Za co szanuję Viktora Orbána?
Odpowiedź brzmi prosto: za wierność dla deklarowanych przekonań i za uczciwość wobec rodaków. Sprawa na pozór banalna, ale w życiu politycznym prawie niespotykana.
Dwanaście lat nieprzerwanej władzy, cztery miażdżące zwycięstwa wyborcze, perspektywa dalszych czterech lat rządzenia – to plon wyżej nakreślonej postawy. Zamiast lisich kombinacji, oportunizmu, mimikry i bezczelnej hipokryzji (dominujących w postępowaniu aktualnych polityków rozmaitej maści) – po prostu realizacja zapowiedzianego w 2010 r. programu. Z uporem i mozołem, systematycznie, obalając lub skutecznie obchodząc przeszkody, stawiane przez zaciętych wrogów.
Co leży u podstaw tego programu?
Niepodległe Węgry. Nie formalnie niepodległe, tylko rzeczywiście niepodległe. I to budzi bezgraniczną wściekłość globalu, a nade wszystko biurokracji UE. Orbán wyrwał Węgry ze stanu półkolonii, eksploatowanej przez ustosunkowanych złodziei, chronionych przez oligarchię UE czyli sitwę finansową i samozwańczych konstruktorów „społeczeństwa obywatelskiego”. To ostatnie w praktyce globalizmu rozumiane jest jako amorficzny konglomerat urabiany łapami aferzystów.
Viktor Orbán wyrwał zatem swą ojczyznę z poniżenia i niewoli. Osobnicy pozostający ochoczo na służbie i żołdzie obcych musieli odejść. Węgrzy odzyskali masowe środki przekazu, instytucje oświatowe, kulturalne i naukowe. Do rąk węgierskich wróciły zasoby finansowe i znaczna część wytwórczości. Program Fideszu zapewnił państwu narodowemu strategiczny nadzór nad rozwojem życia gospodarczego. Premier przeprowadził niezbędną zmianę konstytucji, a nawet nazwy państwa (Magyarország czyli Węgry, a nie żadna republika). Chodziło o symboliczne przywrócenie godności wolnego narodu i przypomnienie jego spuścizny historycznej.
Rząd Orbána ani na moment nie zapomniał o rodakach węgierskich na ziemiach utraconych. Objął ich możliwą do spełnienia opieką prawną i socjalną, gwarantował wsparcie potrzeb oświatowych i kulturalnych, negocjował z sąsiednimi rządami polepszenie ich statusu. Ktokolwiek czytał przemówienia Viktora Orbána skierowane do Węgrów „zakordonowych”, w Siedmiogrodzie, Banacie, Baczce, Podkarpaciu (Kárpátalja), Górnym Kraju (Felvidék), ten wie, że ustawiczna troska o nich nie jest efektem ulotnych gierek elekcyjnych, lecz fragmentem dalekosiężnego planu.
W pojęciu Fideszu obecne państwo węgierskie jest jedynie rdzeniem tego wielkiego terytorium, na którym jeszcze niedawno toczyło się życie narodu węgierskiego. Państwo rozdarte i pomniejszone w latach 1919-1920, a następnie w 1944 r. stale pamięta o rodakach odgrodzonych. Wzrosły nawet obowiązki państwa wobec nich, bo któż inny się o nich zatroszczy?
Jeśli spojrzeć na zachowanie polityków i dostojników Węgier i Polski wobec rodaków na obszarach utraconych po wojnie światowej – polskiego obserwatora musi ogarnąć przygnębienie.
Ze strony węgierskiej widać żelazny priorytet: wsparcie na wszelkie sposoby, wzmocnienie bytowe, podtrzymanie tożsamości, krzewienie kultury narodowej.
A po stronie polskiej? Nasi rządcy po 1989 r. postawili inne pytanie: czy polskie „mniejszości” na wschodzie (o Polakach za południową granicą w ogóle nie myślano) dadzą się wmontować w manipulacje „zachodu” i czy wykażą posłuszeństwo wobec „nowych” państw buforowych. Jeśli ośmielą się wystąpić z własnymi aspiracjami narodowymi – zniszczyć.
Pamiętamy ohydną „politykę” wymierzoną w tym duchu w program samostanowienia (choćby autonomii) Polaków na Litwie i Białorusi na początku lat 90-tych. W kręgach oficjalnych wobec Polaków dawnych ziem wschodnich demonstrowano obojętność i pogardę. Inicjatywy pomocowe były słabe i rozproszone (w owych czasach cokolwiek próbował robić Senat, czasami resort oświaty), główne wsparcie szło dzięki determinacji sił społecznych bez środków państwowych. Kolejne ekipy rządowe RP mizdrzyły się za to „strategicznie” do władz sąsiednich państw za wschodnią granicą, i to tym bardziej, im zacieklej władze te krzywdziły i prześladowały Polaków im podległych.
Rząd węgierski nigdy tak się nie zachowywał, nawet przed 2010 r. W podobnych sytuacjach protestował i żądał zaprzestania dyskryminacji Węgrów „za kordonem”.
Dobrze też pamiętamy, jak brutalnie ekipy rządowe RP traktowały najsilniejsze i spontanicznie tworzone organizacje polskie na Litwie i Białorusi. Na Litwie mimo ustawicznych haniebnych prób nie udało się złamać ani Związku Polaków, ani Akcji Wyborczej Polaków, które skutecznie bronią ludność polską przed lituanizacją, walczą z presją asymilacyjną, posługują się rozumnie samodzielną taktyką polityczną i to z sukcesami wyborczymi.
Ale pomocy ze strony państwa polskiego (?) od dawna nie mogą się spodziewać.
Na Białorusi poszło gorzej. Bazując na masowym akcesie do Związku Polaków w początku lat 90-tych (sprzyjała temu duża liczebność Polaków na zwartym obszarze zamieszkania), organizacja ta po 1994 r. nie zgodziła się na użycie jako instrumentu dywersji przeciw rządom Łukaszenki.
Bardzo słusznie, gdyż właśnie ta władza w przeciwieństwie do władz Litwy i Ukrainy stwarzała wtedy najkorzystniejsze warunki rozwoju polskiej oświaty i kultury. No i wyrok zapadł. Intryga agentury „służb” RP spowodowała rozłam w Związku Polaków, utratę zaufania władz, przepadek pokaźnego majątku (domy kultury, wydawnictwa). Wyłoniona przez intrygantów atrapa marionetek w rozłamowym pseudo-związku skończyła żałośnie, ale dorobek pierwszych lat został zaprzepaszczony. Stracili bezbronni Polacy, a Łukaszenko i tak został , bo tego sobie życzy zdecydowana większość Białorusinów.
Wątek takiego postępowania „oficjalnej” Polski wobec rodaków na ziemiach utraconych można snuć długo. Chodzi mi o uwypuklenie kontrastu. Dzisiejsze Węgry starają się o swych ziomków z pełną determinacją, natomiast Polska przeważnie ich odrzuca i obraża.
Od dwunastu lat Viktor Orbán jest autentycznym przywódcą Węgrów na całym obszarze ich obecnego zasiedlenia, niezależnie od granic. Olbrzymia większość Węgrów rozumie i akceptuje tę odpowiedzialną rolę. A co w Polsce przeciętny mieszkaniec wie o swoich rodakach poza aktualnymi granicami? Mniej niż nic.
Macherzy UE stosowali od kilku dziesiątków lat następujący schemat niweczenia politycznych zagrożeń dla panującego systemu. Jeśli pojawiło się w danym kraju jakieś ugrupowania alternatywne, gromadzące tych, którzy kontestowali system i pragnęli radykalnych zmian, stosowano metodę A i B.
Metoda A to całkowita izolacja „obcego” ugrupowania z wykorzystaniem ordynacji wyborczej i rozmaitych kruczków prawnych. Obojętne, ilu wyborców będzie głosować na „alternatywę”, i tak ci „inni” nie dojdą do władzy, bo nikt z nimi zawrze koalicji, a większości wyborczej nie da im sprytnie zmontowana ordynacja.
W taki sposób przez całe lata trzymano „na dystans” Włoski Ruch Społeczny (MSI, w latach 1946-1994 czwartą siłę polityczną w kraju w skali wyników wyborczych), Demokratów Szwecji (SD), Wolnościową Partię Austrii (ÖVP), Alternatywę dla Niemiec (AfD) oraz Front Narodowy (FN) we Francji za Jean-Marie Le Pena. Iluzję pluralizmu tzw. liberalnej demokracji wykazały momenty krytyczne: gdy wspomniany Front Narodowy zagroził w pewnej chwili reelekcji Chiraca, wszystkie rzekomo odmienne ideowo siły systemu zblokowały się w drugiej turze, by nie dopuścić do wyboru Le Pena.
Metoda B jest subtelniejsza i bardziej wredna. Pozornie przyjmuje się takie ugrupowanie do współrządów, ale pod warunkiem rezygnacji z programu radykalnych zmian ustrojowych. Po przyjęciu takiego warunku ex-alternatywne ugrupowanie jakiś czas wegetuje w koalicji, zawiedzeni wyborcy przestają się nim interesować i w następnych wyborach przepada. A wtedy „mamy sprawę z głowy”.
Tę metodę korumpowania obozu pierwotnie ideowego za cenę tłustych synekur zastosowano m.in. w przypadku Sojuszu Narodowego (AN) we Włoszech. Jego lider Gianfranco Fini poszedł na kompromitującą ugodę z „elitą” UE (choć rząd Berlusconiego, w którym zasiadał, i tak był znienawidzony przez eurokratów). W efekcie Sojusz Narodowy zniknął z powierzchni ziemi, a sam Fini został słusznie wygwizdany i zbojkotowany przez swych kolegów z MSI za zdradę ideałów.
Otóż Viktor Orbán nie dał się pokonać ani jedną z tych metod. W 2010 r. jego Fidesz zdobył taką ilość głosów, że zaczął realnie rządzić krajem (krach metody A), zaś mimo furii, nagonki i gróźb miotanych przez UE utrzymał swój pierwotny program niepodległych Węgier (krach metody B).
Wyborcy takiemu rządowi ufają i to nawet w tak niepomyślnych okolicznościach zewnętrznych, jak obecnie. Wiedzą, że toczy się walka o byt narodu, a rząd węgierski ma na celu jego bezpieczeństwo i przetrwanie. Liczy się jedynie węgierski interes narodowy, a nie zadania zlecone posłusznym rządom przez obcych mocodawców, jak to widzimy w innych częściach Europy. Jest to zatem sytuacja diametralnie odmienna niż w Polsce.
Tęsknię od lat za przywódcą narodowym, działającym i myślącym tak, jak premier Węgier. Bratankom węgierskim składam najszczersze gratulacje.
Prof. Tadeusz M. Trajdos
https://myslpolska.info
Nawet, gdyby wybory były uczciwe… to jakim cudem naród składający się w 90% z idiotów mógłby wybrać kogoś mądrego i uczciwego do władzy?
Admin
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz