Kiedy przyglądamy się wojnie, jaką na Ukrainie Rosja prowadzi z Sojuszem Północnoatlantyckim oraz państwami zależnymi od USA, niepodobna powstrzymać się przed porównaniem jej do wojny wietnamskiej.
Była ona ubocznym efektem dwóch doktryn; jednej sformułowanej przez prezydenta Dwighta Eisenhovera, pod nazwą „teorii domina”, a drugiej – sformułowanej przez sekretarza obrony w administracji prezydenta Kennedy’ego i Johnsona, Roberta McNamarę pod nazwą doktryny „elastycznego reagowania”.
Teoria domina zakładała konieczność przeciwstawiania się ekspansji komunistycznej, zwłaszcza w krajach Trzeciego Świata, ze szczególnym uwzględnieniem Indochin, które stały się głównym terenem tej ekspansji po skomunizowaniu Chin. Klęska Francuzów pod Dien Bien Phu w roku 1954 była potwierdzeniem tej teorii, a w każdym razie – za takie potwierdzenie była uważana.
Z kolei doktryna „elastycznego reagowania”, wychodziła z założenia, iż bezpośrednia konfrontacja militarna nuklearnych supermocarstw, grozi uruchomieniem „machiny Sądu Ostatecznego”, co oczywiście uniemożliwi osiągnięcie jakichkolwiek celów wojennych. Tymczasem wojna – co zauważył pruski teoretyk wojskowości Karol von Clausewitz – jest tylko formą uprawiania polityki tyle, że innymi środkami – więc jeśli w jej następstwie nie można byłoby zrealizować już żadnego celu politycznego, nie miałaby ona żadnego sensu.
Toteż Robert McNamara sformułował doktrynę „elastycznego reagowania”, której sens sprowadzał się do tego, by mocarstwa nuklearne powstrzymywały się nie tylko przed użyciem broni jądrowej, ale również – a może nawet przede wszystkim – przed atakowaniem terytorium przeciwnika, prowadząc działania wojenne na przedpolach, a więc terenach, które leżą możliwie blisko terytorium potencjalnego wroga i możliwie jak najdalej od terytorium własnego.
Wietnam, podobnie, jak dzisiaj Ukraina, stanowił świetne przedpole, toteż USA zastąpiły tam Francuzów tym chętniej, że w tamtych czasach popierały likwidowanie europejskich imperiów kolonialnych, by w dawnych koloniach usadowić się samemu.
Początkowo zaangażowanie amerykańskie w Wietnamie było niewielkie, ale w miarę upływu czasu, a także w miarę przekształcania się tej wojny z operacji przeciwpartyzanckiej w konfrontację USA z całym Układem Warszawskim i Chinami na dodatek, rosła również skala bezpośredniego zaangażowania amerykańskiego, które w kulminacyjnym momencie sięgnęło ponad pół miliona żołnierzy, nie tylko amerykańskich, ale również – australijskich i nowozelandzkich.
Wojna trwała całe lata i wprawdzie pokojowe porozumienie podpisane zostało w roku 1973, ale mimo prowadzonej później „wietnamizacji”, to znaczy, wzmacniania przez Amerykanów armii Wietnamu Południowego w miarę wycofywania wojsk amerykańskich – co obiecał Ryszard Nixon – zakończyła się dopiero w roku 1975, kiedy to w kwietniu padł Sajgon.
Generalnie wojna wietnamska zakończyła się porażką USA, podobnie, jak „operacja pokojowa” w Afganistanie, co i w pierwszym, jak i drugim przypadku zaowocowało krwawą łaźnią, jaką w Wietnamie urządzili swoim rodakom komuniści, a w Afganistanie – talibowie.
Wojna na Ukrainie najwyraźniej przechodzi w fazę przewlekłą, podobnie, jak wojna wietnamska i chociaż NATO unika bezpośredniego zaangażowania militarnego, ograniczając się do finansowego, wywiadowczego i propagandowego, a przede wszystkim – wspierania Ukrainy dostawami broni i amunicji, to w miarę przedłużania się działań wojennych, w wielu państwach Sojuszu narasta obawa zarówno przed przedłużaniem się wojny, jak i zwiększającymi się kosztami wspierania Ukrainy, a w przypadku niektórych członków NATO, przede wszystkim Niemiec i Francji – również przed wykorzystaniem przez USA pretekstu w postaci tej wojny, do mocnego chwycenia całej Europy za twarz.
W Polsce i republikach bałtyckich okazywanie takiego zaniepokojenia, jest surowo zabronione, ale i tutaj pojawiły się pewne wątpliwości, zwłaszcza z powodu powstrzymania się zachodnich sojuszników przed zrekompensowaniem Polsce dostaw dla Ukrainy broni i amunicji na kwotę ponad 2 miliardów dolarów.
Rzecz w tym, że USA maja na Ukrainie całkiem inny interes, niż Europa. O ile bowiem w interesie Stanów Zjednoczonych jest to, by ta wojna, w której Rosja boryka się tam z całym NATO, trwała jak najdłużej, prowadząc do nadwątlenia rosyjskich zasobów i rosyjskiej pozycji, o tyle w interesie państw Europy Zachodniej jest zakończenie jej możliwie jak najszybciej w taki sposób, by – jak to ujął prezydent Macron – pozwolić Putinowi wyjść z twarzą.
[Wydaje mi się, że „wyjście z twarzą” to dla Putina niewielkie zmartwienie. Skądinąd wśród zachodnich półgłówków, półdupków, dewiantów i innych śmieci, to Putin jako jedyny posiada twarz – admin]
Oznacza to ni mniej, ni więcej, jak oczekiwanie od Ukrainy, że pogodzi się z utratą 20 procent terytorium, a przede wszystkim – odcięciem od Morza Czarnego. Prawdopodobnie z takim właśnie pomysłem przyjechali do Kijowa trzej pielgrzymi: francuski prezydent Macron, niemiecki kanclerz Scholz i włoski premier Dragi, którzy tę gorzką pigułkę podali prezydentowi Zełeńskiemu w opakowaniu w postaci oferty nadania Ukrainie statusu państwa „kandydującego” do Unii Europejskiej.
Czy to kandydowanie zakończy się przyłączeniem Ukrainy do UE – to nie jest takie pewne, bo – jak podniosła Portugalia i Dania – gdyby nie wojna, nikt by poważnie o przyłączeniu Ukrainy do UE nie mówił, m.in. z uwagi na panującą tam korupcję i stan praworządności, który jest gorszy nawet od tego w Polsce.
Toteż kiedy wojna zakończy się pokojem – a, jak poucza historia, każda wojna kończy się pokojem – Ukraina, podobnie jak Mołdawia, prędko do Unii Europejskiej nie zostaną przyłączone.
Oczywiście korupcja i stan praworządności są tu prawdopodobnie tylko pretekstem, bo tak naprawdę może chodzić o powrót do porządku lizbońskiego z listopada 2010 roku, której najważniejszym postanowieniem było proklamowanie strategicznego partnerstwa NATO-Rosja. Jak pamiętamy, najtwardszym jądrem tego partnerstwa było strategiczne partnerstwo niemiecko-rosyjskie, które nawet i teraz chyba wytrzymuje wszystkie próby niszczące, bo kamieniem węgielnym tego z kolei partnerstwa, jest podział Europy na strefę rosyjską i strefę niemiecką.
Polska oczywiście należy do strefy niemieckiej, co niedawno w sposób dotkliwy przypomniały nam władze Unii Europejskiej, to znaczy Niemcy, które ani myślą pogodzić się z utratą wpływów politycznych w „swojej” części Europy tym bardziej, że wykorzystując pretekst w postaci wojny na Ukrainie, podjęły decyzję o podniesieniu niemieckiej Bundeswehry na wyższy poziom, co można uważać za punkt wyjścia do utworzenia upragnionych europejskich sił zbrojnych niezależnych od NATO, na czym Niemcom zawsze zależało.
Stanisław Michalkiewicz
http://michalkiewicz.pl/
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz