Pan prezydent się miota
Stefan Kisielewski mawiał, że najlepiej potrafi naprawić zegarek ten, kto go zepsuł. Wszystko to oczywiście być może, ale przykład pana prezydenta Andrzeja Dudy dowodzi czegoś zupełnie innego – że ten, co zepsuł zegarek, potrafi tylko psuć go jeszcze bardziej.
Jak wiadomo, pan prezydent sprzeciwił się pomysłowi przeforsowania w tempie stachanowskim ustawy o Sądzie Najwyższym, do której podstawowe założenia przywiózł z Brukseli pan minister Szynkowski (vel Sęk), występując w charakterze postillon d’amour Komisji Europejskiej do naszego bantustanu.
Powodem tego sprzeciwu była – jak pamiętamy – sprzeczność jednego z rozwiązań z polską konstytucją oraz irytacja pana prezydenta, że inne rozwiązanie w postaci „testowania niezawisłości”, wystawi go na pośmiewisko, bo 3000 sędziów, których mianował, mogłoby wtedy zostać przez swoich kolegów uznanych za „nielegalnych”, co prawdopodobnie skutkowałoby również unieważnieniem orzeczeń zapadłych z ich udziałem.
Są to – jak widzimy – powody poważne – ale gwoli sprawiedliwości warto przypomnieć, że winowajcą tego stanu rzeczy jest właśnie pan prezydent. To on właśnie, po 45-minutowej rozmowie telefonicznej z Naszą Złotą Panią, w roku 2017 zawetował dwie ustawy stanowiące najtwardsze jądro rządowej reformy sądownictwa, która rządowi „dobrej zmiany” miała umożliwić przejście na ręczne sterowanie sądami. Tedy rząd zaproponował, że skoro pan prezydent lepiej wie, jak powinno być, to niech przedstawi własne projekty. I tak się stało.
To właśnie ustawy firmowane przez pana prezydenta są przez instytucje Unii Europejskiej, przy pomocy których Niemcy kontynuują wojnę hybrydową przeciwko Polsce, tak krytykowane za odbieganie od zasad praworządności.
Pan prezydent próbował łagodzić, zastępując Izbę Dyscyplinarną Sądu Najwyższego Izbą Odpowiedzialności Zawodowej, ale podobno został przez Komisję Europejską wydymany, bo na taki numer nie dała się nabrać, chociaż podobno obiecywała panu prezydentowi co innego, co prawda tylko ustnie, podobnie jak teraz panu ministrowi Szynkowskiemu (vel Sękowi).
Przewidział to wszystko już dawno Janusz Szpotański pisząc w nieśmiertelnym poemacie „Towarzysz Szmaciak”, że „dla naszych zuchów to jest gratka za wroga mieć takiego dziadka”. Co teraz będzie – tego nie wiemy, bo pan premier Morawiecki stoi z kolei na nieubłaganym stanowisku, by podyktowaną przez Komisję Europejską ustawę w podskokach przyjąć.
Na wszelki tedy wypadek pan prezydent Duda zabezpiecza sobie tyły. Już w towarzystwie rabinów zapalił chanukowe światła, co – warto zauważyć – nie wywołało żadnej reakcji ze strony pryncypialnych zwolenników zasady rozdziału Kościoła od państwa, chociaż to nabożeństwo zostało zorganizowane w Pałacu Prezydenckim, a więc gmachu bądź co bądź publicznym. Ale pryncypialni obrońcy wspomnianej zasady wiedzą, kiedy mają podnosić klangor, a kiedy nie. W przypadku nabożeństwa mojżeszowego – w żadnym wypadku, bo klangor jest zarezerwowany tylko dla Kościoła katolickiego.
Judenrat „Gazety Wyborczej” klangor podniósł, ale nie z tego powodu, tylko dlatego, że „religia jest kosztowna”. Oczywiście chodzi o religię katolicką, bo mojżeszowa pewnie jest tańsza, więc nie jest wykluczone, że Judenrat zacznie lansować wśród postępowej młodzieży modę na konwersję judaistyczną – oczywiście po dokonaniu apostazji z Kościoła katolickiego.
Wtedy postępowa młodzież miałaby lepiej, chociaż też nie udałoby się uniknąć zmartwień, bo na przykład, które potrawy wegańskie można by uznać za koszerne, a których nie? To może nie jest tak straszliwa wiedza, jak ta na tematy płciowe, która coraz więcej miejsca zajmuje na uniwersytetach, ale przecież nie chodzi o to, by przy pomocy postępowej nauki rozstrzygać tylko dylematy fundamentalne, ale również problemy życia codziennego.
A skoro już mowa o straszliwej wiedzy, to pan prezydent Duda asekurował się również na tym odcinku, wetując ustawę oświatową, przez Judenrat „Gazety Wyborczej”, za którą, jak za panią matką, powtarzają rzesze mikrocefali, nazywaną „lex Czarnek”.
Oficjalnym powodem tego z kolei weta było pragnienie zaprowadzenia w naszym bantustanie społecznego spokoju – czego „lex Czarnek”, zdaniem pana prezydenta nie tylko nie gwarantowała, ale nawet nie zapowiadała. Jak się można było domyślić, chodziło o to, że „lex Czarnek” zamykała, a w każdym razie utrudniała swobodny dostęp do szkół organizacjom pozarządowym, które chciałyby edukować uczniów w zakresie masturbacji z góry i od spodu i uświadamiać im korzyści płynące z odkrywania między nogami coraz to nowych płci. Tymczasem „lex Czarnek” uzależniała dostęp tych organizacji do szkoły od zgody rodziców.
Jest to horrendum nie do pogodzenia z wymaganiami nieubłaganego postępu, bo wiadomo przecież, że „wszystkie dzieci są nasze”, czyli państwowe, a rodzicom, w zdecydowanej większości na dodatek różnopłciowym, skoro już je spłodzili, to dalej już nic do tego. Tedy wspomniane organizacje napisały do pana prezydenta wiele listów, co uświadomiło mu, że bez zawetowania wspomnianej ustawy żadnego spokoju miał nie będzie.
Tymczasem wspomniany Stefan Kisielewski twierdził również, że socjalizm bohatersko walczy z problemami nie znanymi w innym ustroju. Nietrudno się tedy domyślić, że obawy pana prezydenta, pretensje pozarządowych organizacji seksualnych dewiantów oraz desperackie próby pana ministra Czarnka utrudnienia im bliskich spotkań III stopnia z cudzymi dziećmi, biorą się stąd, że istnieje u nas państwowy monopol edukacyjny.
Konsekwencją jego ustanowienia jest pojawienie się idiotycznego poglądu, jakoby wszystkie dzieci były „nasze”, czyli – nie wiadomo czyje – podczas gdy nawet te adoptowane przez sodomczyków, mają przecież rodziców znanych z imienia i nazwiska.
Ja oczywiście rozumiem, że podniesienie ręki na państwowy monopol edukacyjny mogłoby być trudne do zniesienia w naszym socjalistycznym społeczeństwie, toteż jeszcze za komuny, w podziemnym wydawnictwie „Kurs”, wydaliśmy książkę Guy Sormana „Rozwiązanie liberalne”, w której omówiona była koncepcja „bonu oświatowego”.
Skoro już – chociaż nie bardzo wiadomo dlaczego właściwie – państwowego monopolu edukacyjnego znieść nie można, to trudno – ale w takim razie rodzicom, od których państwo bierze podatki również pod pretekstem, że edukuje im dzieci, władze powinny wręczać „bony edukacyjne”, którymi ci mogliby płacić za edukację w wybranych przez siebie szkołach. Szkoły zaś miałyby tylko tyle pieniędzy, ile tych bonów uzbierają – i ani grosza więcej.
W tej sytuacji jedne szkoły nauczałyby języka polskiego, historii, geografii i przedmiotów ścisłych, podczas gdy drugie – masturbacji i płynnego przechodzenia od jednej płci do drugiej na przykład w dni parzyste lub nieparzyste – i tak dalej. I ciekawe, które z nich miałyby pieniądze, a które musiałyby się zamknąć z powodu braku zainteresowania – bo wtedy żadne petycje do pana prezydenta nie byłyby skuteczne.
I chociaż ten pomysł lansuje obecnie Konfederacja, to z jakichś zagadkowych powodów mało kto chce jej słuchać. Najwyraźniej większość obywateli musi uważać, że wychowaniem ich dzieci najlepiej zajmą się urzędnicy, a pan prezydent chyba też podziela taki pogląd, bo w przeciwnym razie, zamiast asekurancko akomodować się do listów pisanych doń przez pozarządowe organizacje sodomczyków, wystąpiłby ze stosowną inicjatywą ustawodawczą, która – jak widać – wcale nie przekracza możliwości umysłu ludzkiego.
Stanisław Michalkiewicz
http://michalkiewicz.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz