącznie do tradycji zachodniej – niewiele zmienia w tym zakresie. Samookreślenia bowiem nie jest bynajmniej tym samym, co świadomość. A zwłaszcza… podświadomość, istniejąca także w zakresie odczuć i emocji społecznych.
Polski Ruski Mir
Oczywiście więc nie należy mylić kwestii kulturowych z bieżącą polityką. Ruskość jest wpisana w polskość i nie wyprzemy się jej, niezależnie od dokonywanych wyborów ideologicznych i geopolitycznych.
Z kolei od strony geopolityki właśnie – taki na przykład współczesny wybór rządzących w Kijowie nie ma przecież nic wspólnego ani z najstarszą tradycją kijowską (nie tylko tą światosławowską), ale jest formą westernizacji daleko dalej posuniętej i niż w przypadku Halicza, i Wielkiego Księstwa. W tym sensie o dziedzictwo Jagiellonów słusznie upomina się Białoruś.
Jeśliby zaś szukać pierwiastków nowogrodzkich, oczywiście też wykoślawionych w formie – to raczej również w dzisiejszej Rosji, w jej nurtach zapadnickich, niekiedy geograficznie utożsamianych z Petersburgiem/Piotrogrodem. I tak dalej – faktycznie każdy już dziś umie sobie uszczknąć coś użytecznego z tego wielkiego ciągu kulturowego i cywilizacyjnego zwanego wschodnią Słowiańszczyzną. I tylko rządzący III RP wydumali sobie, że jedynym urobkiem dla Polski z przeszło tysiąca czterdziestu lat historii (bo tyle minęło od polskiego wkroczenia w orbitę spraw ruskich wraz z lechickim panowaniem nad Grodami Czerwieńskimi, pierwotnym nawet wobec roszczeń Kijowa) – powinien być „strategiczny sojusz” z obecnymi parodiami państw litewskiego i ukraińskiego.
Otóż w każdym, ale to absolutnie każdym aspekcie: historycznym, politycznym, geopolitycznym, geoekonomicznym i kulturowym polski powrót na szlak polityki ruskiej, z Polskim Ruskim Mirem od Wilna po Lwów – byłby naturalniejszy i lepiej uzasadniony niż takie same aspiracje Kijowa czy nawet Moskwy.
Dość zresztą wspomnieć, że w istocie sama wizja „zbierania ziem ruskich” przez Moskwę nie była bynajmniej od początku imperatywem tamtejszego wariantu ruskości. Przeciwnie, jeszcze w XV, a nawet XVI stuleciu to Litwa była uznawana za czynnik bardziej dynamiczny i przyciągający, nawet nie równoprawny, ale wyraźnie przeważający nad Moskwicinami.
Każde ich postąpienie naprzód wynikało więc niemal wyłącznie z kolejnych polsko-litewskich zaniedbań i zaniechań, nie tylko lekceważących władztwo terytorialne i ponoszone w nich ubytki, ale też dwa aspekty kluczowe. Po pierwsze – ekonomiczny, to znaczy samobójczą, autoperyferyzacyjną politykę gospodarczą państwa polsko-litewskiego (o czym więcej tutaj: „Dzieje gospodarczej głupoty w Polsce”). Po drugie zaś – kapitulację światopoglądową, w tym zwłaszcza poświęcenie idei polskiego prawosławia w sytuacji, gdy nawet po kontrreformacji polski katolicyzm nie wykazał mocy dostatecznie ekspansywnej, a przy tym atrakcyjnej kulturowo, by wspomóc polskie wysiłki na rzecz uzyskania dominacji na Wschodzie (więcej: „Groźba ukrainizacji polskiego prawosławia”).
Specyfika położenia geopolitycznego Polski historycznie wymuszała na nas zawsze przeciwdziałanie największemu zagrożeniu – okrążeniu i groźbie walki na dwa fronty. Oczywiście, zmieniały się same zagrażające nam organizacje państwowe – zasada pozostawała jednak niezmienna, co już w czasach nowożytnych stało się zasadą sojuszu Rzeczypospolitej z Imperium Habsburgów.
Otóż zasadniczym problem tamtego nieuchronnego wyboru było, iż rozumiejąc niemożność wyeliminowania zagrożenia zachodniego inaczej niż przez sojusz – nie wykorzystaliśmy czasu i możliwości dla pozbycia się konkurencji moskiewskiej, kiedy jeszcze było to w naszym zasięgu i powinno stać się najważniejszym celem polityki polskiej. Polskiej – bo ruskiej.
Polski Ruski Mir za jednym zamachem powinien zlikwidować rywala i unicestwić groźbę okrążenia. Tymczasem pozostaliśmy bierni, a nasza oferta cywilizacyjna i polityczna stawała się coraz mniej atrakcyjna, nie tylko zresztą dla obszaru ruskiego. Ba, nawet naszą złotą kartę, nasz Kijów straciliśmy w wyniku buntu własnego chłopstwa i lądowych piratów, z którymi sami nie umieliśmy zrobić porządku. Moskwa przyszła właściwie na gotowe. I to także dlatego, że sami nie umieliśmy lub co gorsza nie chcieliśmy jej unicestwić i wchłonąć, gdy była jeszcze słaba.
Województwo ruskie
A przecież Rzeczpospolita miała wiele zrozumienia dla ruskiego komponentu polskiego dziedzictwa. Mimo niepotrzebnych nieporozumień, a faktycznie także dyskryminacji religijnej – identyfikacja ruska polskiej/litewskiej szlachty była oczywistością. Nie tak dawno wszak obchodziliśmy kolejną rocznicę świetnych zwycięstw odnoszonych dla naszego państwa przez ruską kość z kości, hetmana Konstantego Ostrogskiego.
Wspomniane wyżej powstanie kozackie to w polskiej świadomości wojna dwóch wybitnych jednostek – Rusina Jeremiego Wiśniowieckiego i… Polaka Bohdana Chmielnickiego. Historyczni (zwłaszcza słowianofilscy) historycy i kulturoznawcy, jak i wielu współczesnych analityków bliskich nurtowi eurazjatyckiemu nie miało i nie ma wątpliwości, że projekt polsko-litewski był formułą alternatywnej wobec Moskwy organizacji Rusi. Oczywiści – zapadnickiej, rzecz jasna – zlatynizowanej. Ale nadal Rusi pozostającej Rusią, bo też przecież polski sarmatyzm więcej miał wspólnego z ruskością niż współczesną sobie kulturą zachodnioeuropejską.
Nie dziwi też, że z rosyjskiego punktu widzenia alternatywa taka równała się śmiertelne mu zagrożeniu, nie tyle jednak z powodów politycznych, ale jako cywilizacyjna trucizna, w dodatku prowadząca do osłabienia, wykorzenienia i autodestrukcji.
Niezależnie od partykularnego interesu Moskwy widocznego w takich poglądach należy zauważyć, że trudno dyskutować z faktem, iż udziałem projektu polskiego czy w ogóle zachodnio- i południowo-słowiańskiego rzeczywiście stała się marginalizacja i peryferyzacja w ramach struktur Zachodu, utrzymywana niezależnie od jego przemian cywilizacyjnych.
Wschód zaś, niezależnie od własnych kryzysów i tragedii – jakoś jednak trzyma się zarówno tożsamościowo, jak i podmiotowo. Czy stałoby się tak również gdyby Polska w porę zajęła miejsce Moskwy jako centrum Ruskiego Miru? Tego się już dziś nie dowiemy. Z pewnością jednak warto było spróbować.
I pamiętać, że polska część ruskości wciąż istnieje. I da się ją nawet wyrysować na mapie. Najlepiej własnościowej i kulturowej. A jeśli Bóg da – to oby kiedyś i wojskowej, politycznej i… administracyjnej.
Konrad Rękas
https://myslkonserwatywna.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz