Czy libertarianie powinni odrzucić aksjomat nieagresji?
Taki postulat wysunął Matt Zwolinski w artykule „Six Reasons Libertarians Should Reject the Non-Aggression Principle”. Sugestia, jakoby fundament idei libertariańskiej, na którym całe pokolenia wolnościowców opierają swoje myślenie i stosunek do wszelkich spraw wydaje się wręcz obrazoburcza. Choćby nawet tak było, to wyróżnia ludzi z otwartym umysłem, że nawet budzące instynktowny sprzeciw pomysły poddaje najpierw analizie, zanim stanowczo je odrzuci. Odpowiedzenie na sześć argumentów przywołanych przez Zwolinskiego jest więc konieczne i ważne, jeśli chcemy móc twierdzić, że podstawy libertarianizmu są oparte na stabilnym fundamencie, a my potrafimy być konsekwentni w naszej logice, ale jednocześnie udaje nam się uniknąć ślepego dogmatyzmu, o który poniekąd autor oskarża libertarian.
We wstępie zauważa on, że aksjomat nieagresji jest rodzajem uniwersalnej odpowiedzi libertarianina na niemal dowolną kwestię społeczną. Zakaz inicjowania agresji wobec innych osób i ich własności pozwala bowiem dać błyskawiczną odpowiedź na większość pytań, jakie może usłyszeć libertarianin. Według mnie jest to niewątpliwa zaleta aksjomatu nieagresji, który staje się uniwersalnym probierzem uczciwości pytanego – jeśli na jakiekolwiek pytanie odpowie, że zastosowanie przymusu jest uzasadnione, mamy prawo wątpić w to, czy jest konsekwentnym libertarianinem, czy też po prostu arbitralnie wybiera sobie, kiedy ceni wolność, a w jakich przypadkach nie. Aksjomat nieagresji oszczędza też nam czasu i trudu nad bezowocnym i niepotrzebnym rozważaniem zagadnień w stylu „jaki poziom opodatkowania jest już sprawiedliwy a jaki nie jest?” czy „w jakiej sytuacji człowiek ma prawo wybić szybę w sklepie i ukraść chleb?”. Rozważania takie stają się z gruntu bezsensowne, o ile zgodzimy się, że aksjomat nieagresji jest fundamentem i uznajemy go za obowiązującą normę.
Jednak Zwolinski wskazuje, że przyjmowanie czegoś jako absolutny dogmat jest błędem, nawet, jeśli chodzi o zakaz stosowania przemocy. Uzasadnia to przywołując aż sześć przykładów mających wykazać wadliwość aksjomatu nieagresji i konieczność uczynienia z niego raczej postulatu, niż obiektywnego, nadrzędnego przykazania.
1. Zanieczyszczenia
Powołując się na samego Murraya Rothbarda, który wykazywał, że przemysł narusza zasadę nieagresji emitując duże ilości zanieczyszczeń, Zwolinski próbuje rozciągnąć rothbardowski przykład na obserwacje z życia codziennego. Zwraca uwagę, że przecież także codzienne aktywności zwykłych jednostek generują zanieczyszczenia, które mogą rozprzestrzeniać się poza ich prywatny teren i zanieczyszczać cudze działki, wodę, powietrze i szkodzą innym ludziom. Czyli każdy łamie aksjomat nieagresji chociażby paląc papierosy. Zwykle w dyskusji libertarian zakłąda się, że takie aktywności, jak palenie papierosów to problem który rozstrzygać powinien właściciel terenu. Jednak Zwolinski stara się być bardziej konsekwentny od samego proroka Rothbarda i zwraca uwagę, że zanieczyszczenia nie przestrzegają granic własności wyznaczanych przez ludzi na planach i mapach. I ma rację, to prawda, że dym z ogniska czy papierosa zapewne opuszcza moja prywatną działkę i w skutek działania dyfuzji i wiatru, po pewnym czasie może znaleźć się na działce sąsiada, na sąsiedniej ulicy, a nawet – po kilku latach i w ilości dosłownie kilku cząsteczek chemicznych na centymetr sześcienny – także po drugiej stronie miasta czy kraju. Chcąc być ultra konsekwentnym aksjomatycznym dogmatykiem, muszę oczywiście wobec tego przyznać, że nawet paląc sobie papieroska na swoim ogrodzie, naruszam w sposób nieunikniony aksjomat nieagresji zanieczyszczając cudze powietrze, wodę, ziemię, a wreszcie także cudze płuca. Ba! Można by mnie nawet oskarżyć o spowodowanie czyjejś śmierci, gdyż niewykluczone, że akurat te cząsteczki dymu tytoniowego które wydobył się z mojego papierosa lub dymu z ogniska, po przebyciu wielu kilometrów, dostały się do płuc innej osoby i akurat one wywołały szkodliwe uszkodzenie kodu DNA w jej płucach i rozpoczęły rozwój śmiertelnego nowotworu! Prokuratorowi próbującemu to udowodnić życzę powodzenia. Nie mogę jednak odrzucić więc argumentu Zwolinskiego na gruncie czystej, surowej logiki. Jednakże nie mogę dalej ustępować przed jego prostą, dość naciąganą sztuczką. Skoro on pozwolił sobie na zastosowanie redukcji, pójdę jeszcze dalej, wykażę się jeszcze większą konsekwencją w stosowaniu aksjomatu, niż sam oskarżyciel. Wyobraźmy sobie, że zachorowałem. Nie paliłem papierosów, nie paliłem gumowych kaloszy w ognisku ani nie wylewałem detergentów na skraju mojej działki. Po prostu złapałem wirusa. Zaczyna mi lecieć z nosa, kicham, kaszlę i mam gorączkę. Gorączkę mogę pominąć, ale kaszel i kichanie to już jest zagrożenie dla cudzych praw własności i cudzego zdrowia. Jeśli nie powstrzymam się od kaszlu i kichania nawet na terenie własnej działki, bakterie rozprzestrzenią się i mogą zarazić innych ludzi, nawet znajdujących się o setki metrów ode mnie. Większość zmiesza się z materią nieożywioną i umrze, ale choćby ten 0,000001% bakterii może zarazić kogoś. Zatem na moim prywatnym terenie nie powinienem móc nawet kaszleć… Czy jest potrzeba, abym kontynuował podobne przykłady? Moim zdaniem reductio ad absurdum spełniło już swoje zadanie. Przykład Zwolinskiego dotyczący zanieczyszczeń pomija istotną kwestię skali zagrożenia. Przykład faceta palącego sobie gumowe kalosze w ognisku i fabryki emitującej miliony ton pyłów i sadzy do atmosfery to kwestie z dwóch różnych krańców skali. Nie wydaje mi się, aby znalazło się wielu ludzi, którzy oskarżyliby sąsiada o to, że narusza ich prawa paląc papierosy na swojej prywatnej działce. Nawet jeśli, spór taki rozstrzygnąłby sąd, być może nawet zasądziłby jakieś odszkodowanie ze strony palacza dla ofiary, aczkolwiek nie sądzę, aby jego wysokość uzasadniała złożenie pozwu. W rzeczywistości ignorujemy po prostu te czynniki szkodliwe, które są nieuniknione i zbyt rozproszone – jak palone przez innych ludzi papierosy – i które powodują szkody niewspółmiernie niewielkie w stosunku do kosztu, jaki ponieślibyśmy, aby je wyeliminować. Trudno mi wyobrazić sobie świat w którym poczta zajmuje się wyłącznie dostarczaniem pozwów krążących nieustannie między wszystkimi ludźmi, bo każdy każdego oskarża o zanieczyszczanie powietrza, wody czy ziemi poprzez kaszel, spluwanie czy palenie starych szmat w piecyku.
2. Niewielka szkoda dla wielkich korzyści
Drugi argument autora odwołuje się do starej śpiewki utylitarystów – dążenia do maksymalizowania szczęścia jak największej liczby ludzi nawet kosztem zwiększania nieszczęścia mniejszej grupy ludzi. Pomijając już sam problem subiektywności „krzywdy” i „korzyści”, należy wystrzyc się zgody na reguły zgodnie z którą cel uświęca środki. Matt Zwolinski musi zdawać sobie sprawę z tego, że jego argument o dokonaniu małej agresji aby uzyskać wspaniałe skutki rekompensujące z nadwyżką straty jest chybiony. Po pierwsze, musi się on posłużyć iście absurdalnym, klasycznie nierealnym przykładem, aby stworzyć choćby znikome prawdopodobieństwo, że czytelnik zgodzi się z jego argumentem. Proponuje delikatne skaleczenie czyjegoś palca, aby dzięki temu uratować cały świat przed zagładą. No jasne, któż nie zgodziłby się, że to niewielka cena za ocalenie całej planety i wszystkich ludzi na niej żyjących – nie tylko dzisiaj, ale też w przyszłości. To prawdopodobnie będą setki miliardów przez tysiące pokoleń. Setki miliardów indywidualnych osób, których życie może ocalić jeden skaleczony palec! Doprawdy niewielka cena. Sam chętnie pozwoliłbym przecięć sobie palec, a może nawet i uciąć, aby ocalić tyle istnień ludzkich. Problem w tym, że w realnym świecie tego rodzaju targi nie mają miejsca. Trzeba wymyślić tak szalony przykład, aby uzasadnić skaleczenie jednego palca u jednego człowieka? Tymczasem gdyby w skutek tego przykładu porzucić cały aksjomat nieagresji, otworzylibyśmy drzwi do niewyobrażalnych wręcz naruszeń. Nie wątpię, że wówczas, odrzuciwszy zakaz krzywdzenia innych i naruszania ich własności, ludzie uzasadnialiby prawdziwe zbrodnie „dla większego dobra”. Nie wolno zgodzić się na taki precedens, choćby nawet Zwoliński obiecywał za skaleczenie małego palca ocalenie całych galaktyk, ba, całych wszechświatów pełnych zamieszkanych planet! Cóż by to były bowiem za straszne i smutne wszechświaty w których odrzucono aksjomat nieagresji i postępuje wzajemny gwałt, przemoc i grabież. Jak dla mnie lepiej już, aby te wszechświaty miały przestać istnieć. W istocie Zwoliński nie obiecuje ocalenia świata, lecz jego deprawacje i zohydzenie – i to jeszcze za cenę okaleczenia czyjegoś palca. Ale musimy tutaj zaznaczyć, że oczywiście do pewnego stopnia argument ten jest zrozumiały dla mnie i zapewne wielu libertarian zaskoczyłoby Zwolinskiego i stwierdziłoby, że aksjomat nieagresji nie stanowi problemu w takich sytuacjach. Kiedy? Otóż wtedy, gdy sama osoba, której dobro ma być naruszone, wyrazi na to zgodę. A odrzucając nierealne i sztuczne założenie, że wszyscy ludzie są skrajnymi i nieczułymi egoistami, nietrudno byłoby znaleźć gotowych do poświęcenia się dla większych spraw. Jak sam wspomniałem, sam chętnie dałbym sobie odciąć palec, aby naprawdę uratować wszechświat. Ba, zdecydowałbym się na takie poświęcenie dla znacznie mniej spektakularnych celów – aby ocalić swoje lub czyjeś życie, lub zdrowie. Nie zostałbym wówczas legendarnym bohaterem planety na całe tysiąclecia, a jednak zrobiłbym coś takiego. Ludzie nie są zatem tak podli i cyniczni i egoistyczni, jak można sądzić. Nie musimy likwidować aksjomatu nieagresji, aby ludzie poświęcali się dla większego dobra – aby wskakiwali w ogień ratować ludzi z pożaru, aby zatrzymywali pościg pozwalając ocaleć własnym przyjaciołom czy zasłaniali swych bliskich przed kulami. Jednak nie wolno nam, bezwzględnie i absolutnie, zmuszać ich do takiego poświęcania się, ani decydować za nich o tym, że mają zostać poświęceni. Wyobraźmy sobie sytuację, w której ktoś morze umrzeć, aby uratować tysiąc innych osób. Klasyczny przykład pociągu pełnego pasażerów i zwrotnicy. Jeden tor jest prosty i bezpieczny, ale za zwrotnicą przyspawany jest do szyn pojedynczy człowiek. Drugi tor urywa się nad przepaścią. Skierowanie pociągu na pierwszy tor uśmierci nieszczęsnego więźnia, a na drugi zabije wszystkich pasażerów. Możemy przestawić zwrotnice na jeden lub drugi tor, lub zostawić ślepemu losowi jej ustawienie. Pytamy przyspawanego do torów, czy poświęci się, a on odmawia. Ma do tego absolutne prawo. Jego własny egoizm jest tak samo usprawiedliwiony jak egoizm tysiąca ludzi w pociągu. Zabicie tego człowieka, aby ocalić życie nawet tysiąca innych ludzi pozostaje morderstwem. I jakkolwiek bardzo tych tysiąc osób, ich rodziny i przyjaciele nie byliby wdzięczni za ich ocalenie, ktoś kto poświęci jednostkę zostaje mordercą. Morderca i bohaterem naraz – a taka sprzeczność jest kosztem, jaki muszę zaakceptować, odrzucając prawo do inicjowania agresji. Zdaniem Zwolinskiego mamy prawo zabić jedną osobę. Moim zdaniem nie mamy prawa. Zdaję sobie sprawę, że większość i tak poświęciłaby jednego dla ocalenia tysiąca, rozumiem taką decyzję, ale nie czyni jej to moralnie słuszną. To po prostu przykład sytuacji, gdzie nie ma dobrego wyboru niezależnie od tego, jak bardzo chcielibyśmy aby tak nie było. Zwoliński jest po prostu utylitarystą, który wybrałby śmierć jednego człowieka, zamiast tysiąca. Pamiętajmy jednak przede wszystkim, że takie wybory w rzeczywistym świecie nie zdarzają się wcale lub niezwykle rzadko. Są to absolutne wyjątki, sytuacje które wymykają się wszelkim ocenom i używanie ich aby podważyć aksjomat nieagresji jest zwykłą sztuczką. W skrajnych przypadkach, np. we wnętrzu czarnej dziury, nawet powszechnie otaczające nas prawa fizyki ulegają zniekształceniu, co nie zmienia faktu, że przez większość czasu i w większości miejsc doskonale się one sprawdzają. Odniosę się też do drugiego przykładu Zwolinskiego, który on sam uznał za bardziej „wiarygodny” sam przyznając, że przykład z palcem ratującym świat był bez sensu ;-) Mianowicie proponuje on nałożenie niewielkiego podatku na najbogatszych ludzi, aby wyprodukować szczepionkę ratującą życie dziesiątków tysięcy skrajnie biednych dzieci. Podejrzewam, że wielu bogatych ludzi zupełnie dobrowolnie ofiaruje dotacje na ratowanie biednych dzieci, ale pominę to w tym przypadku. Przyjmę zaś utylitarne stanowisko Zwolinskiego, aby przyjrzeć się skutkom opodatkowanie tych bogaczy i wyprodukowania szczepionki. Ocalenie życia skrajnie biednych dzieci doprowadzi do sytuacji, kiedy będą one zmuszone dalej egzystować w swojej skrajnej nędzy. A to z kolei sprawi, że będą dalej nieszczęśliwe. Trzeba będzie więc rozwiązać tez i ten problem i znowu utylitarysta powie, że należy nałożyć kolejny, niewielki przecież, podatek na najbogatszych. A wówczas te dzieci może już nie będą żyły w skrajnej nędzy, ale widząc, że nadal nie są tak bogate jak ich sponsorzy z wyżyn, zapragną mieć więcej i przecież będą nieszczęśliwe. Znowu trzeba będzie nałożyć podatek… Tyle o utylitaryzmie. Ale nawet załóżmy, że zatrzymalibyśmy się tylko na moralnie słusznym opodatkowaniu bogaczy w celu sfinansowania produkcji szczepionki. Czemu mamy opodatkowywać tylko najbogatszych? I jaką granicę ich dochodu czy posiadanego bogactwa przyjmiemy? 100.000 złotych rocznego dochodu? 1.000.000 złotych? A może 2.564.780 zł rocznego dochodu? Dlaczego tylko „najbogatsi” są zobowiązani moralnie do fundowania szczepionek biednym dzieciom, a „bogaci” albo „średnio-zamożni” i „średnio-ubodzy”, „ubodzy”, „bardzo biedni” czy „strasznie biedni” nie są? Takie pytania można mnożyć w nieskończoność, myślę, że nie jest to niezbędne, aby nakreślić problem z retoryką autora. Nie twierdzę, że produkowanie szczepionek aby ratować biedne dzieci jest złe lub niepotrzebne – ale uważam, że nikt nie ma moralnego obowiązku tego robić. Nikt w społeczeństwie nie ma obowiązku czynienia dobra dla obcych sobie ludzi. Jedyne, co nas zobowiązuje, to nie czynienie innym zła. A nie-sfinansowanie produkcji szczepionki nie można uznać za wyrządzanie temu komuś krzywdy. Skoro nie mamy obowiązku czynienia dobra dla innych, nie mamy tym bardziej prawa zmuszania innych do jego czynienia, gdyż oni takiego obowiązku nie mają. Pewne wyjątki dotyczą moim zdaniem rodziców i dzieci, ale o tym napisze w innym punkcie tego tekstu.
3. Postawa wszystko-albo-nic wobec ryzyka.
Trzecim argumentem, jaki zostaje wysunięty przeciwko aksjomatowi nieagresji jest kwestia ryzyka. Autor zwraca uwagę, że na co dzień ludzie generują dla siebie nawzajem różnego rodzaju zagrożenie, które narusza aksjomat nieagresji, dlatego jego konsekwentne stosowanie jest niemożliwe. Zdanie o wymierzaniu w moja stronę rewolweru z jednym lub pięcioma nabojami w bębenku po prostu pozostaje skomentować minutą ciszy nad poległą logiką twórcy tej analogii. Jeśli ktokolwiek wymierza bez mojej zgody we mnie lufę rewolweru, dopuszcza się agresji niezależnie od ilości załadowanych kul, a jeżeli jest to klasyczna gra w rosyjską ruletkę, to ona chyba zakłada, że jej uczestnicy dobrowolnie usiedli do stolika, czyż nie? Ryzyko nie ma tu nic do rzeczy. No, ale przejdźmy znowu do bardziej „wiarygodnych” przykładów przytraczanych przez Matta Zwolinskiego. Sugeruje on, że samo jeżdżenie samochodami generuje zagrożenie dla innych ludzi i narusza aksjomat nieagresji.
„Większość z nas uważa, że niektóre ryzykowne aktywności są usprawiedliwione, a inne nie, a uzależnione jest to od wielkości i prawdopodobieństwa wystąpienia szkody, tego, jak ważna jest dla nas ryzykowana aktywność i kosztów wybrania jej mniej ryzykownych alternatyw. Jednak rozważania te nic nie znaczą wobec absolutnego zakazu agresji wynikającego z aksjomatu nieagresji.”
Tutaj już mamy do czynienia z niezrozumieniem, czym jest agresja. Nie jest agresją dojeżdżanie z punktu A do punktu B, nawet pomimo, że podczas takiej podróży może dojść do wypadku z udziałem osób trzecich lub zniszczenia cudzej własności. Agresją byłoby natomiast celowe potrącanie podczas tej drogi pieszych i wjeżdżanie w cudze pojazdy i inne obiekty. Przykład jest więc chybiony. No ale co z ryzykiem wypadku, które uczestnik ruchu drogowego bierze na siebie? Czy nieumyślne złamanie cudzych praw jest agresją? Moim zdaniem nie jest. Nie zmienia to natomiast faktu, że jeśli zasłabnę za kierownicą i wjadę w pieszego, albo zniszczę komuś ogrodzenie lub samochód w kolizji, to powinienem odpowiadać za wyrządzone szkody. Między innymi w tym celu ludzie się ubezpieczają od wypadków. Zwolinski w tym przypadku zupełnie pomieszał dwa różne zagadnienia – kwestię ryzyka i kwestię agresji. Czym innym są celowe akty przemocy a czym innym są nieumyślne wypadki. Wypadek jest wypadkiem. Zamierzona, celowa agresja jest agresją. I niech tak pozostanie. W przeciwnym wypadku zaprzeczymy podstawowej logice.
4. Oszustwa
Aksjomat nieagresji nie pozwala używać przemocy wobec osób, które nie użyły przemocy jako pierwsze. W związku z tym, jeśli ktoś zostanie przez inną osobę zwyczajnie oszukany, ale nie odniesie żadnej, fizycznej szkody, to aksjomat nieagresji zabrania oszukanemu dochodzić swoich roszczeń od oszusta. Zwoliński argumentuje to tym, że „przemoc” to tylko przemoc fizyczna. To prawda, że libertarianie mają wiele problemów z kwestią znęcania się psychicznego, a im bardziej starają się trzymać obiektywizmu, tym trudniej im zaakceptować coś takiego, jak „przemoc psychiczna”. Ale aksjomat nieagresji dotyczy agresji, a agresją jest naruszenie cudzej własności. Naruszyć cudzą własność można stosując otwartą przemoc, groźbę jej użycia, lub podstęp. Idąc tropem wskazanym przez autora, złodziej, który ukradł nam z domu telewizor podczas naszej nieobecności, nie dopuścił się fizycznej przemocy wobec nas, więc nie wolno nam zastosować przemocy w celu odzyskania telewizora. Analogicznie, oszust który wmawia mi, że sprzedawany obraz jest wartym wiele milionów dziełem znanego malarza, nie użył przemocy, więc nie mam prawa wezwać policji lub agencji ochrony i zmuszać go do oddania mi pieniędzy, gdy zorientuje się, że zostałem oszukany. Moim zdaniem takie podejście do tematu całkowicie rujnuje libertariańskie zasady. Gdyby ktokolwiek tak interpretował rzeczywiście aksjomat nieagresji, faktycznie oszuści mięliby cudowne życie wśród libertarian. Wątpię jednak, aby wielu zgodziło się na takie zastosowanie aksjomatu nieagresji. Co jest celem oszusta? Zamierza on pozbawić ofiarę jej własności. Od bandyty, która odbiera własność siłą odróżniają go tylko pozory. Bandyta odbiera ofierze możliwość dobrowolnego decydowania o uczestnictwie w transakcji za pomocą przymusu - „oddasz mi pieniądze, albo złamię CI szczękę”. Oszust odbiera ofierze możliwość dobrowolnego decydowania o uczestnictwie w transakcji za pomocą dezinformacji – „oddasz mi pieniądze, bo wmówiłem CI, że sprzedaję Ci coś cennego”. Nie chodzi o kłamstwo odnośnie samej wartości przedmiotu transakcji – ta jest przecież subiektywna. Nie mogę nazwać oszustem kogoś, kto sprzedał mi za 150.000 zł mierny obraz współczesnego artysty a ja po tygodniu uznałem, że ten mierny obraz nie jest już dla mnie warty 150.000 zł, a co najwyżej 20 tysięcy. Ale jeśli powiedział mi, że ten obraz jest oryginalnym obrazem Auguste Renoir’a o rynkowej wartości 50.000 zł, a naprawdę był to tylko malunek miernego artysty o rynkowej wartości 20.000 zł, zostałem celowo wprowadzony w błąd, zostałem oszukany. Tak naprawdę oszust obiecał mi obraz Renoir’a, wziął moje pieniądze ale nie dał mi mierny obraz współczesnego artysty. Obiecał obraz Renoir’a i nie dał mi go, obraz miernego artysty, który mam jest tu zupełnie nieznaczący, równie dobrze mógłby nie istnieć. Innymi słowy, oszust zabrał moje pieniądze nie dając nic w zamian, okradł mnie. Nie różni się to wiele od sytuacji, gdyby po prostu wyjął mi z portfela pieniądze i oddalił się. Czy oszust dopuścił się agresji? Moim zdaniem tak, chociaż nie wyrządził mi fizycznej krzywdy, ani nie zniszczył należącej do mnie własności. Dlatego właśnie nabywca celowo wprowadzony w błąd przez kontrahenta ma moim zdaniem zastosować siłę, aby zmusić oszusta do zwrócenia jego własności.
5. Pasożytowanie na teorii własności
Bardzo dobrze, że Zwoliński podniósł ten argument. Wskazuje on bowiem nie na problem z zasadą nieagresji, a na problem niektórych libertarian z przyzwoleniem na absolutnie nadużywanie siły nieproporcjonalne do naruszenia ich własności. Przykład to obrazujący jest następujący:
„A przemierza puste pole, gdy nagle B wyskakuje z krzaków i uderza A w głowę. Wydaje się oczywiście, że w tym przypadku B dopuścił się agresji przeciw A. Jednak z libertariańskiej perspektywy zależy to od tego, kto jest właścicielem owego pola. Jeśli jest nim B, zaś A szedł jego polem bez zgody ze strony B, wówczas to A dopuścił się agresji przeciwko B.”
Zgadza się, jeśli ktoś narusza cudzą własność bez jego zgody, jest agresorem, to nie ulega wątpliwości. Zwoliński sugeruje, że aksjomat nieagresji powinien odnosić się tylko do przemocy fizycznej, a skoro odnosi się głównie do ochrony praw własności, to staje się „płynny” i „wprowadza w błąd”. Ale nawet wtedy, gdy aksjomat nieagresji zabrania przemocy fizycznej i jej dotyczy, to nadal jest to ochrona praw własności – mianowicie prawa samo-posiadania. Można więc przyznać Zwolinskiemu rację, że w nieagresji chodzi o ochronę praw własności jednostki – do swego ciała, oraz efektów swej pracy i dobrowolnej wymiany. W jaki sposób zaprzecza to libertarianizmowi? Dlaczego takie podejście miałoby być szkodliwe? Co innego Zwolinski chciałby chronić za pomocą aksjomatu nieagresji, niż wymienione przeze mnie prawa?
Problem z przykładem przez niego przywołanym leży zupełnie gdzie indziej i nie jest bezpośrednio związany z tematem tego tekstu, ale pozwolę sobie przy okazji o nim wspomnieć. Wielu libertarian popada w skrajną fascynację prawami własności i wypacza je doprowadzając do samo-zaprzeczenia. Stwierdzają oni, że prawo własności do przedmiotów czy ziemi, jest tak ważne, że jego naruszenie usprawiedliwia nawet skrajnie nieproporcjonalny odwet ze strony poszkodowanego. Spotkałem się nawet z przykładem gdy przekonywano mnie, że ktoś, kto przypadkiem lub nawet nieświadomie podepcze memu rozmówcy kilka truskawek na jego grządce, zostałby zamordowany – mój rozmówca zastrzeliłby go bez zmrużenia oka, a gdyby był sędzią w sprawie, to uniewinniłby kogoś, kto zastrzelił takiego pechowca, który zdeptał truskawkę. Znika tu całkiem proporcjonalność odwetu do stopnia naruszenia praw poszkodowanego. Utrata kilku truskawek wartych grosze staje się usprawiedliwieniem dla zabicia człowieka. Prawo samo-posiadania zostaje przekreślone zdeptaniem kilku owoców. Truskawki stają się ważniejsze od życia ludzkiego. Nie ma mowy o grzywnie, rekompensacie i przegonieniu intruza – jest od razu kula w łeb i koniec. Sądzę, że to jest znacznie ważniejszym problemem, niż rzekome wady zasady nieagresji. I to jest przykład na problem z dominacją ochrony praw własności nad zakazem inicjowania przemocy.
6. A co z dziećmi?
Najbardziej poważnym zarzutem wobec reguł nieagresji z jakim spotkałem się z tekście Matta Zwolinskiego jest kwestia podejścia do opieki nad dziećmi. Rzeczywiście wielu libertarian opierając się tylko i wyłącznie na zasadzie nieagresji dochodzi do całkowicie błędnego wniosku, że rodzic może pozwolić swemu małemu dziecku umrzeć poprzez samo zaprzestanie opieki nad nim i nie będzie w tym nic złego. Przecież powstrzymując się od przemocy wobec dziecka, są całkowicie niewinni. To jego problem, że nie potrafi samo upolować sobie jedzenia, ubrać się, obronić przed drapieżnikami itp. To podejście jest naturalnie całkowicie błędne i autor ma rację pisząc, że doprowadza do absurdu i krytykując Rothbarda w tym punkcie. Jednak problem nie wynika z samego aksjomatu nieagresji, tylko z redukcji rozumowania do zastosowanie tego aksjomatu jako jedynego prawa istniejącego we wszechświecie. Jest to bezmyślne redukowanie człowieka do robota wykonującego jeden prosty algorytm: brak agresji-zatem-nie odpowiadaj agresją. W rzeczywistości poza aksjomatem nieagresji libertarianin, tak jak każdy człowiek, zobowiązany jest jeszcze do ponoszenia odpowiedzialności za swoje czyny i słowa. Jeśli jestem rodzicem dziecka, które dobrowolnie spłodziłem, jestem za nie odpowiedzialny. Dopóki nie stanie się ono samodzielne i nie będzie mogło samo się utrzymać, odpowiadam ze jego przetrwanie. I aksjomat nieagresji nie ma tu nic do rzeczy, poza tym, że oczywiście nie wolno mi inicjować przemocy wobec dziecka tak samo jak wobec nikogo innego. Zasada nieagresji nie mówi nic na temat obowiązku i odpowiedzialności rodzicielskiej. Dlatego nie można jej winić za głupotę tych, którym wydaje się, że wolność oznacza bezmyślne robienie tego, co się chce i ignorowanie konsekwencji tych czynów. Rothbard był w błędzie, co słusznie zauważa Zwolinski, jednak błąd jednego człowieka nie może przekreślić całej zasady nieagresji. Autor zdecydowanie zbyt łatwo wylał dziecko z kąpielą.
Wnioski
Aksjomat nieagresji nie rozwiązuje sam absolutnie wszystkich problemów z jakimi mogą spotkać się libertarianie – choć niektórzy z nich starają się wmawiać nam, że tak jest. Nie można w oparciu o niego odpowiedzieć na każde pytanie, bo niektórych kwestii on po prostu nie dotyczy. Teoria grawitacji nie odpowie nam na pytanie, jaka będzie jutro pogoda, co ugotować na obiad, ani jak wykarmić wszystkich ludzi na planecie, ale nie jest to powodem, aby unieważniać teorię grawitacji. Analogicznie nie musimy więc odrzucać aksjomatu nieagresji. To, na co warto jednak zwrócić uwagę to ostrożność w stosowaniu tego aksjomatu i po prostu umiar, abyśmy nie zaszli w takie absurdy, jak wysyłanie sąsiadowi pozwu sadowego za to, że palił na swoim ogrodzie papierosa i zanieczyścił też nasze powietrze bo do naszego ogródka dostało się kilkaset tysięcy cząsteczek dymu. Ktoś może zacząć pytać: no dobrze, ale co jest zdroworozsądkowym zastosowaniem aksjomatu a co jest już przesadą bądź absurdem? Na to odpowiedź jest prosta: libertarianizm nie jest spisem dogmatycznych paragrafów regulujących, niczym jakiś żydowski kodeks, każdy moment Waszego życia i każdy Wasz ruch. Jeśli szukacie takiego kodeksu, nie znajdziecie go u libertarian, którzy cenią wolność, a nie niewolę. Zaufajcie więc swojemu rozsądkowi, sumieniu i intuicji i żyjcie nie krzywdząc innych.
źródło: CTTTRLKOQ -->http://rafaltrabski.wordpress.com/moje- ... ieagresji/
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz