poniedziałek, 11 lipca 2022

W lipcu 1943 r. zbrodnie ukraińskich szowinistów na Polakach na Wołyniu osiągnęły apogeum.

❗️11 lipca 1943 rok... Szaleńcza rzeź nabierała rozpędu...
W lipcu 1943 r. zbrodnie ukraińskich szowinistów na Polakach na Wołyniu osiągnęły apogeum. W ciągu kilku tygodni wymordowano prawie 20 tys. osób. Zbrodnie o niesłychanym okrucieństwie nigdy nie zostały rozliczone, a ich sprawcy pozostali bezkarni. 
------------------------
W miasteczku Poryck pow. Włodzimierz Wołyński ukraińscy rezuni zamordowali około 220 Polaków. 

Pomimo, iż ksiądz odwołał sumę z godz. 11.00, Polacy na nią przyszli. Zostali otoczeni w kościele i wymordowani, zginął też ksiądz proboszcz Bolesław Szawlowski. Ukraińcy chodzili po kościele i strzelali do zgromadzonych ludzi, głownie starców, kobiet i dzieci, dobijali rannych. Kościół obrabowali z cenniejszych rzeczy, wypili wino mszalne, a ich śmiech rozchodził się złowieszczym echem po świątyni Boga... 

W dole śmierci koło dzwonnicy zakopano ponad 100 ofiar. Po dokonaniu rzezi w kościele, ukraińscy widlarze polowali na Polaków w całym miasteczku i w okolicach jeszcze przez dwa dni. Czas jakby cofnął się do epoki najazdów tatarskich. Wykonawca masakry, Ukrainiec Nikołaj Kwiatkowśkyj zeznał, że w kościele zabito 300 osób. W mordach uczestniczyły także kobiety i młodzież ukraińska.

✔️Relacja Józefy Wolf z domu Zawilskiej:

"W kościele w Porycku, to jedna pani zdążyła w synem 7-letnim schować się za ołtarz św. Antoniego i była świadkiem całego męczeństwa tych ludzi. Banderowcy weszli do kościoła podczas sumy, zabili księdza sztyletami, a ludzi granatami rozrywali, a kto jęczał ranny, to dobijali sztyletami i kolbami karabinów. Ach, jak ludzie jęczeli i dusili się z tego dymu. Pani Żmucka opowiadała, bo to ciocia mojej bratowej, że ona z tego dymu nie mogła wytrzymać, ale przyszło jej do głowy, żeby siusiać do chusteczki od nosa i przykładać dziecku do buzi i sobie, i tak mogli oddychać, bo inaczej byliby podusili się z tego dymu od granatów. To był świadek naoczny, że tak ludzie 3 dni konali, a krew z kościoła lała się po schodach. Pani Żmucka z parafii Poryck w nocy wyszła po cichutku i ogrodami, polami do lasu. W lesie przebyła dzień, a w nocy dostała się do majątku Koniuchy, gdzie byli Niemcy i ci przywieźli ją do Horochowa i ta pani miała co opowiadać swoim dzieciom i wnukom. /.../ Słuchały dzieci, słuchała młodzież i słuchali goście, co na Pomorzu żyją i o tym nie słyszeli. My to opowiadaliśmy przy każdej okazji, ale kto tego nie przeżył, to nie wierzy".

✔️Ryszard Jezierski: HISTORIA RODZINY JEZIERSKICH Z PORYCKA:

"Palinko był stryjecznym wujem mojego ojca, miał już koło 70 lat, od kiedy pamiętam, to od zawsze był kościelnym. Tego ranka 11 lipca 1943 roku, spotykając mojego ojca powiedział: – ale mamy ładną pogodę (nie było żadnej chmurki na niebie), będzie dużo ludzi w kościele, bo i to chyba ostatnia niedziela przed żniwami. I poszedł do kościoła. My z tatą i Tośkiem Gąsiorowskim poszliśmy na sumę (to tak na godzinę 11:00) do kościoła. Mama Tośka była w innej wsi u znajomych, a siostra (nie pamiętam jej imienia) poszła do kościoła z koleżanką. Jak zwykle my z Tośkiem stanęliśmy przed ołtarzem po lewej stronie, stało tam jeszcze kilku chłopaków. Dziewczyny stawały po prawej stronie ołtarza. Tata zawsze stawał przy oknie na korytarzu (kościół w Porycku miał krużganek wokół kościoła), patrząc prosto na ołtarz. W kościele, jak spostrzegłem, było dość dużo ludzi. Były tam całe rodziny, z małymi dziećmi na rękach. Wuj Palinko (kościelny) zadzwonił sygnaturką, a po chwili wszedł ksiądz Szawłowski z ministrantami, rozpoczęła się suma (nabożeństwo). Już nie pamiętam, w jakim momencie ktoś wszedł do kościoła i krzyknął: – Ukraińcy – upowcy są przed kościołem. Zrobiło się ogromne poruszenie, ludzie zaczęli biegać (do drzwi i z powrotem do ołtarza), dzieci płakały. Ale msza trwała nadal. Dopiero gdy otworzyły się główne drzwi i z nich zaczęto strzelać z karabinu maszynowego, zrobił się popłoch, ogromny krzyk i lament. Ludzie biegali tam i z powrotem, padali, klękali, modlili się i krzyczeli, a najwięcej było słychać krzyki małych dzieci. Nie pamiętam już jak, ale zgubiłem gdzieś w tumulcie i ścisku Tośka. Zacząłem uciekać do drzwi wejściowych bocznych, przy drzwiach powstał ścisk i zamieszanie. Jak potem zrozumiałem, to ojciec mój odwrotnie, po usłyszeniu strzałów wchodził z korytarza (krużganku) do kościoła, i jakimś cudem spotkaliśmy się tuż pod chórem (tam gdzie organista Zegarski grał do mszy na klawikordzie). Ojciec złapał mnie za rękę i pociągnął do wieży i schodami na chór. Karabin maszynowy cały czas strzelał, słychać było także pojedyncze strzały karabinowe. Tam już był pan Zegarski i jeszcze parę osób (nie pamiętam już ich nazwisk). Byli to znajomi mego ojca. Oprócz mnie było tam jeszcze kilkoro małych dzieci. Ojciec z Zegarskim pamiętali, że drzwi z wieży na poddasze krużganków zostały zamurowane tylko na płaską cegłę i to na glinę, bo nie było wówczas cementu. Ponieważ nie było żadnych narzędzi, tata z Zegarskim scyzorykami zaczęli wydłubywać glinę i cegły zaczęły się ruszać, tak jedną po drugiej, dłubiąc, usuwano. Zrobiono niewielki otwór i wszyscy obecni weszli na poddasze. Ktoś ostatni założył otwór cegłami. Było nas, jak pamiętam, kilkanaście, może z 15 osób, w tym małe dzieci. Biegliśmy poddaszem aż do drugiej wieży, w której (jak wiedzieliśmy), nie było schodów. W szybkim biegu przeszkadzały nam grube belki, podtrzymujące zadaszenie. Ale dzięki tym belkom mieliśmy się potem, później, za czym schować. Biegnąc, słyszeliśmy cały czas, jak strzelał karabin maszynowy i wtórowały mu pojedyncze wystrzały oraz wybuchy granatów. Nie zdawałem sobie sprawy, co się tam dzieje, ojciec ani znajomi nie zabierali głosu, byli wystraszeni nie mniej niż ja. Schowaliśmy się za ostatnią belką rusztowania i siedzieliśmy jak myszy, cicho i z zapartym tchem. Wokół nas było ciemno, gdyż – jak już wspominałem – nie było schodów na tej wieży. Wejście do wieży było zamurowane. Po jakimś czasie zobaczyliśmy w poświacie okna nad zakrystią dwie postacie idące w naszą stronę. Byli to mężczyźni z karabinami, szli w naszym kierunku. Zrobiło się małe poruszenie, ale tata powiedział: „siedźcie cicho, to może nas nie zauważą”. Wszyscy myśleli to samo, że może nas już odkryli. Dreszcz przeszedł chyba wszystkim po plecach. Jeszcze bardziej przylepiliśmy się do belek i czekaliśmy, co będzie dalej. Oni uszli jeszcze z parę metrów, przechodząc przez belki poddasza i stanęli nadsłuchując, a my wstrzymaliśmy oddech. Po paru minutach tak silnego napięcia odetchnęliśmy, zauważyliśmy, że oni (a byli to najpewniej mordercy z kościoła) zawrócili i odchodzą, a my odetchnęliśmy z ulgą. Zostaliśmy na razie uratowani przez grube belki poddasza. Ale za jakiś czas, może po pół godzinie, powietrzem targnął potężny wybuch, aż strop pod nami się zatrząsł, nie wiedzieliśmy, co się dzieje. Za chwilę do wieży zaczął napływać czarny dym i swąd spalonej słomy. Tata domyślił się, że pewnie to upowcy wysadzili ołtarz lub katakumby hrabiów Czackich pod posadzką kościoła. Gdy byliśmy zajęci ostatnimi przeżyciami i podsłuchiwaniem, co dzieje się w kościele, niespodziewanie zaczęło grzmieć i błyskać. Spadł duży, ulewny deszcz, słyszeliśmy, jak dudnił o blachę dachu. Bardzo głośno grzmiało. Okazało się, że burza była gwałtowna i trwała krótko, ale to wystarczyło, żeby upowcy wynieśli się z kościoła. To już było około czwartej godziny po południu. Takie było nasze napięcie przez ten czas, że nie liczyliśmy, ile to wszystko trwało. Ktoś wszedł od zakrystii i powiedział nam, że Ukraińców już nie ma w kościele. Nie chcieliśmy uwierzyć. Pomalutku, z duszą na ramieniu, zaczęliśmy przechodzić przez belki w kierunku wyjścia, do naszej dziury w tamtej drugiej wieży. Schodząc na schody wieży zobaczyłem pierwszą ofiarę, była to zamordowana kobieta. Leżała na schodach, i jak pamiętam, głową w dół, nie żyła, a kałuża krwi ściekła aż na dół schodów do kościoła. Wychodząc z wieży do kościoła zobaczyliśmy, co się stało, ogarnęło nas przerażenie i strach. Na posadce kościoła leżała biała powłoka kurzu z wapiennego tynku i ludzie byli cali biali. Okazało się, że jak upowcy zapalili słomę, by zdetonować pocisk artyleryjski, który miał zniszczyć ołtarz, to posypał się tynk wapienny z sufitu i ścian kościoła. Wszystko było pokryte białym proszkiem i kawałkami tynku. Wybuch nie zdołał zniszczyć ołtarza. Tylko nadpalone zostały stopnie przed ołtarzem i dywany. Dużo ludzi leżało w kałużach krwi, inni klęczeli, jeszcze inni wołali o pomoc. Widziałem, jak jedni pomagali drugim, by się wydostać spod innych, martwych ciał. Jeszcze inni wynosili na rękach swoich zmarłych lub rannych. Ojciec, przerażony tym, co zobaczył, przypomniał sobie, że w kościele był także dziadek Józef Jezierski, zaczął go szukać, chodząc od jednych zwłok do innych, ale dziadka nie było, ani wśród żywych, ani zmarłych. Ojciec pociągnął mnie w kierunku zakrystii. Ale by tam dojść, musieliśmy przejść przez kałuże krwi, w której leżały trzy kobiety. Jak mi się zdawało, była to matka z córkami. Ojciec wziął mnie na ręce i przeniósł, by nie nadepnąć na leżące kobiety. Dziadka zobaczyliśmy, jak stał schowany za bocznymi drzwiami. Były to duże drzwi, którymi wchodziło się do kościoła i do zakrystii. Dziadek stał za tymi drzwiami, był jakby nieprzytomny, miał osmalone wąsy i nadpaloną marynarkę. Pamiętam, jak ojciec powiedział do dziadka: „niech tata idzie do domu i powie Gienkowi (to brat ojca, który mieszkał z dziadkami w Starym Porycku), by zabierał rodzinę i niech uciekają w kierunku Sokala”. (Sokal był poza granicą [dawna granica rosyjsko-austriacka], była to już Generalna Gubernia, tak to Niemcy nazywali). Dziadek zapytał ojca: „a gdzie wy idziecie”, ojciec odpowiedział, że w świat, i że do Sokala. Gdy rozmawialiśmy z dziadkiem, widziałem, jak ludzie wychodzili, uciekali z kościoła, nieśli ranne dzieci na rękach. Wszyscy byli bardzo wystraszeni, widziałem, że niektórzy byli zbroczeni krwią. Szli do domów z nadzieją, że tam znajdą schronienie, a tam (jak się potem okazało) już na nich czekali upowcy, by dalej mordować. Tych, co byli w domach, i tych wracających z kościoła. Tak wymordowano całą rodzinę Palinków. Po rozmowie z dziadkiem nie poszliśmy do Palinków (na szczęście), ani do naszego pokoju w baraku, chociaż był on po drodze. Poszliśmy w kierunku chutorów pod lasem, tam ojciec miał znajomego Ukraińca, dawnego sąsiada z Pawłówki, Mielniczuka Kiryka i na niego liczył, że nam pomoże. Biegliśmy opłotkami, unikając spotkania ludzi, tylko psy za nami szczekały. Po godzinie takiego biegu skryliśmy się w zagonie żyta (żyto było wysokie, bo to już krótko przed żniwami) i czekaliśmy, aż się ściemni, by pójść do Kiryka (to jest imię). Gdy tak cicho, trochę drzemiąc, siedzieliśmy, raptem usłyszeliśmy głosy Ukraińców, szli obok drogą. Opowiadali sobie, jak to „strilały do Lachów (strzelali do Polaków) w poryckim kościele”. Pochyliliśmy niżej głowy i czekaliśmy, aż przejdą. Aż tu nagle usłyszeliśmy ujadanie psa, zdrętwieliśmy ze strachu, ale prawdopodobnie był to jeszcze szczeniak. Gdyby to był stary pies, to już by było po nas. Zdaliśmy sobie z tego sprawę dopiero gdy Ukraińcy odeszli, a pies przestał ujadać. Prawdopodobnie pies biegał wokół idących, oszczekując swych panów. Kiryk nawet mocno się nie zdziwił, wysłuchał relacji ojca o tym, co się stało w kościele. Przyjął nas do swego domu, nakarmił i przenocował. Ja spałem z jego synem w łóżku, a tata w stogu z sianem, tak było bezpieczniej i dla Kiryka, i dla nas. Drugiego dnia (12 lipca) gospodarz na prośbę ojca pojechał do Palinków w Porycku i przywiózł nasze spakowane walizki. Jak mówił, nie jechał koło kościoła, bo się bał, że spotka upowców. Od sąsiadów Palinków dowiedział się, kogo z nich zamordowano w kościele (zamordowano dziadka Palinkę i jego wnuczkę, a księdza przy ołtarzu tylko raniono). Gdy ojciec szedł do kościoła, nie miał przy sobie dokumentów ani żadnych pieniędzy (ale wszystko było w walizce ojca). Jak Kiryk wrócił z Porycka, to powiedział nam, że upowcy po wyjściu z kościoła poszli mordować po domach. Żona Kiryka dała nam chleba na dalszą drogę. Poczekaliśmy, aż zrobiło się ciemno, bo mieliśmy przejść przez tory kolejowe, a to była droga Ukraińców, którędy jeździli do Porycka. Poczekaliśmy, aż zajdzie księżyc i przebiegliśmy tory. Po pewnym czasie spotkaliśmy znajomych i razem już śmielej szliśmy do granicy (była to granica pomiędzy Ukrainą a Reichem). Było już rano. Niemcy dopiero wychodzili na granicę, nie zatrzymali nas, tylko kazali iść prosto do Sokala. W Sokalu spotkaliśmy już kilkadziesiąt osób, takich jak i my, uciekinierów z okolic Porycka. Ale oni nic nie słyszeli o naszych dziadkach, stryju i stryjence z dziećmi ze Starego Porycka. Ale i w Sokalu nie było spokoju, pewnej nocy obudziły na pojedyncze strzały i kanonada karabinu maszynowego. Rano dowiedzieliśmy się, że to z komendy niemieckiej policji ukraińska policja uciekła w nocy do lasu z całą swoją bronią, stąd ta nocna strzelanina. Dalszy okres okupacji niemieckiej spędziliśmy w Karnkowie u dziadków Bańcerów. Mama już zmarła, a my z bratem i ojcem zamieszkaliśmy w Kwidzyniu. O zamordowaniu dziadków i całej rodziny Jezierskich dowiedzieliśmy się dopiero w latach 60-ych. Nasz znajomy Afanazy Hoszko, Ukrainiec, były pracownik warsztatu w Porycku, po wojnie zamieszkał na Śląsku. Pojechał w latach 60-ych do Porycka, aby odwiedzić rodzinę. Rozmawiał ze swoim bratem Siergiejem i on mu opowiedział, jak zamordowano naszych dziadków ze Starego Porycka. Otóż naszych dziadków: Józefa i Jadwigę Jezierskich, prababkę Ulanowską oraz stryja Gienka, jego żonę i dwoje nieletnich dzieci zamordowali sąsiedzi Ukraińcy. Przewodził im Ukrainiec Klim Matwiejczuk, sąsiad ze Starego Porycka. W domu dziadków była jeszcze rodzina żony stryja. Był tam dziadek i babka Zembrzyscy oraz ich starsza córka z dwojgiem dzieci w wieku 12-14 lat, i była tam jeszcze młodsza siostra stryjenki. Czyli razem w domu było 13 osób. Wszyscy zostali zamordowani na podwórku, a dzieci utopiono w studni. Stryj Gienek, ranny, z żoną próbował uciekać, upowcy dogonili ich na wale pomiędzy jeziorem a stawami i tam dobili. Dom został spalony, a ich cały dobytek zabrał główny morderca Matwiejczuk. Nazwisko Jezierskich, Eugeniusza i jego żony Marii, widnieje na płycie nagrobnej na cmentarzu w Pawliwce. Ten, kto opowiadał o tym okropnym mordzie, musiał tam być, lub dowiedział się od któregoś z morderców".

✔️Jan Bławat: Masakra w kościele parafialnym w Porycku 11.VII. 1943; w: KSI nr 7 z 2013 r.:

"Byłem świadkiem mordu dokonanego w dniu 11.07 1943 r. przez bandę „rezunów” UPA w kościele parafialnym w Porycku powiat Włodzimierz Wołyński. W owym czasie zamieszkiwaliśmy w leżącej 4 km na południe od Porycka Kolonii Olin. W niedzielę 11. 07.1943 r. udaliśmy się furmanką do naszego kościoła parafialnego w Porycku. Jechało nas sześcioro: mój dziadek Józef Bławat lat 66, ojciec Kazimierz Bławat lat 41, moje siostry Waleria i Genowefa, 9 i 11 lat, oraz brat Józef Bławat lat 15. Ja miałem wtedy nieco ponad 7 lat. Gdy dojechaliśmy do kościoła konie z wozem zostały przywiązane do drzewa przy parkanie na dziedzińcu przykościelnym od strony północno- wschodniej. Sami weszliśmy do kościoła. Dziadek udał się do czwartej ławki w prawym rzędzie, siadając na skraju od środkowej nawy. Siostry stanęły pod amboną bliżej balustrady i ołtarza. Brat został z tyłu za ławkami, a ojciec ze mną zatrzymał się obok znajdującego się nieopodal konfesjonału. Kościół zapełniał się powoli, ksiądz proboszcz Bolesław Szawłowski rozpoczął celebrować mszę świętą. Wsłuchani w Introitus nie przeczuwaliśmy nawet, że kościół otoczyła już banda Ukraińców UPA. Nagle usłyszałem odgłos strzałów z ciężkiego karabinu maszynowego dolatujący od strony głównego wejścia do kościoła. Tata błyskawicznie posadził mnie w niszy po zrabowanej w 1939 roku przez Sowietów figurze Matki Bożej. Padły pierwsze ofiary spośród wiernych stojących w środkowej nawie. Wówczas, aby zapobiec dalszej masakrze, a przy tym okupując to w większości własną śmiercią, stojący pod chórem ludzie zamknęli drzwi główne. Ksiądz Bolesław Szawłowski, widząc tylu rannych i zabitych, przerwał mszę świętą, wszedł na ambonę i udzielił ostatniego rozgrzeszenia zabitym, rannym oraz żywym klęczącym przed Bogiem w obliczu śmierci. Wypowiadając jeszcze ostatnie błogosławieństwo dodał słowa: "Bracia Polacy, giniemy za wiarę". W tym momencie banderowcy rozbili granatem drzwi od zakrystii i wdarli się na stopnie ołtarza, skąd rozpoczęli strzelać do wiernych. Jeden z karabinów maszynowych wycelował w księdza znajdującego się jeszcze na ambonie. Ksiądz Bolesław Szawłowski, trafiony w rękę i nogi, stoczył się po stopniach ambony padając na ciała swych parafian zabitych u stup ołtarza. Mój tata klęczał obok konfesjonału, ale i jego wypatrzył jeden z Ukraińców kula trafiła w policzek przechodząc pod okiem, skonał na moich oczach nic nie mówiąc. Siedziałem skamieniały chwilą niezacieralną jak wieczność. Następnie banderowcy rzucili granaty między ławki. Rzucone wiązki granatów powodowały straszne spustoszenie wśród wiernych: ciała były rozrywane na połowę, wnętrzności wypływające z rozerwanych ciał powodowały przykry fetor, ciała bez nóg w ostatnich impulsach podskakiwały na rękach. Posadzka między ławkami była cała zalana krwią. Nie mogąc dotrzeć do chóru, ostrzeliwali ogniem karabinów. Polacy otworzyli drzwi główne i, kto żył, biegł do wyjścia. Lecz tam, przed kościołem, ustawiony był ciężki karabin maszynowy typu talerzowego. W ciągu minuty w przejściu pozostała tylko góra ciał zabitych i rannych. W międzyczasie czterech "rezunów" wniosło dwa wielkie pociski artyleryjskie, które ułożyli na ołtarzu głównym, obłożyli słomą z sienników, po czym podpalili i odeszli mając nadzieję, że pociski zburzą kościół. Jednakże granat mający dopomóc detonacji, ułożony między pociskami, zdmuchnął płomienie, wyrywając jedynie otwór do grobowca pod ołtarzem. W kościele było pełno dymu. Wyszedłem z wnęki i pobiegłem do dziadka leżącego między ławkami. Ale dziadek, ranny ciężko w kolano, rozkazał mi samemu uciekać do cioci Walerii Walczak, która mieszkała nieopodal kościoła. Więc przedzierałem się przez stos zabitych na stopniach wejścia głównego. Przy wejściu na dziedziniec ujrzałem dwóch Ukraińców przy karabinie maszynowym, zamarłem. Wtedy nieoczekiwanie powiedział jeden z nich do drugiego: "Puskaj, jewo i tak wilki zjedzą" (moje białe ubranko nasiąkło krwią zabitych i rannych, po ciałach których musiałem się przedrzeć chcąc wyjść z kościoła). Ile mi sił starczyło pobiegłem do domu cioci Walerki, ale nie mogłem wejść do mieszkania: zaraz za progiem leżała kobieta z roztrzaskaną głową, mózg i krew rozbryzgane były po całym przedsionku. Wycofałem się więc do drewutni, gdyż zaczął padać ulewny deszcz. Banderowcy tymczasem opuścili tereny przykościelne, ruszając bić i rabować mieszkańców Porycka. Schowany za drzwiami drewutni obserwowałem nasze konie i wóz, czekając, czy ktoś nadejdzie. Po jakimś czasie pojawił się mój brat Józek, który przeżył schowany w grobowcu, wraz z sąsiadem. Uradowany wybiegłem do nich i zdałem relację, gdzie kto leży. Idąc do kościoła znaleźliśmy Tośka (brata ciotecznego, syna Walerii Walczak). Zanieśliśmy go na nasz wóz, który Ukraińcy porzucili widząc dyszel złamany przez spłoszone konie. Sąsiad osądził, że mojego taty już nie zabierzemy, bo nie będzie na to czasu i w każdej chwili mogli wrócić Ukraińcy zabraliśmy więc tylko dziadka po czym kazał nam prędko ruszyć. Do wozu dobiegła jeszcze od Aniołczyków z naszej kolonii. Józek usiadł na złamanym dyszlu i stamtąd kierował wozem oraz końmi. My leżeliśmy na wozie plackiem, by wyglądało, ze konie się spłoszyły, i tak pędząc przez pola i łąki dotarliśmy do domu. Tymczasem domy w kolonii Olin stały opuszczone przez mieszkańców ktoś spóźniony na mszę cofnął się do osady i powiadomił o rzezi w Porycku. Nie zastaliśmy więc ani moich dziadków Szczęchów, ani mojej mamy z pozostałymi dziećmi: jednoroczną Kazią i trzynastoletnim Tadeuszem. Wraz z wieloma innymi uciekli w stronę Sokala, bo tam Niemcy trzymali posterunek na Bugu. Spotkaliśmy za to naszych wujków Jakuba Szczęcha i Konstantego Furmagę, którzy obserwowali wioskę i zaskoczeni teraz naszym widokiem wykrzykiwali: "To wy żyjecie, a mówili, że wszystkich rezuni wymordowali w kościele". "Ano żyjemy"- zdołaliśmy odpowiedzieć. Wujek Kostek rozkazał zaraz "Kuba, zmienić opatrunki rannym!". Józek miał pomóc przy zmianie dyszla, a mnie przypadło rozpalić ogień w piecu, aby podgrzać wodę do obmycia ran. Jednakże ran nie zdążyliśmy już przemyć i opatrzyć. Na widok unoszącego się z komina dymu hurma Ukraińców z sąsiedniej wioski ruszyła w naszą stronę. Wujek Kostek krzyknął: "Na wóz!" a wujek Kuba ruszył przynieść Tośka. Dziadek nie dał się zabrać. Powiedział, że jest już stary i ranny, to mu nic nie zrobią. Został w domu leżąc na łóżku. Józek kończył zmianę dyszla i poprawę uprzęży. Wujek Kostek wrzucił jeszcze na wóz worek grochu, przykrył nas sianem i przykazał jechać do Sokala; "Ale tylko leśnymi drogami". Obaj wujkowie zostali, ukrywszy się w sadzie, by obserwować losy zabudowań i mienia. Do lasu było niespełna 50 metrów, więc ukraińscy chłopi nie zdołali nas dogonić. Józek znając drogi leśne, którymi często chodził na zakupy do Sokala, szczęśliwie dowiózł nas do granicy na Bugu. Niemcy, widząc rannego brata ciotecznego i nas wystraszonych chłopców, przepuścili przez granicę i skierowali do punktu pomocy sanitarnej, który mieścił się na dziedzińcu przyklasztornym. Punkt ten obsługiwany był przez szwedzki i polski Czerwony Krzyż z Kamionki Strumiłowej. Jakież było nasze zdziwienie, kiedy okazało się, że ciocia Waleria Walczak była już tam na miejscu, pokonując biegiem ok.22 km dzielące Poryck od Sokala. Uradowana wzięła swego rannego syna na ręce i pobiegła do lekarzy. Ci widząc, że potrzebna jest operacja, gdyż odłamek granatu utkwił w głowie, skierowali go nazajutrz pierwszym transportem koleją do odległego o około 100 km Lwowa. Tam, po operacji, brat cioteczny żył jeszcze miesiąc. Zmarł w szpitalu lwowskim. Dwudniowa obecność odłamka wywołała zakażenie krwi. My z bratem Józkiem czekaliśmy w okolicy klasztoru, mając nadzieję, że któraś z sióstr jeszcze dotrze, gdyż żadnej z nich nie widzieliśmy ani żywej ani zabitej. Po dwóch dniach udaliśmy się do miejscowości Waręż gdzie mieszkał nasz stryj Adam Bławat. Zdaliśmy mu relację o „rezunach”. Kazał nam zatrzymać się i czekać w jego domu. Sam poszedł przekonać dwóch Niemców, by pojechali z nim do Kolonii OLIN. Umiał trochę mówić po niemiecku z austriacką melodią, bo jeszcze przed I wojną światową służył w CK Armii. Jakoś mu się udało dogadać „za odpowiednią opłatą” i pojechali z nim furmanką do naszej wioski. Tam zastał już tylko spalone domy i zabudowania, a na miejscu gdzie stało łóżko, zwęglone kości dziadka. Pochował więc  je, a z domu zabrał ukryte za kominowym popielnikiem dokumenty rodzinne. Udał się do Porycka, aby pochować tatę, lecz tam dowiedział się, że ofiary mordu zostały pochowane z rozkazu Niemców na dziedzińcu przed Kościołem we wspólnej mogile – 180 ofiar mordu. Księdza proboszcza pochowano na prośbę popa oddzielnie w pobliżu figury św. Anny po prawej stronie dziedzińca, gdyż pop uzasadniał, że „księdza nie godzi się chować w ziemi deptanej”. Kiedy wrócił, nalegaliśmy, aby zezwolił nam pojechać szukać mamy. Stryj zgodził się, choć nie bez wahania. Załadował nam worek kaszy, ziemniaków, parę bochenków chleba, trochę owsa dla koni, a na wierzch siana. Ruszyliśmy, oczywiście zawracając do Sokala, by sprawdzić, czy przypadkiem nie pojawiły się nasze siostry. Na transport kolejowy nie chciano nas zabrać, gdyż ładowano jedynie ludzi, bez furmanek i koni. Jechaliśmy więc około tygodnia naszym wozem aż do Przeworska na Podkarpaciu, wyposażeni w dokument wystawiony w języku niemieckim i polskim, zaświadczający, że jesteśmy uciekinierami zza Buga. Mieliśmy szczęście. Nasi zatrzymali się dokładnie w Przeworsku u gospodarza o nazwisku Kapusta, który użyczył uchodźcom swych czworaków. Radości było co niemiara. Matula nasza myślała, że wszyscy zginęliśmy. Opowiadać trzeba było po kilka razy, bo sąsiedzi się schodzili, ciekawi na wieści, „jak to rezuni po sąsiedzku dorabiali się na polskim dobytku żywym i martwym".

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zbrodnicze małżeństwo Graffów

W piśmie z 19 listopada 1953 roku prokurator Alicja Graff wymieniała zarzuty wobec płk. Wacława Kostka-Biernackiego:  „Od 1931 r. do 31 sier...