piątek, 30 sierpnia 2024

Dodatnie i ujemne plusy profesji służebnej



Kanikuła ma swoje plusy ujemne, ale ma też i plusy dodatnie. W tym okresie, kiedy kto żyw wyjeżdża ad aquas, w mediach panuje chudość tematyczna, a przecież zarówno czas nadawania, jak i łamy dzienników, trzeba czymś wypełnić.

W związku z tym do publikacji trafiają nawet takie teksty, które w innym czasie nie miałyby najmniejszych szans na ujrzenie światła dziennego.

Tymczasem ze względu na chudość tematyczną przed kilkoma dniami przeczytałem na niemieckim, polskojęzycznym portalu „Onet”, jak to rekruci, złapani podczas ulicznych łapanek na Ukrainie przez tamtejszych wojskowych i wcieleni do armii, muszą sobie sami kupić wyposażenie; obejmujące nie tylko obuwie i portki, ale również – kamizelki kuloodporne, a nawet hełmy.

Rozumiem, że ktoś im te wszystkie rzeczy sprzedaje i inkasuje forsę.

Dlatego bez zdziwienia dowiedziałem się właśnie, że w tej części Toskanii, w której akurat jestem, ukraiński prezydent Zełeński ma posiadłość. Nie wiem, czy dużą, czy małą, ale przypuszczam, że nie jest to jego jedyna posiadłość, więc przynajmniej jemu sprawdza się hasło militarystów: „korzystajcie z wojny, bo pokój będzie straszny”.

Toteż kiedy przeczytałem, że wiceminister energetyki w ukraińskim rządzie został przed tygodniem zatrzymany pod zarzutem przyjęcia łapówki w wysokości 500 tys. dolarów, to od razu się domyśliłem, że to dlatego, że nie podzielił się, z kim trzeba.

Apetyt wzrasta w miarę jedzenia, toteż nic dziwnego, że apele o dostarczanie Ukrainie pieniędzy mnożą się jak króliki. Kto wie, jak długo potrwa wojna, w związku z czym trzeba już teraz pomyśleć o zabezpieczeniu się na czas pokoju, który może być „straszny”.

Tymczasem ukraińska ofensywa na Kursk brnie od sukcesu do sukcesu. Wyzwalane są coraz to nowe 2 -3 kilometry kwadratowe, a przynajmniej w takim tonie informuje o tych sukcesach rozradowanego prezydenta Zełeńskiego naczelny dowódca niezwyciężonej ukraińskiej amii, rosyjskiego pochodzenia generał Aleksander Syrski.

Tymczasem Putin, który wije się z upokorzenia, jak-gdyby-nigdy-nic naciera na Pokrowskoje w obwodzie donieckim, skąd ewakuuje się, kto tylko może, bo gdyby ruskim szachistom udało się opanować tę miejscowość, to odcięliby w ten sposób ukraińskiej niezwyciężonej armii drogi zaopatrzenia.

Do listopadowych amerykańskich wyborów jeszcze ponad dwa miesiące, więc trzeba je nie tylko jakoś przetrwać, ale zgromadzić tyle forsy, ile się tylko da, odpowiednio ją schować i zawczasu załatwić sobie jakieś miejsce do lądowania na wypadek, gdyby zagniewany ukraiński lud chciał powystawiać swoim Umiłowanym Przywódcom rachunki za wojnę.

Tymczasem nasza niezwyciężona armia, to znaczy – nie tyle może armia, co rząd Volksdeutsche Partei, kupił od Amerykanów ponad 80 śmigłowców „Apacz”, które zaczną sukcesywnie trafiać do naszego nieszczęśliwego kraju, Czy zostaną zaraz przekazane za darmo Ukrainie na podstawie cały czas obowiązującej umowy z 2 grudnia 2016 roku, czy trochę w Polsce pobędą, żebyśmy i my się nimi też nacieszyli – tego nikt nie wie, bo decyzja w tej sprawie należy do Naszego Najważniejszego Sojusznika, a nie do rządu tubylczego, który ma tylko za to wszystko zapłacić.

„Wygrał pan sprawę; trzeba tylko zapłacić i odsiedzieć” – zakomunikował swojemu klientowi pewien adwokat.

W przemówieniach, jakie tuż przed defiladą wojskową z okazji 15 sierpnia wygłosili trzej dygnitarze: minister obrony Władysław Kosiniak-Kamysz, premier Donald Tusk i pan prezydent Andrzej Duda, każdy z nich podkreślał, że w sprawach bezpieczeństwa przemawiają ”jednym głosem”, a to chyba znaczy tyle – że ostatnie słowo należy do Waszyngtonu.

Natomiast w innych sprawach zarówno vaginet Donalda Tuska, jak i opozycja, dysponuje już większym marginesem samodzielności, chociaż i tu musi trzymać się ramowych dyrektyw Naszego Złotego Pana z Berlina.

Jak wiadomo, przykazał on przyspieszyć dintojrę, czyli tak zwane „rozliczenia”, a premier Tusk tak się tym przejął, że z rozpędu zapragnął porozliczać bezpieczniaków, którzy jeszcze w czasach pierwszej komuny urządzili sobie nisze ekologiczne w związkach sportowych.

Narwany pan minister Nitras, ten sam, co został kiedyś przyłapany, jak na sali plenarnej Sejmu przeglądał zawartość damskich torebek pozostawionych na fotelach przez posłanki, zażądał od przewodniczącego Polskiego Komitetu Olimpijskiego Radosława Piesiewicza, żeby wydał mu wszystkie dokumenty i w ogóle – wyspowiadał się z obrotów finansowych, a tamten, najwyraźniej nie spłoszony, nie tylko pokazał mu gest Kozakiewicza, ale w dodatku wyraził zainteresowanie, od kiedy pan minister ma te objawy.

W tej sytuacji może powtórzyć się sytuacja z roku 2008, kiedy to Donald Tusk też nastąpił bezpieczniakom na odciski, a ci w odwecie sprokurowali mu aferę hazardową. Teraz też mogą przypomnieć mu, skąd wyrastają mu nogi, bo wiadomo przecież, że „nikt nie jest bez grzechu wobec Boga, ani bez winy wobec cara”.

Podobnie upały musiały jakoś wpłynąć na pana – oczywiście Wielce Czcigodnego – Romana Giertycha, który rzucił się na przewielebnego ojca Tadeusza Rydzyka – żeby odebrać mu koncesję dla Radia Maryja i w ogóle – puścić go z torbami, jako „beneficjenta” rządu „dobrej zmiany”.

Konkretnie chodzi mu o to, że ojciec Rydzyk „łamie konkordat”, bo „wtrąca się w sprawy polityczne”.

Pan mecenas – oczywiście Wielce Czcigodny” – ma wprawdzie dobrą pamięć, ale krótką. Zapomniał bowiem, jak to przewielebny ojciec Tadeusz Rydzyk również z niego zrobił człowieka, organizując mu Ligę Polskich Rodzin, z ramienia której został wystrugany z banana od razu na wicepremiera. Złośliwi dziennikarze „Onetu” przypomnieli mu to w postaci fotografii, na której Roman Giertych, wtedy jeszcze nie „Wielce Czcigodny”, końskim obyczajem składa łeb na ramieniu przewielebnego ojca Rydzyka w geście pokory.

Kto by pomyślał, że również pan – oczywiście Wielce Czcigodny – Roman Giertych okaże się aż takim niewdzięcznikiem? Ja rozumiem, że próbuje przeczołgać się na jasną stronę Mocy i zasłużyć u pana red. Michnika na awans na autorytet moralny, ale nawet i takie rzeczy powinno się robić w granicach przyzwoitości.

Z drugiej strony nie wiadomo, do jakich wniosków dojdzie prokuratura w Lublinie, która jak-gdyby-nigdy-nic prowadzi śledztwo w sprawie PolNord, z której – według fałszywych pogłosek – pan mecenas miał sobie sprywatyzować około 100 mln złotych.

Tymczasem zbliża się początek roku szkolnego i zgodnie z rozkazem pani Barbary Nowackiej od edukacji, ukraińscy uczniowie w polskich szkołach będą uczyć się różnych przedmiotów, m.in. historii, w wersji przygotowanej przez stronę ukraińską.

W związku z tym pan marszałek Zgorzelski z PSL demonstruje wzruszające obawy, że w polskich szkołach, za pieniądze polskiego podatnika, będzie krzewiony kult Stefana Bandery i innych banderowców. No naturalnie, jakże by inaczej! Przecież na Ukrainie, podobnie jak w ukraińskiej diasporze, banderyzm jest, jeśli nie jedyną ideologią, to z pewnością ideologią dominującą – oczywiście poza kultem Złotego Cielca, który jednak jest zastrzeżony dla wybranych.

Skoro jednak Polsce wyznaczona została rola „sługi narodu ukraińskiego”, to pan marszałek Zgorzelski, który nie tylko jest dużym chłopczykiem, a nawet – można powiedzieć – chłopczykiem wyrośniętym – nie powinien udawać dziewica.

Stanisław Michalkiewicz
http://michalkiewicz.pl

„Tu jest kiosk Ruchu – ja tu mięso mam!”

 

partyjna 

Już jakiś czas temu zamieściłam poniższy artykuł, ale chyba nikt się nie będzie krzywić, że czynię to ponownie.

„Tu jest kiosk Ruchu – ja tu mięso mam!”
Tę scenę z kultowego „Misia” zna pewnie każdy Polak. Mięsa wprawdzie w kioskach Ruchu nigdy nie było, ale w PRL-u były to najbardziej popularne punkty sprzedaży, gdzie można były kupić artykuły codziennego użytku. Co ciekawe, nigdzie na świecie nie było tak rozbudowanej sieci sprzedaży detalicznej, jak nasze poczciwe kioski Ruchu, które stały niemal na każdym rogu ulicy…

Popularne kioski powstały już ponad sto lat temu. Pierwsze tego rodzaju punkty sprzedaży uruchomiono w Warszawie na dworcu kolejowym Warszawa Główna. Szybko zdobyły dużą popularność. Można w nich było kupić głównie prasę oraz drobne artykuły jak papierosy, kosmetyki, książki. Działały również w czasie okupacji…

Po wojnie kioski stały się w Polsce powszechnie dostępne również na wsi i były często jedynym punktem sprzedaży w danej miejscowości. Pełniły również niejako funkcję „skrzynki kontaktowej”. Początkowo sieć kiosków podlegała pod resort Poczty i Telegrafów, a od 1973 r. weszły w skład Robotniczej Spółdzielni Wydawniczej „Prasa Książka Ruch”…

Wiesława Gleń przez wiele lat pracowała w kiosku przy ul. Dwernickiego w Hrubieszowie.
— Otwierałam go już o 6 rano — wspomina. – W lecie był czynny do godz. 20. Miałam oczywiście zmienniczkę. Nie była to lekka praca. Kiosk był ciasny, ciężko się było w nim poruszać, w lecie było gorąco, trzeba było otwierać drzwi, a w zimie z kolei dogrzewać grzejnikiem. Nie było też toalety. Znałam praktycznie każdego klienta. Wiele osób przychodziło nie tylko po to, żeby kupić gazetę, ale też, żeby po prostu z kimś porozmawiać. Kiosk był takim punktem kontaktowym. Niektórzy zostawiali u mnie klucze do domu, które potem odbierały dzieci wracające ze szkoły. Jak ktoś chciał coś sprzedać albo kupić – to także zostawiał u mnie taką informację.

W latach 70. i 80. popularne kioski stały się jedną z największych na świecie siecią punktów sprzedaży detalicznej i największą w Europie Środkowo-Wschodniej…

— Wtedy paliła większość dorosłych Polaków — dodaje pani Wiesława. – Najbardziej popularne były sporty oraz klubowe. Z droższych caro i carmeny. Kiedy przyszedł kryzys i brakowało nawet papierosów, to pojawiły się w sprzedaży importowane m.in. z Albanii i ZSRR. Te pierwsze były bardzo aromatyzowane i strasznie śmierdziały. Nazywały się DS i Alberia. Były też papierosy wietnamskie. Te kupowano już tylko w ostateczności. Strasznie śmierdziały. Do papierosów bez filtra klienci kupowali też szklane fifki. Takie papierosy nie parzyły wówczas w palce oraz nie zostawiały żółtych przebarwień…

Mimo dużych nakładów gazet zdarzało się, że niektórych tytułów zaczynało brakować już przed południem. Powstał wówczas system tzw. sprzedaży teczkowej. Każdy klient mógł sobie założyć specjalną teczkę, do której sprzedawca codziennie wkładał zamówione przez niego gazety. I w tym przypadku duże znaczenie miała znajomość kioskarza. To on decydował, komu włożyć do teczki atrakcyjny tytuł. Na każdej teczce wypisane były tytuły zamawianych gazet.

— Były takie tygodniki jak „Na przełaj”, „Razem” czy „Motor”, które dostawaliśmy po kilka sztuk — wyjaśnia pani Wiesława. – Chętnych na nie było wielu. Wtedy rzeczywiście był dylemat czy gazetę zostawić znajomemu lekarzowi, czy zaprzyjaźnionej sąsiadce. Podobnie było z tak popularnym periodykami, jak „Kobieta i życie”, „Przyjaciółka”, „Filipinka” czy „Przekrój”. Czasami zamiast zamówionych 30 egzemplarzy, dostawaliśmy po kilka sztuk, a zdarzało się, że nawet żadnej.

Z innych popularnych gazet dużym powodzeniem cieszyły się gazety sportowe – „Przegląd Sportowy”, „Sport” i „Tempo” oraz dla dzieci i młodzieży: „Miś”, „Płomyczek”, „Płomyk” i „Gazeta Młodych” oraz „Mały modelarz”. Długo na ladzie nie leżała również „Panorama”.

Była to jedna z nielicznych kolorowych gazet, która na ostatniej stronie publikowała zdjęcie roznegliżowanej panienki.

Nie było z kolei zbyt wielu chętnych na kupowanie „Kraju Rad”, gazety, która miała wówczas najwyższej jakości papier…

W kioskach zawsze można było też kupić podstawowe kosmetyki jak krem Nivea, mydła, szampony (w tym najbardziej powszechny „Familijny”), wodę brzozową, spirytus salicylowy, pastę do zębów (głównie Pollena), żyletki, a nawet papier toaletowy czy watę. Dzisiejsze pokolenie 50— i 60-latków kupowało tu również papeterię (koperty i papier listowy). Tak, droga młodzieży – esemesów wówczas nie było – pisało się listy, wysyłało widokówki.

W lecie w kiosku można było też kupić olejki do opalania w małych plastikowych saszetkach. W podobnych do nich sprzedawano również płyn do mycia FF.

Na kioskowych półkach nie brakowało również zabawek. Oprócz różnego rodzaju samochodzików, z których najbardziej pożądane były takie z otwieranymi drzwiczkami i lalek, popularne były także plastikowe figurki żołnierzy różnych formacji. Niektóre kolekcje liczyły nawet kilkadziesiąt sztuk. W modzie były też figurki kowbojów oraz Indian. Przez wiele lat w ofercie były też najbardziej popularne w Polsce leki – tzw. tabletki z krzyżykiem. Tu również zaopatrywano się w zeszyty, kredki, długopisy i farbki.

https://www.google.com/url?q=https://www.onet.pl/styl-zycia/facet-xl/tu-jest-kiosk-ruchu-ja-tu-mieso-mam/lprle0h,30bc1058&sa=U&ved=2ahUKEwiH37qp-pKIAxWbJRAIHdKIJ8UQFnoECAYQAg&usg=AOvVaw1nH1bM-C5kXonauLvDtD8A

I komu to przeszkadzało? Nie mogliśmy mieć nadal takiej swojej marki sprzedaży detalicznej? Wszystko co powyżej Panowie napisali albo są zawarte w artykule doskonale znałam z autopsji. Faktycznie też mieliśmy założoną „teczkę”, też stałam w kolejkach gdy wszystko było na kartki np. szampony, mydło, proszki i papierosy dla Ojca i wiele wiele innych artykułów pierwszej lub drugiej potrzeby.
Tylko zapomniałam, iż kioski miały tak długą historię.
Eh, łza w oku się zakręciła bo jakoś tak było wówczas swojsko, pomimo tych kolejek i pewnych utrudnień. Do moich codziennych obowiązków należało wychodzenie z psem na spacer i kupowanie m.in. „Expressu Wieczornego” i pozostałych gazet.

Bez-Ruch



W ciągu kilku lat drastycznie ubyło kiosków „Ruch”, a ich obecna liczba jest znikoma.

Jak informuje portal pisma „Press”, wedle stanu na koniec czerwca istniało już tylko 411 kiosków „Ruchu”. Jeszcze w 2019 roku było ich 1333. W 2020 roku firmę przejął koncern Orlen i od tamtej pory stale ubywa kiosków: w 2021 było ich 1027, w 2022 – 814, w 2023 – 565.

Zwijanie „Ruchu” nie zostało powstrzymane po wyborach i zmianie władzy oraz po zmianie zarządu Orlenu.

Pod koniec kwietnia 2024 roku „Ruch” zaprzestał dystrybucji prasy, czyli swojego historycznego podstawowego zadania. Oznacza to rozmaite problemy dla wydawców. Kioski były ważnym kanałem sprzedaży prasy, a dla wydawców czasopism lokalnych wręcz jednym z podstawowych.

Jak podaje „Press”, media lokalne sprzedawały w kioskach około 40-50% całej swojej sprzedaży.

Polecamy duży tekst naszej redaktorki o zapaści kiosków: https://spidersweb.pl/plus/2024/03/jak-zniknely-kioski

https://nowyobywatel.pl/

Duda jako symbol polityki euroatlantyckiej względem Ukrainy



Prezydent Andrzej Duda brał udział w uroczystościach z okazji Dnia Niepodległości Ukrainy w Kijowie. Miał chęci i znalazł czas, bym w tym dniu być razem z Wołodymyrem Zełenskim na Placu Sofijskim. 

Nie miał chęci i zabrakło mu czasu, by uczestniczyć w odsłonięciu pomnika poświęconego polskim ofiarom ukraińskich mordów w Domostawie.


To bardzo symboliczne. Prezydent powiedział też kilka zdań po ukraińsku. Eksperci twierdzą, że mówienie w języku ukraińskim idzie mu dużo lepiej, niż na przykład w angielskim. Złośliwi wskazują, że nawet lepiej, niż porozumiewanie się w języku polskim.

Prezydent Andrzej Duda powiedział – „Wasz dzień niepodległości to w pewnym sensie także święto niepodległości całej Europy Środkowej. Bowiem bez niepodległej Ukrainy trudno myśleć o niepodległej i bezpiecznej Polsce”.

Dodał również zupełnie kuriozalne zdanie „W Polsce dobrze wiemy, że Ukraina jest częścią europejskiej wspólnoty od wieków”. Mam zdecydowanie większą wyobraźnie od prezydenta Dudy, bo ja sobie to bez problemu potrafię wyobrazić.

Gdyby prezydent Duda znał historię w stopniu podstawowym, to by wiedział, że Polska istniała i radziła przez wieki bez Ukrainy. O jakim wielowiekowym państwie ukraińskim prezydent Duda mówił – nie mam pojęcia.

Prezydent Duda wielokrotnie powtarzał, że miejsce Ukrainy jest w zachodnim kręgu polityczno-cywilizacyjnym. To zdanie prawie całej klasy politycznej w III RP. Kuriozalne jest jednak to, że w tym samym czasie politycy Prawa i Sprawiedliwości oraz Suwerennej Polski ubolewali nad kierunkiem antycywilizacyjnym, który obrała Unia Europejska i ogólnie świat zachodni.

Z wielkim niepokojem i nieskrywaną niechęcią mówili o tęczowej rewolucji, atakach na rodzinę, zacieraniu podstawowych definicji czy braku szacunku dla ludzkiego życia w UE. W dużej mierze w tym temacie obóz Kaczyńskiego ma rację. W tym wypadku jednak należy zacząć się zastanawiać, czy aby oni naprawdę dobrze życzą mieszkańcom Ukrainy?

Na kijowskich uroczystościach nie pojawili się czołowi politycy z Stanów Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii, Unii Europejskiej. Przywódca Ukrainy Wołodymyr Zełenski, stał obok Andrzeja Dudy i premier Litwy Ingridy Simonyte.

Zdjęcia z tych uroczystości – osamotnionych polityków trzech państw – ukazują prawdziwy stosunek USA i Unii Europejskiej do Ukrainy i jej miejsce w świecie euroatlantyckim.

Zachód wspiera Ukrainę dostawami broni i płomiennymi deklaracjami hartującymi ich ducha. Obiecaną przynależność do struktur euroatlantyckich symbolizuje obecność prezydenta, kończącego swoją kadencję i premier Litwy. Powiedzmy sobie szczerze państwa niekoniecznie będącego militarno-gospodarczym gigantem.

Ukraina jest wartością dla Kolektywnego Zachodu jako państwo aspirujące i starające się, a nie należące. Prezydentowi Dudzie udało się jednak zostać twarzą euroatlantyckiej polityki względem Ukrainy.

Ukraina świętuje swoją niepodległość walcząc ze swoim wschodnim sąsiadem, głównie w geopolitycznym interesie Anglosasów i finansowych oligarchów (również często nieukraińskich).

To jednak sprawa Ukrainy i nic nam Polakom do tego. Nasz problem leży gdzie indziej. Polska jako pierwsze państwo uznała niepodległość Ukrainy. Nie uzyskaliśmy z tego tytułu żadnych korzyści. Państwo polskie i bardzo liczni Polacy jako jeden z pierwszych krajów udzieliła wszechstronnego i wielokrotnie przewyższającego nasze możliwości wsparcia w czasie trwania wojny. Nie mamy z tego tytułu żadnych korzyści. Odwrotnie, ciągle ponosimy ogromne koszty.

Władze w Polsce od 33 lat zawsze wspierały Ukrainę. Również wtedy gdy należało się trzymać od polityki ukraińskiej jak najdalej – np. gdy obalano prezydenta Wiktora Janukowycza.

Realne korzyści z tego wsparcia były przez trzy dekady prawie bezobjawowe. Rządzący nie potrafili wyegzekwować nawet możliwości ekshumacji i godnego pochowania ogromnej rzeszy naszych rodaków pomordowanych w okrutny sposób przez Ukraińców w latach 1939-1947.

Nasze władze ze spuszczoną głową zaakceptowały fakt, że banderyzm stał się składową ukraińskiej ideologii państwowej, a przedstawiciele ukraińskich władz składają kwiaty pod pomnikami morderców Polaków.

Wojna, która toczy się na terytorium Ukrainy sprawiła, że polskie władze stały się zupełnie bezradne i zgodnie z zdaniem wypowiedzianym przez byłego rzecznika Ministerstwa Spraw Zagranicznych Łukasza Jasiny staliśmy się sługami narodu ukraińskiego. W imię fałszywie pojmowanych dobrosąsiedzkich relacji władze w Polsce poświeciły na rzecz Ukrainy znaczną część polskiego budżetu, oraz miejsc pracy i spodziewanych zysków naszych rodaków.

Ukraina nie ma raczej czego świętować. Trwa na jej terenie wojnę z Rosją. Nie widać końca tego konfliktu. Cmentarze zasiane są grobami młodych ludzi. Państwo się wyludnia na skutek emigracji. Gospodarka leży i jest uzależniona od czynników zewnętrznych. Znaczną część majątku narodowego – głównie ziemi – przejęli cudzoziemcy. Rosną długi państwa i zyski oligarchów.

Państwo ukraińskie jest w głębokiej zapaści i takie pozostanie przez wiele dziesiątek lat. Mieszkańcy Ukrainy będą to odczuwać i będzie rosła ich frustracja. Przyszłe pretensje będą kierowana do tych, którzy byli twarzą prowojennej polityki.

Przeciętnemu Ukraińcowi zawiedzione nadzieje i bieda będą się to kojarzyć z polskim zaangażowaniem w konflikt będący przyczyną nieszczęść. Ukraińcy poniekąd słuszne będą kierowali pretensje w stosunku do Polski. Symbolem tego, będzie Andrzej Duda.

Łukasz Jastrzębski
https://myslpolska.info

Skoro 5 sekund nie leżało, to można zjeść?



Zasadę 5 sekund stosuje aż 87 proc. ludzi – zjadają to, co spadło na podłogę, ale nie leżało tam dłużej niż, powiedzmy, 5 sekund. Są przekonani, że przez tak krótki czas nie zdążyły na to “wskoczyć” zarazki. Czy mają rację?


Piszę “oni”, ale i mnie się zdarza szybko podnieść i zjeść to, co moim zdaniem po upadku na podłogę zachowało minimum higieny (przynajmniej pozornie). Nie chodzi tu oczywiście o tort z kremem rozmazujący się po dywanie czy parkiecie, tylko raczej suche ciastko czy kawałek chleba, który upadł na czystą terakotę.

Czy to rzeczywiście bezpieczne? Odpowiedź nauki brzmi: TO ZALEŻY.

Taka odpowiedź oczywiście irytuje zwykłych ludzi, zwłaszcza że właśnie tak najczęściej odpowiadają naukowcy. My chcemy prostego komunikatu “tak” lub “nie”, a oni biorą pod uwagę najrozmaitsze czynniki i testują je w badaniach. I wówczas okazuje się, że zjedzenie ciastka z podłogi jest RACZEJ bezpieczne, NO CHYBA, ŻE mamy pecha i akurat trafimy na wyjątkowo groźne drobnoustroje. Tak właśnie działa nauka.

Działa, ALE…

Zacznę od kontrowersyjnych wyników badań, które wskazują, że, owszem, zasada pięciu sekund działa (ALE…). Studenci ostatniego roku wydziału biologii w brytyjskim Aston University dowiedli, że jedzenie podniesione z podłogi natychmiast po zetknięciu z nią jest mniej zanieczyszczone drobnoustrojami niż to, które poleży tam dłużej.

Jak na mój gust, nie potrzeba stopni naukowych do tego, by dojść do tych oczywistych wniosków. Tylko, że w przeciwnym wypadku nie byłyby to wiarygodne, potwierdzone naukowo wnioski, tylko wysnuwane “na zdrowy chłopski rozum”, który z nauką nie ma nic wspólnego. I takich wniosków nie można by użyć w naukowej dyskusji na ten temat. Tak właśnie działa nauka, że nie może nic z całą pewnością stwierdzić, dopóki tego nie przebada.

Aby więc tę tezę potwierdzić lub obalić, studenci przeprowadzili szereg interesujących doświadczeń. Przy okazji też ustalili, że aż 87 proc. badanych stosuje zasadę 5 sekund.

Ich celem było wskazanie, jak szybko leżące na podłodze jedzenie jest zasiedlane przez powszechnie występujące i niebezpieczne dla zdrowia bakterie: Escherichię coli (pałeczkę okrężnicy wywołującą m.in. biegunki) oraz gronkowca złocistego (sprawcę różnego rodzaju zakażeń, m.in. skórnych czy obejmujących górne drogi oddechowe).

Testowano różne rodzaje podłóg (dywan, drewniane panele, kafelki terakotowe) w kontakcie z różnymi typami potraw (tost, makaron, ciastko i lepkie słodycze), które leżały tam od 3 do 30 sekund.

Badacze ustalili, że bakterie najchętniej i najszybciej przenoszą się z podłóg terakotowych lub drewnianych paneli (laminatów) na wilgotne jedzenie leżące tam dłużej niż 5 sekund. Tak więc zjedzenie z twardej podłogi leżącej tam dłużej niż 5 sekund kanapki z masłem / dżemem / pasztetem albo też tortu z kremem jest zdecydowanie niewskazane (“zdrowy chłopski rozum” tym razem słusznie podpowiada, że zjedzenie jakiegokolwiek z tych produktów również przed upływem 5 sekund jest także marnym pomysłem – ale o tym za chwilę).

Co ciekawe, najmniej chętnie bakterie przeskakiwały na jedzenie z dywanu – ze względu na mniejszą powierzchnię przylegania powierzchni produktu do włókien.

Nie działa, ALE…

Dla tych, którzy odetchnęli właśnie z ulgą, mam złą wiadomość. Inne badania bezsprzecznie dowodzą, że jedzenie upuszczone na podłogę jest natychmiast zasiedlane przez bakterie, czemu zresztą nie zaprzeczają też badacze z Aston University.

Autorzy innych badań sprawdzających, czy zasada 5 sekund działa, słusznie zauważają, że wszystko ZALEŻY od tego, na jaki typ mikroorganizmów się natkniemy. Jeśli na taki, który do zakażenia potrzebuje aż 10 tys. bakterii (to dość powszechna reguła), wówczas mamy szczęście i w ciągu 5 sekund nie zbierze się na naszym kawałku jedzenia liczba bakterii wystarczająca do tego, żebyśmy się rozchorowali.

Jeśli jednak mamy pecha i trafimy na bakterię, której do zakażenia nas wystarczy kilkaset sztuk – to natychmiastowe podniesienie kęska z podłogi nic nam nie pomoże. Podobnie może się zdarzyć, jeśli mamy osłabiony układ odpornościowy.

Wywołująca zatrucia pokarmowe bakteria Salmonella Typhimurium, nad którą pochylili się naukowcy z Wydziału Nauk o Żywności i Żywienia Człowieka Uniwersytetu Clemson w Stanach Zjednoczonych, może przetrwać do 4 tygodni na suchych powierzchniach (czyli np. na niemytych albo niezbyt dokładnie umytych podłogach). Może też przenieść się na żywność niemal natychmiast (w ciągu mniej niż 1 sekundy) po kontakcie z nią.

Tym niemniej większość badaczy przychyla się do wniosków, które wyciągnęli też badacze z Aston University: im dłużej jedzenie leży na podłodze, tym bardziej narażone jest na zasiedlenie przez bakterie chorobotwórcze.

Oczywiście znaczenie ma również to, jak dawno i dokładnie myta była ta podłoga i jak bardzo kleiste jest jedzenie (chyba nie trzeba nikomu mówić, że zjedzenie dżemu z dywanu to wyjątkowo kiepski pomysł).

Inne badania pokazały, że regułą 5 sekund dużo częściej usprawiedliwia się podnoszenie słodyczy niż warzyw. Mało zaskakujące, prawda?

Wniosków jest kilka:

Jeśli mamy szczęście (a zazwyczaj je przecież mamy), zasada 5 sekund u nas zadziała;
Jeśli już musimy zjeść coś z podłogi, to jedzmy z dywanu (byle nie dżem, masło czy krem);
Ale jeżeli mamy pecha i trafimy na zjadliwą bakterię, której nawet mała ilość może wywołać chorobę, to nie pomoże nam ani dywan, ani zasada 5 sekund.

Źródła:
https://www.sciencedaily.com/releases/2014/03/140310102212.htm
https://www.medicalnewstoday.com/articles/248051#1
https://www.sciencedaily.com/releases/2012/07/120718143602.htm
https://pubmed.ncbi.nlm.nih.gov/17381737
https://journals.asm.org/doi/10.1128/aem.01838-16


https://health.clevelandclinic.org/5-second-rule

Aleksandra Stanisławska
https://www.crazynauka.pl

Braun nokautuje filmem, mistyka wkracza do geopolityki

Najnowszy film dokumentalny Grzegorza Brauna wyprodukowany przez Włodzimierza Skalika, to swoiste antidotum na prowojenną propagandę trawiącą ludzkie umysły. Z tego też powodu, media głównego nurtu mają za zadanie przemilczeć powstanie filmowego dzieła pt. „Gietrzwałd 1877. Wojna światów”.

Punktem wyjścia są objawienia Matki Bożej w Gietrzwałdzie, które miały miejsce latem 1877 roku. Równolegle w gabinetach wielkich tego świata rozgrywała się geopolityczna gra mocarstw.

Twórcy filmu przeprowadzili biały wywiad, zapoznali się z dostępnymi publikacjami i zapytali o opinię zagranicznych historyków specjalizujących się w tym okresie. Efekt śledztwa jest piorunujący. Były to dwa krytyczne miesiące w dziejach świata, Europy i Polski.

Wiele wskazuje bowiem na to, że pierwsza wojna światowa miała wybuchnąć już wtedy. Grzegorz Braun – zainspirowany rozmową z ks. prof. Krzysztofem Bielawnym, badaczem objawień gietrzwałdzkich – założył śmiałą hipotezę, że do zatrzymania globalnej katastrofy przyczyniły się mistyczne wydarzenia w warmińskiej wiosce Gietrzwałd, ówczesnym Dietrichswalde pod zaborem pruskim.

Za pomocą faktów i dedukcji reżyser postanowił dowieść czy faktycznie tak właśnie było. W jaki sposób obronił w filmie swoje założenia? By nie psuć niespodzianki, nie będę zanadto spoilerować. Po seansie (pokazy będą organizowane w Polsce za darmo) przekonają się Państwo sami. Na zachętę dodam, że niektóre dowody – jak chociażby sięgnięcie do statystyk – mogą przekonać także osoby niereligijne, o ile nie są zacietrzewione.

ROZGRYWKI IMPERIÓW

Film ukazujący zakulisowe intrygi popychające do „wojny wszystkich ze wszystkimi”, to przede wszystkim zaległa lekcja historii, o której nie uczono nas w szkołach. Zresztą, żaden historyk wypowiadający się w filmie nie jest Polakiem, bo – jak zauważył sam reżyser – okres ten postrzega się u nas za wyjątkowo nudny. Tymczasem film odkrywa i pokazuje zgoła coś innego.

Braun skojarzył fakty z dziedziny militariów, dyplomacji i geopolityki. Co z tego wyszło? Thriller polityczny z sensacyjną historią, gdzie dodatkowe napięcie buduje świetna muzyka Szymona Kusiora i widowiskowe ujęcia kamery, która dotarła do wielu zakątków świata. Obraz dopełniają archiwalne fotografie i starannie wykonana animacja map autorstwa Leszka Nowickiego, która pobudza wyobraźnię i przenosi widza do tamtej epoki.

Ciarki zapewniają m.in. nawiązanie do Apokalipsy św. Jana czy mocne cytaty znanych postaci. Dla przykładu, rosyjski pisarz Fiodor Dostojewski odgrażał się Turkom słowami: „Konstantynopol wcześniej czy później będzie nasz!”.

Występujący w filmie historycy stopniowo budują napięcie. «W XIX wieku dochodzi do konfrontacji globalnej, której walka toczy się o dominację w świecie. Było to starcie między lądem a morzem, czyli obszar euroazjatycki a państwa morskie.»

I dalej: «Wielka gra toczyła się na ogromnych terytoriach od Morza Czarnego, od Kaukazu do Dalekiego Wschodu. Konkurencja o rynki zbytu i źródła surowców, o uzyskanie preferencji w krajach wschodu. Gra szła o Iran – wtedy zwany Persją, Chiny czy Afganistan.»

Nosicielami tej globalnej konfrontacji były Rosja (wyróżniająca się potężną armią lądową) i Wielka Brytania (wyróżniająca się ogromną flotą). Prowokatorem była muzułmańska Turcja, która brutalnie pastwiła się nad chrześcijanami z Bałkanów. Prawosławne Imperium musiało stanowczo zareagować, wszak «Rosja w imię sprawy Słowiańszczyzny winna stanąć w obronie Serbii, Czarnogóry i Bułgarów».

Z odtajnionych dokumentów wynika, że wielcy gracze prowadzili dwulicową dyplomację. «Z jednej strony, oficjalnie zakładano zachowanie politycznego status quo, deklarowano sprzeciw wobec interwencji wojskowej, poszukiwanie pokojowych środków rozwiązania pogłębiającego się kryzysu wschodniego. A z drugiej strony, mamy do czynienia z zakulisowymi działaniami zmierzającymi do rozwiązania militarnego.»

24 kwietnia 1877 roku na Bałkanach w Bułgarii wybucha wojna rosyjsko-turecka. W interesie Brytyjczyków jest przegrana Rosji. Aby dopiąć swego ruszają z nowoczesną kampanią propagandową i szeregiem rozmaitych intryg, mających wzmocnić Imperium Sułtanów przeciwko Imperium Carów.

Na pionki w grze po raz kolejny zostają wytypowani Polacy. W tym momencie do gry wkracza Piękna Pani, która w Gietrzwałdzie dokonuje cudu.

ZASTANAWIAJĄCE ANALOGIE

Zanim jednak Matka Boża zdoła przekonać polskich katolików, że zamiast miecza winni wziąć do ręki Różaniec, prześledźmy z grubsza co kombinowali zewnętrzni podżegacze i międzynarodowi intryganci.

Szczególnie zaskakującym dla mnie odkryciem z dokumentu Brauna jest to, że już wtedy pojawiła się kwestia budowy państwa żydowskiego w Palestynie. «Część anglosaskiego establishmentu jest żywo zainteresowana eskalacją, by poprzez wojnę przyspieszyć realizację tego projektu.» Syjoniści z Londynu dogadują z Turkami wstępne ustalenia w tej sprawie. W interesie syjonistów było więc, aby wojna na Bałkanach nie skończyła się zbyt prędko.

Do gry wkroczyły także Stany Zjednoczone. W interesie przyszłego imperium zza Oceanu było to, aby wykrwawiała się Eurazja. Amerykanie zaangażowali się więc niebezpośrednio – sprzedawali broń zarówno Rosjanom jak i Turkom.

Wśród graczy kontynentalnych uruchamiają się głównie Austro-Węgry i Niemcy, a także Francja (pragnąca skorzystać z okazji, by odegrać się na Niemcach). W gabinetach Paryża, Wiednia, Berlina i Sankt Petersburga odbywają się pilne narady.

Ewentualna wygrana Rosji – i budząca się idea panslawizmu – nie leży w interesie Germanów, stąd militarna mobilizacja i wojskowe manewry przy granicach. W planach pojawia się uderzenie w Rosję na ziemiach polskich.

«Według Bismarcka kwestia wschodnia powinna być jak krwawiąca rana, jak wrzód, który powinien krwawić, ale nigdy się nie goić.»

Zewnętrzni podżegacze – którym przewodził Brytyjczyk Munro Butler-Johnstone – uruchomiają „polskich konspiratorów, patriotów, powstańców i zawodowych rewolucjonistów, wśród których nie brak zresztą płatnych agentów i prowokatorów”. Celem intrygi jest rozpętanie kolejnego powstania w Polsce.

Tymczasem wskutek mistycznej ingerencji, plan rozszerzania wojny i prowokacji powstańczej nie wypala. Wojna rosyjsko-turecka nie przeradza się w globalny konflikt. Wybuch Wielkiej Wojny zostaje odroczony na blisko cztery dekady, aż do 1914 roku.

Zdaniem twórców filmu nie tylko ocaliło to wówczas Polaków, ale realnie przybliżyło nas do odzyskania niepodległości.

TOŻSAMOŚĆ POLAKÓW

Włodzimierz Skalik przyznał wprost:

«Ks. Krzysztof Bielawny, który zainspirował nas do wyprodukowania tego filmu, powiedział, że „bez Gietrzwałdu Polska nie odzyskała by niepodległości”.

My podzielamy tę tezę. Po pierwsze, dlatego że poprzez objawienia gietrzwałdzkie Polacy uniknęli kolejnej jatki, kolejnego powstania do którego byliśmy wpychani. Po drugie, nastąpiła powszechna odnowa moralna Polaków, którzy poruszeni przesłaniem gietrzwałdzkim zmieniali swoje życie. Zmieniali je na tyle efektywnie, że stawaliśmy się zupełnie innym narodem, takim który stawał się coraz bardziej liczny i gotowy do przyjęcia niepodległości.»

Na pokazie prasowym, Grzegorz Braun – nawiązując do wydarzeń, o których opowiedział w najnowszym filmie – przyznał, że to temat jego życia. Zwracając się do dziennikarzy powiedział, że w jego prywatnym rankingu rok 1877, kiedy „Polska została ocalona”, jest tak samo ważną datą jak rok 966, kiedy „Polska uzyskała dostęp franczyzy łacińskiej, katolickiej”.

O ile film uważam za świetny i niezwykle potrzebny w dzisiejszych czasach, o tyle z tym drugim zagadnieniem pozwolę sobie na polemikę.

Jakiś czas temu poznałam rozszerzoną wersję historii chrystianizacji Polski. Dowiedziałam się, że początkiem chrześcijaństwa wcale nie było wydarzenie z udziałem Mieszka I, który zawarł sojusz z łacinnikami z Rzymu, co traktujemy umownie jako chrzest Polski w 966 roku.

Chrześcijaństwo dotarło do nas z Bałkanów już 150 wcześniej, za sprawą misji chrystianizacyjnej Cyryla i Metodego wśród Słowian. A zatem, nasi przodkowie przez blisko 1,5 wieku uczestniczyli w Liturgii w obrządku wschodnim. Oznacza to, że pierwsi chrześcijanie na polskich ziemiach modlili się w języku staro-cerkiewno-słowiańskim. Ma to ogromne znaczenie w odkrywaniu korzeni naszej tożsamości.

Wracając do nadprzyrodzonych wydarzeń z udziałem Matki Bożej w kontekście Polaków. Jakże to wymowne, że Piękna Pani nie chciała, abyśmy w 1877 roku poszli do powstania przeciwko Prawosławnej Rosji, która wówczas stanęła w obronie chrześcijan na Bałkanach. Natomiast już w 1920 roku wyraźnie nam dopomogła, abyśmy przegnali bolszewików.

Braun przyznał zresztą, że nie było by Cudu nad Wisłą, gdyby nie eksplozja demograficzna, która nastała po objawieniach w Gietrzwałdzie.

Film dokumentalny „Gietrzwałd 1877. Wojna światów” został wyprodukowany przez Fundację Osuchowa i sfinansowany z dobrowolnych datków Polaków. Lista bezpłatnych projekcji filmu znajduje się na stronie: https://www.gietrzwald1877.pl/pokazy/ i jest aktualizowana.

Agnieszka Piwar
https://piwar.info/

Duda świętuje z Ukraińcami w Kijowie. „Poczytuję sobie za wyjątkowy zaszczyt”.

 

Duda świętuje z Ukraińcami w Kijowie. „Poczytuję sobie za wyjątkowy zaszczyt”.


Kto się chce wkurwić, niech czyta… co zdanie, to brednie – admin

Bez niepodległej Ukrainy trudno myśleć o niepodległej i bezpiecznej Polsce, Litwie czy innych krajach naszego regionu – powiedział prezydent Andrzej Duda w sobotę w Kijowie. Polska wspierała, wspiera i będzie nadal wspierać waszą słuszną walkę aż do zwycięskiego jej końca – zapewnił.

Prezydent Duda przebywa w Kijowie w związku z obchodami 33. rocznicy Niepodległości Ukrainy. Wraz z prezydentem Ukrainy Wołodymyrem Zełenskim i premier Litwy Ingridą Szimonyte uczestniczył w uroczystościach na Placu Sofijskim.

Podczas swego wystąpienia podkreślał, zwracając się do Ukraińców: „Polska jest przy was, jest z wami od samego początku rosyjskiej agresji”. Przypomniał, że osobiście był w Kijowie wraz z prezydentem Litwy Gitanasem Nausedą 23 lutego 2022 r., na dzień przed atakiem Rosji na Ukrainę.

Dodał, że od wybuchu wojny wielokrotnie spotykał się z prezydentem Zełenskim zarówno na Ukrainie, w Polsce, jak i na forach międzynarodowych. „Jednak przemawianie przed państwem, obywatelami Ukrainy, tu w Kijowie, w dniu 33. rocznicy odzyskania niepodległości przez Ukrainę poczytuję sobie za wyjątkowy zaszczyt” – zaznaczył.

„Wasz dzień niepodległości to w pewnym sensie także święto niepodległości całej Europy Środkowej, bowiem bez niepodległej Ukrainy trudno myśleć o niepodległej i bezpiecznej Polsce, Litwie czy innych krajach naszego regionu. Dobrze o tym wiemy i dlatego tym bardziej cieszę się, że jesteśmy tu dziś razem” – podkreślił Duda.

Jak zauważył, od ponad dwóch lat Ukraińcy bohatersko walczą o swój kraj i bronią niepodległości, płacąc za to najwyższą cenę: cenę życia, cenę krwi. „Pamiętajcie proszę, że w tej najcięższej próbie nie jesteście sami. Polska wspierała, wspiera i będzie nadal wspierać waszą słuszną walkę aż do zwycięskiego jej końca” – zadeklarował.

Prezydent RP podkreślił, że Ukraina słusznie od lat aspiruje do bycia częścią wspólnoty politycznej, opartej na fundamentach chrześcijaństwa, filozofii greckiej i prawa rzymskiego. Te dążenia są uzasadnione. W Polsce wiemy, że Ukraina jest częścią europejskiej wspólnoty od wieków – mówił Duda.

Zaznaczył, że historia Polski „jest najdobitniejszym przykładem, że determinacja, upór i bezgraniczne umiłowanie wolności musi doprowadzić do zwycięstwa”. Dodał, że nie ma żadnego znaczenia, jak silny i jak wielki wydaje się agresor, zaborca, czy okupant.

Według prezydenta, nie ma najmniejszych wątpliwości, „że zjednoczony w swoich wysiłkach oraz walce dzielny naród ukraiński obroni swoją niepodległość” oraz że już wkrótce wojna zakończy się zwycięstwem sił wolności nad światem tyranii. Wówczas, jak mówił, „z mroku wojny, na zgliszczach i pogorzeliskach zacznie wykuwać się nowy świat”.

Prezydent przypomniał, że „przed kilkudziesięciu laty, gdy Europa podnosiła się z gruzów oraz zniszczeń dokonanych przez niemiecki i sowiecki totalitaryzm, rozpoczynał się proces odbudowy wspólnoty państw kontynentu”. „Wspólnoty opartej na fundamentach chrześcijaństwa, filozofii greckiej oraz prawa rzymskiego” – dodał.

W ocenie Dudy, „Ukraina słusznie od lat aspiruje do bycia częścią tej politycznej wspólnoty”. „Te dążenia są w pełni uzasadnione. W Polsce dobrze wiemy, że Ukraina jest częścią europejskiej wspólnoty od wieków” – zaznaczył.

„Pozwolę sobie tu przypomnieć, że Polaków, Ukraińców, a także Litwinów, Łotyszy i Białorusinów łączy wspólna wielowiekowa historia i wynikająca z niej tradycja wielkiego europejskiego państwa: Rzeczypospolitej Wielu Narodów. Jesteśmy wszyscy jej dziedzicami na równych prawach!” – podkreślił.

Duda zapewnił, że Polska nie spocznie i nie zostawi Ukrainy samej sobie w drodze do Europejskiej Wspólnoty. Zaznaczył, że jedność i solidarność pomiędzy nami jest teraz kluczowa.

Prezydent przypomniał o łączącej Polskę i Ukrainę historii, m.in. o walce ramię w ramię w latach 1919–1920 Wojska Polskiego i wojska ukraińskiego „przeciwko bolszewickiej Rosji, przeciwko bolszewickiej agresji”.

Zaznaczył, że „ta sama wspólnota wartości i wzajemna solidarność łączy nasze narody od upadku komunizmu”. „Dlatego też z dumą mogę powiedzieć, że to Polska w 1991 roku jako pierwsze państwo na świecie oficjalnie uznała niepodległość Ukrainy” – przypomniał prezydent.

Duda zwrócił się do Ukraińców. „Od samego początku popieraliśmy Wasze prozachodnie dążenia. Polacy wspierali Was podczas pomarańczowej rewolucji i także podczas Euromajdanu” – podkreślił.

Przyznał jednocześnie, że „narody sąsiadujące ze sobą przez wiele stuleci zawsze dźwigają ogromny bagaż wspólnych doświadczeń historycznych, nie tylko tych dobrych, ale czasem także tych trudnych”.

„Nie trzeba ukrywać, że także polsko–ukraińskie dzieje zawierają karty bolesne. Nie bagatelizujemy ich, nie wymazujemy, nie zapominamy. Chcemy budować przyszłość na prawdzie i szczerym pojednaniu” – podkreślił. Dodał, że „bratnie narody są to sobie winne, bo od tego, co nas dzieli, mocniejsze jest dziś absolutnie to, co nas łączy”. „Jedność i solidarność pomiędzy nami jest teraz kluczowa i dlatego wszyscy ze wszystkich sił musimy ją wzmacniać” – oświadczył Duda.

Zapewnił, że Polska nie spocznie i nie zostawi Ukrainy samej sobie w drodze do Europejskiej Wspólnoty. Zaznaczył, że miejsce niepodległej Ukrainy jest w Europie. „Swoją determinacją, wolą walki, a dziś niestety także i krwią udowodniliście, że należycie już od dawna do europejskiej rodziny. Polska Was nie opuści w tej walce” – zaznaczył Duda.

Sobotnia wizyta polskiego prezydenta w Kijowie to piąta od początku rosyjskiej inwazji – 24 lutego 2022 r.

KM
https://nczas.info

Ojkofobia, czyli choroba zdrady narodowej



Od wielu lat obserwujemy haniebną wyprzedaż polskich interesów narodowych przez kolejne formacje polityczne, zdobywające władzę w sposób legalny, na drodze bardziej lub mniej uczciwych wyborów powszechnych.

W rzeczywistości elektorat, czyli tzw. suweren, nie ma żadnego wpływu na prowadzoną przez rządzących politykę, zwłaszcza opartą na daleko idących wyrzeczeniach i zobowiązaniach wobec obcych podmiotów – mocarstw i wielkich korporacji.

Począwszy od „wieczystego” uzależniania się od Stanów Zjednoczonych, o czym świadczą kolejne kontrakty zbrojeniowe na taką skalę, że kilka następnych pokoleń nie zdoła spłacić horrendalnych kosztów kredytów, a kończąc na skrajnie asymetrycznym i nieprzewidywalnym w skutkach porozumieniu polsko-ukraińskim o współpracy w dziedzinie bezpieczeństwa, podpisanym 8 lipca 2024 roku w Warszawie.

Rodzą się zasadne pytania, dlaczego tak ważne kwestie, dotyczące największych w historii zobowiązań budżetowych nie podlegają debacie parlamentarnej. Wielu fachowców dobitnie podkreśla, że zobowiązania finansowe Rzeczypospolitej, zgodnie z konstytucją, wymagają nie tylko publicznej debaty, ale i ustawowej ratyfikacji. Dlaczego urzędujący premier, który póki co odżegnuje się od ambicji prezydenckich, tak bardzo lekceważy polskie prawo? Dlaczego jak na komendę milczą wszystkie partie, nie mówiąc o środowiskach intelektualnych?

Wygląda na to, że w imię złudzeń o pokonaniu Rosji, należy zrujnować państwo polskie, jego standardy prawne, polityczne i gospodarcze, aby tylko przypodobać się atlantyckiemu hegemonowi.

Zastanawiając się nad szerszym kontekstem tego zjawiska, warto zatrzymać się nad pojęciem ojkofobii (gr. strach przed domem, rodziną), znanym w literaturze już od 1808 roku, w poezji romantycznej Roberta Southey’a, określającym tęsknotę za opuszczonym domem rodzinnym.

W znaczeniu współczesnym termin ten wprowadził do obiegu intelektualnego brytyjski filozof Roger Scruton. Oznacza on odrzucenie rodzimej kultury (od rezerwy i niechęci, po nienawiść i zwalczanie) oraz apologetyzację innych systemów wartości. Pojęciem tym w publicznej retoryce często posługuje się Jarosław Kaczyński, przypisując opozycji, części sędziów, a nawet filmowi „Zielona granica” Agnieszki Holland szerzenie nienawiści do własnej ojczyzny.

Retoryka ojkofobiczna…

służy jednak odwracaniu uwagi od rzeczywistej choroby, trapiącej polskie życie polityczne. To przysłowiowe „odwracanie kota ogonem”. Nie da się przecież ukryć, że każda ze stron skłóconej polskiej sceny politycznej wbrew napuszonej patriotycznej retoryce, bezkrytycznie afirmuje napływające z Zachodu mody światopoglądowe, postawy kosmopolityczne, idee lewackie i neoliberalne, wręcz nihilistyczne.

A swój „dom ojczysty” traktuje jak „poletko doświadczalne”, miejsce eksperymentowania i wdrażania najbardziej dziwacznych pomysłów, sprzecznych ze sztuką uprawiania polityki i dbałością o „dobro wspólne”.

To przecież od rządzących zależy, czy obywatele czują się swobodnie i dobrze u siebie, w swoim domu, pojmowanym metaforycznie jako ojczyste państwo i kraj rodzinny. Nie od dzisiaj wiadomo, że wielu ludzi w Polsce, o czym świadczy wielomilionowa emigracja, doświadcza obcości i niezadomowienia.

Dlaczego więc mówiąc o ojkofobii, Jarosław Kaczyński nie pokazuje faktycznych czynników sprawczych tak szkodliwego zjawiska? Młodzi ludzie często opuszczają Polskę z powodu lęku i frustracji, spowodowanych ciągłą kłótnią polityczną, opresyjnością państwa, a także ogłupiającą propagandą na rzecz nikomu niepotrzebnego „umierania za ojczyznę”.

Innym czynnikiem frustrującym rodaków jest proces niekontrolowanej imigracji. W czasie rządów Prawa i Sprawiedliwości pozwolono wjechać do Polski milionom przybyszów, kwalifikowanych jako uchodźcy przed wojną, ale naprawdę wielu z nich okazało się zwykłymi przesiedleńcami, migrantami ekonomicznymi, nie tylko z terenów nieobjętych konfliktem na Ukrainie, ale nawet z tak egzotycznych krajów, jak Indie i Bangladesz.

Do zwykłych ludzi nie przemawiają pomniejszające to zjawisko statystyki, gdyż obserwacja uczestnicząca w różnych miejscach przemawia jednoznacznie na niekorzyść „antyimigranckich” haseł PiS, rozmijających się z rzeczywistością.

Ciekawe, że nikt z rządzących nie chce dostrzec przy tej okazji narastających negatywnych nastrojów, zwłaszcza wśród ludności wielkich miast, zaskoczonej ogromną liczbą nieproszonych i nie zawsze pożądanych gości.

Zamiast wspierać rodzimy sport, inwestować w młode pokolenia rodaków, różnym urzędniczym typom „spod ciemnej gwiazdy” marzy się taka strategia imigracyjna, która uczyniłaby z polskiej drużyny olimpijskiej „kolorową mozaikę” w imię większej liczby zdobywanych medali.

Podobnie jest z innymi dziedzinami życia. W miejsce inwestycji w polską naukę, lepiej promować zatrudnianie i nagradzać osiągnięcia cudzoziemców, choćby marnej jakości, gdyż hasło „umiędzynarodowienia” doskonale pasuje do programów kosmopolityzacji społeczeństwa. W tym antypolskim amoku paradoksalnie wykwita hasło „internacjonalizmu”, kiedyś odnoszone do „solidarności proletariatu”, a obecnie obnażające „proletaryzację państw i narodów”, w imię posłusznej i wiernopoddańczej ideologii wobec „dekadenckiego” Zachodu.

Takie postawy świadczą o głębokim kryzysie tożsamości narodowej, tak na poziomie jednostek, jak i wielkich zbiorowości społecznych. Interesy narodowe, których diagnoza i realizacja powinny odnosić się do ochrony wartości egzystencjalnych polskiego społeczeństwa (integralności, identyczności, pewności, adaptacyjności, sprawczości, innowacyjności, rozwoju i in.), są podporządkowywane interesom mniejszościowych grup społeczno-kulturowych, mających poparcie zewnętrzne ze strony kultury hegemonicznej Zachodu.

Grabarze Grupy Wyszehradzkiej

Rządzący widząc rzeczywistość przez okulary atlantyzmu, lekceważą tożsamość sąsiedzką i regionalną, na przykład dorobek środkowoeuropejskiej Grupy Wyszehradzkiej, czy mentalną przynależność do wspólnoty słowiańskiej. Odwoływanie się do takich wartości nie tylko budzi irytację władz i gniew antypolskiej mediokracji, ale zamyka jakąkolwiek dyskusję wokół alternatywnych rozwiązań rozmaitych problemów społecznych.

Na to wszystko nakłada się tzw. poprawność polityczna, która w sposób karykaturalny deformuje historycznie wykształcone narracje (opisy, opowieści, mitologie) oraz manipuluje świadomością społeczną, odnoszącą się do przyjaciół i wrogów, związków sąsiedzkich i egzotycznych sojuszy. Zgodnie z wielowiekową tradycją, każde odstępstwo od akceptowanej normy społecznej powinno być traktowane jako szkodliwy „wyskok”, zasługujący na krytykę, a nawet potępienie. Tymczasem różne dziwactwa w imię źle pojętej wolności (uwolnienia od wszelkich ograniczeń) stają się nie tylko dozwolone, ale są narzucane większości. Władza nie uczy obywateli stawiania granic w realizacji różnych potrzeb i interesów, ponieważ sama narusza reguły zastanego porządku, postępuje obłudnie i cynicznie w celu utrzymania swojego stanu posiadania.

Środowiska liberalne i lewicowe, które są adresatami zarzutów ojkofobicznych ze strony PiS, cierpią przede wszystkim na kompleks niedostatecznego „uzachodnienia” i robią wiele dla „sabotażu polskości”. Winą za niewystarczające poparcie dla „europeizacji” obarczają te odłamy społeczeństwa, które są przywiązane do tradycji i wartości związanych z obroną państwa narodowego. Patriotyzm rozumiany jako ochrona tego, co partykularne, a nawet egoistyczne, dla zachowania dobra wspólnego w swoim państwie, traktuje się jak przeżytek. Górę mają wziąć tendencje uniwersalistyczne, które upodobnią Polaków do tych wszystkich, którzy zatracili już racjonalność własnych wyborów cywilizacyjnych i kierują się dobrem jakiejś wyimaginowanej „wspólnoty ludzkości”. A tak naprawdę jest ona tylko wizerunkowym narzędziem oligarchii.

Europę (a raczej Unię Europejską) postrzegają jako idealne wypełnienie niezwykłej, wręcz ostatecznej formy cywilizacji. Zapominają jednak, że musi być w niej miejsce na różnorodność i równoprawność. To państwa narodowe ze swoim bogatym dorobkiem kulturowym stanowią o bogactwie „wspólnego domu”.

Działając zatem na rzecz powszechnej wspólnoty europejskiej, nie wolno rezygnować ze swojej tożsamości kulturowej i suwerenności politycznej. Nie ma bowiem społecznego przyzwolenia, aby stać się kolejny raz w historii biernym poddanym podmiotu roszczącego sobie prawo do uniwersalnego, można by rzec imperialnego, opartego na „powszechnej tyranii” władztwa.

Demaskując środowiska ojkofobiczne, czyli rezygnujące z obrony własnej specyfiki narodowej, należy im wytknąć ciągłe samobiczowanie się odpowiedzialnością zbiorową za antysemityzm i Jedwabne, za homofobię, populizm, nacjonalizm, mizoginizm czy patriarchalizm.

Nadmierny samokrytycyzm i tzw. pedagogika wstydu oznaczają negatywne programowanie społeczeństwa i wywołują skutki odwrotne do zamierzonych. Przede wszystkim tłamszą sprzeciw wobec różnych idiotyzmów, sprzyjają utrwalaniu się w świadomości społecznej spraw nigdy „nieprzetrawionych”, acz trudnych i wywołujących ciągle nowe kompleksy. Należy do nich choćby tabuizacja relacji Polaków z Żydami czy tchórzliwe przemilczanie izraelskiego „szantażu moralnego” w sprawie ocen zbrodniczej polityki tego państwa wobec Palestyńczyków. Relatywizowanie zbrodni ukraińskich na Polakach w latach II wojny światowej i tuż po niej jest haniebnym dowodem działania obozu władzy i opozycji w duchu zdrady narodu, obrażania pamięci ofiar i wrażliwości potomnych.

Językowe szaleństwo

W ostatnich latach jednym z pierwszych i najważniejszych celów ataku na wartość egzystencjalną narodu stał się język. To w nim upatruje się środka reprodukowania i konserwowania anachronicznego porządku, wykluczania i dyskryminacji. Ani za rządów Zjednoczonej Prawicy, ani tym bardziej w czasach „trójporozumienia” pod wodzą „trzech muszkieterów” nie widać ograniczania, czy powściągliwości w atakowaniu utartych form językowych, wprowadzaniu nowych dziwacznych pojęć, zwłaszcza w obrębie seksualności i płci, cenzurowaniu znaczeń słów i związków frazeologicznych oraz zawstydzaniu i publicznym piętnowaniu niepokornych.

Społeczność lingwistów i językoznawców (poza Profesorem Jerzym Bralczykiem!) nie widzi groźby demontażu tkanki kulturowej języka polskiego, a przecież nie o same deklinacje czy koniugacje tu chodzi. Zalew feminatywów prowadzi do absurdu, bo nie wiadomo, jak naprawdę wygląda normatyw językowy w odniesieniu do formalnej dokumentacji państwowej, czy nawet prac dyplomowych studentów, które powinny być napisane poprawną polszczyzną. Czy Beata Szydło jest jeszcze „baronem” partyjnym w Małopolsce, czy już „baronową”, a może „baronicą”? Gdzie się podziała Rada Języka Polskiego, która powinna przede wszystkim stać na straży kultury języka narodowego, a nie pomagać w jej niszczeniu?

Dlaczego państwo polskie pozwala różnym dziwacznym indywiduom narzucać szkodliwe wzorce kulturowe, niszczące dotychczasowy dorobek wspólnot rodzinnych, narodowych czy wyznaniowych? Kto jest w stanie udowodnić w kontekście głębokich kryzysów Zachodu, że ultraliberalne, wielokulturowe i odcinające się od swoich korzeni i historii społeczeństwo będzie szczęśliwsze i bezpieczniejsze niż było dotąd? Dlaczego rządzący spod znaku prawicy i lewicy, konserwatyzmu i liberalizmu nie są w stanie zaproponować takiej uczciwej debaty, aby jej istotą była definicja współczesnej „polskości” i obrona jej najważniejszych komponentów przed samozwańczymi „propagatorami dobrych nowin”, „komiwojażerami obcych interesów”, a najzwyczajniej „zdrajcami” i „zaprzańcami”, którzy ojczystych wartości bronią wszędzie tam, „gdzie jest im dobrze”?

Konformizm i oportunizm…

kręgów intelektualnych sprzyja degradacji kulturowej do poziomu umasowienia, prymitywizacji i uniformizacji. Kręgi akademickie stają się awangardą prostackiej reprodukcji „wartości zachodnich”, co zamiast sprzyjać postępowi, w wielu dziedzinach prowadzi do regresu i wtórności. Nagminne jest przemilczanie i wymazywanie własnego dorobku naukowego na rzecz apologii autorów amerykańskich, a nawet ukraińskich (sic!).

Są też tacy, którzy kolejny raz w dziejach udają się na „emigrację wewnętrzną”. Czy oni także zasługują na miano zdrajców sprawy narodowej? Marazm i lenistwo intelektualne, moralna obojętność, uśpienie ideowe i tzw. tumiwisizm czynią z tej części społeczeństwa bezkształtną masę, podatną na rozmaite manipulacje. Takim ludziom właściwie jest wszystko jedno, w każdej formacji ustrojowej znajdują swoje bezpieczne nisze, a ucieczkę od spraw ważnych dla narodu i państwa traktują w sposób egoistyczny i utylitarny. Ludzi indyferentnych narodowo Roman Dmowski nazywał pół-Polakami. Z dzisiejszej perspektywy patrząc może jednak jest to ich ucieczka i sprzeciw wobec napędzanej rynkiem kultury jednorodności i politycznie wymuszonego konformizmu?

W kontekście „zlewania się” stanowisk rządzących i opozycji wobec ojkofobii w Polsce istnieją małe szanse przywrócenia jakiejś realistycznej filozofii, która zapobiegłaby postępującej narodowej samoalienacji, samodestrukcji i samozniewoleniu. Z pewnością wielu procesów degradacji kultury i narastania masowego konsumeryzmu nie da się zatrzymać, chyba że tylko poprzez „wielki kryzys”, a więc globalne załamanie dotychczasowych instytucji i procesów społecznych. Być może z tych powodów wielu nawiedzonym „misjonarzom” i zwolennikom ponadnarodowych rozwiązań śni się „wielka wojna światów”, po której ci, którzy przeżyją, będą mogli od podstaw budować nowy ład, oparty na całkowitej uniformizacji (imperializacji) świata?

Wszystko to nie napawa optymizmem. Tym bardziej, że w ferworze walki politycznej i trwających rozliczeń poprzedniej władzy nic nie jest „czarno-białe”. Deficyt myśli politycznej i brak przewartościowań historiozoficznych prowadzą do ciągłego traumatyzowania polskiej świadomości politycznej (por. Michał Bilewicz, „Traumaland. Polacy w cieniu przeszłości”, Kraków 2024), co paradoksalnie zaostrza konflikt na tle „zdrady narodowej”.

Odnosząc się do sprzeniewierzenia się lojalności wobec własnego państwa i narodu, w świecie zglobalizowanym i współzależnym trudno to zjawisko postrzegać w kategoriach absolutystycznych czy sienkiewiczowskich. Ani Janusz Radziwiłł, ani nawet Ryszard Kukliński nie przemawiają jednoznacznie do narodowej wyobraźni, jako bohaterowie czy ludzie godni potępienia. W epoce rozmytych znaczeń językowych, relatywizmu aksjologicznego i pluralizmu moralnego oraz szerzącej się transnarodowości i multikulturalizmu zdrada narodowa może być zatem dopuszczalna w imię „wartości wyższych” (Jacek Breczko).

Idąc tropem Witolda Gombrowicza, jednostki świadome swoich potrzeb mają prawo zbuntować się przeciw wspólnocie narodowej, a nawet ją zdradzić. Tzw. forma polska, czyli skomplikowane dziedzictwo historyczne, jest przyczyną rozmaitych dewiacji poznawczych, obłędnych misji i patologicznych wizji siebie na tle innych. Stąd odwracanie się od „własnego domu” można usprawiedliwić koniecznością rewizji anachronicznych obyczajów, zrzucenia „okularów”, deformujących trafny ogląd rzeczywistości.

Czy jednak przejawiająca się w Polsce ojkofobia jest takim właśnie świadomym wyborem części społeczeństwa, czy tylko prymitywną, bezwolną imitacją, naśladowaniem bogatego Zachodu z powodu kompleksów swojej peryferyjności i niższości?

Narodowa apostazja…

ma często miejsce z powodów czysto komercyjnych i utylitarnych. Jeśli za cenę kariery czy materialnych apanaży można ulokować siebie i rodzinę na wysokim poziomie komfortu i konsumpcji, to dlaczego tego nie robić, maskując się pod wyświechtanym mianem „prawdziwego patrioty”?

Dlaczego tak niewielu badaczy historii współczesnej podnosi temat rodowodu materialnego formacji posolidarnościowej i jej niezwykłej lojalności wobec swoich patronów i mocodawców? Kiedy do zwykłych ludzi dotrze wreszcie ta dość oczywista prawda, że gigantyczna wyprzedaż (grabież) majątku narodowego była wielkim szwindlem (pod nazwą prywatyzacji i reprywatyzacji), którego beneficjentami stały się „pomagdalenkowe” układy polityczne, poprzez uwłaszczenie na majątku narodowym i zdobycie intratnych synekur?

W Polsce szermuje się głośnymi hasłami i etykietami, bez pogłębionej analizy zjawisk i uczciwego spojrzenia na samych siebie. W istocie dwie strony sporu politycznego składają się na jeden „obóz zdrady narodowej”. Każda z nich demonstruje i licytuje się w gorliwej lojalności wobec swoich mocodawców, ślepo zabiegając niczym niegramotni lokaje o łaskawość i przychylność swoich wszechmocnych panów (Bronisław Łagowski).

Wszystko to jest podlane wątpliwą moralnością, opartą na „sile wyższej”. Chodzi bowiem w arbitralnej i zastraszającej argumentacji o strategię zapewnienia Polsce i Polakom bezpieczeństwa przy udziale najsilniejszych potęg Zachodu, nieważne za jaką cenę. Na dodatek „w służbie dobrej sprawie”, którą jest położenie kresu „barbarzyńskiej” Rosji. Mamy więc w postępowaniu elit konserwatywnych, liberalnych i lewicowych to samo uzasadnienie „zacnego celu”, jak i usprawiedliwienie „wszelkich dopuszczalnych środków”. Iście „diabelski” to makiawelizm!

 

Sentymentalna podróż do krainy dzieciństwa

Rozmowa ze Sławomirem Malinowskim


Twoja książka „Telewizja Dziewcząt i Chłopców (1957-1993). Historia niczym baśń z innego świata” w ciągu czterech lat doczekała się aż trzech wydań i już w dniu premiery została okrzyknięta mianem niezwykłej.

– Czytelnicy doskonale pamiętają programy tworzone przez Macieja Zimińskiego, Michała Sumińskiego i Bohdana Sienkiewicza. To w „Ekranie z Bratkiem”, „Klubie Pancernych”, „Latającym Holendrze” czy „Zwierzyńcu” – by wymienić zaledwie kilka – dzieci uczyły się zaradności, empatii, miłości do przyrody, działania w grupie, odpowiedzialności. Książka uczy, bawi i… wzrusza. Jest wyjątkowa również dlatego, że po brzegi wypełnia ją dziecięca dobroć i piękne uczynki płynące z głębi serca. A to dzisiaj niespotykane.

Prof. Maria Szyszkowska stwierdziła: „… powinien ją przeczytać każdy, kto głębiej zastanawia się nad życiem”.

– To dla mnie wielki komplement, chociaż ja tylko opisałem działania twórców TDC: Macieja Zimińskiego, Włodzimierza Grzelaka i Jacka Kubskiego. Wszyscy trzej wywodzili się z harcerstwa. Pracowali z młodzieżą, rozumieli dziewczęta i chłopców, potrafili z nimi rozmawiać. Maciej Zimiński zawsze podkreślał, że: „była to telewizja nie dla dziewcząt i chłopców… tylko ich telewizja. I oni to wiedzieli. A my traktowaliśmy naszych widzów jako pełnoprawnych i najważniejszych jej twórców”.

Wszyscy pamiętamy „Klub Pancernych” Piękna karta w historii Telewizji Polskiej.

– Zabawa w Janka, Gustlika, Grzesia i Olgierda była tylko pretekstem do aktywizowania prospołecznych poczynań maluchów. Jeden z pierwszych rozkazów brzmiał: ocieplamy psie budy na zimę. Dzieci szybko uporały się z zadaniem, i to na piątkę. Założyły „pancerz przeciwmrozowy” na prawie dziewięciu tysiącach psich domków. Meldunki opatrzone były podpisami członków załóg oraz odciskami zwierzęcych łap i łapek. Dzieci miejskie wykonały wiele tysięcy legowisk dla psów domowych, zadbały o czystość psich misek.

Odszukiwano kombatantów II wojny światowej spisując ich wspomnienia, ustalano datę wyzwolenia rodzinnej miejscowości i opisywano pierwszy dzień wolności, przygotowywano prezenty dla chorych dzieci z sanatoriów, propagowano dbanie o porządek w domu i pomoc rodzicom, zimą oczyszczano chodniki i ścieżki ze śniegu, robiono lodowiska w bezpiecznych miejscach, likwidowano zjazdy i tory saneczkowe kończące się na ulicach, walczono z paleniem papierosów, itd., itd.

Pozwolisz, że raz jeszcze przywołam prof. Marię Szyszkowską. Powiedziała: „Telewizja Dziewcząt i Chłopców…” uczyła przede wszystkim właściwego wewnętrznego nastawienia do drugiego człowieka, w tym starszego, bezradnego, ubogiego”.

– Sztandarowym przykładem jest „Niewidzialna Ręka”, jedyna i niepowtarzalna akcja telewizyjna w skali świata polegająca na bezinteresownym oraz anonimowym czynieniu dobra. Sztab sugerował: To, co zrobicie, musi być pożyteczne. Niewidzialni powinni też działać zawsze wtedy, kiedy ktoś potrzebuje ich pomocy.

I działali. Co ważne, to dzieci same decydowały komu i jak pomóc. Naciągali staruszkom wody ze studni, reperowali furtki i płoty, pomagali zwieźć zboże z pola, opiekowali się grobami żołnierzy poległych podczas II wojny światowej, naprawiali inwalidom wózki, nieśli pomoc chorym, wyposażali szkolne gabinety w pomoce naukowe. Robili małe, ale w istocie wielkie rzeczy.

Sławomir Malinowski

Ale jeden z uczynków był wyjątkowy. Przeszedł do historii i obrósł legendą. Jego bohaterem był Antek Koszyk z Gorlic.

– Antek, wówczas dziesięcioletni chłopiec zorientował się, że niedaleko, w Zagórzanach, jest Państwowy Dom Dziecka. Stamtąd zaś bardzo blisko, bo o „rzut beretem”, leży Szymbark, wieś, która nie należy do najbiedniejszych. By nie pokazać twarzy, zatelefonował do dyrektora Jana Bochenka i przedstawił się jako „Niewidzialny” o numerze 13128.

– Czy pan dyrektor zgodzi się, żeby mieszkańcy Szymbarku wzięli dzieci na ferie? – zapytał. – Zgadzam się, ale pod warunkiem, że przyjdą z dowodami osobistymi – padła odpowiedź.

Napisał listy do mieszkańców Szymbarku prosząc o przyjęcie do rodzinnego grona sieroty z Państwowego Domu Dziecka. Każdy opatrywał własnoręcznym rysunkiem i prostą rymowanką w której słowo „chatka” rymowało się z „matka”. Było trzydzieścioro kilkoro dzieci. Przyszło po nie ponad czterdziestu chętnych: Wąsowie, Górscy, Krzemińscy, Cetnarowscy, Tomasikowie… Dzieciary spędziły u nich najpierw wakacje, a później kolejne ferie i święta.

Przez dwadzieścia lat telewizja propagowała tę wspaniałą akcję.

– Tak naprawdę Niewidzialna Ręka narodziła się nie w telewizji, lecz w „Świecie Młodych”. Dokładnie 21 czerwca 1957 roku. I to za sprawą kilku chłopców, którzy w swojej wsi robili dobre uczynki.

Po jednej ze swych akcji na podwórku babci Marciniakowej zostawili karteczkę: Przepraszamy, że bez pozwolenia weszliśmy dzisiejszej nocy na Pani podwórko. Psu daliśmy kawałek kiełbasy, więc nie szczekał. Siekierę, która była bez trzonka, oddamy, po naprawieniu, jutro o północy. Jesteśmy na szlaku Niewidzialnej Ręki.

Redakcja pomysł podchwyciła i włączyła go do wakacyjnej Wyprawy Tysiąca Przygód. Jednak wówczas wydarzyło się coś równie ważnego i wyjątkowego – narodziło się dziennikarstwo inspirujące. I wcale nie chodziło o to, że dziennikarze podsuwali dzieciom pomysły na zabawy, lecz sami korzystali z tych nadsyłanych przez dzieciaki ubierając je w mądre i pożyteczne akcje. Jak ta z Niewidzialną Ręką. Gdy w 1964 roku Maciej Zimiński przeszedł do telewizji zabrał z sobą całą filozofię harcerskiej gazety nastolatków.

Cokolwiek byśmy powiedzieli o „Świecie Młodych” nie da się przecenić jego znaczenia.

– To prawda, bo nie ma dziedziny życia, którą by pominięto. W ToMiK-u dzieci uczyły się astronomii, fizyki, chemii, budowały teleskopy. W Klubie Ptakolubów prowadziły obserwacje ptaków, liczyły bociany, budowały dla nich karmniki i domki. W Lidze Reporterów, największej szkole dziennikarstwa jaką widział świat, poznawały tajniki tego zawodu, a znakomity Janusz Popławski, gitarzysta, kompozytor, aranżer, publicysta i wydawca, prowadził lekcje gry na gitarze. Takich rubryk było wiele.

Właśnie skończyłeś książkę o „Świecie Młodych”. 420 stron samego tekstu, cała historia tej niezwykłej harcerskiej gazety nastolatków.

– Kilka lat dokumentacji, szperania w archiwach, odszukiwania ludzi, spisywania ich wspomnień. Może będę nieskromny, ale dla wielu, podobnie jak ta o TDC, będzie to książka niezwykła. Nie tylko dlatego, że dzięki niej czytelnicy wyruszą w podróż do krainy dzieciństwa. Po prostu każdy w tej książce odnajdzie siebie, swoich rodziców lub dziadków. Odnajdzie brata lub siostrę, kolegę z bloku, koleżankę z podwórka, kumpli z klasy czy sympatię z wakacji. Właśnie dlatego.

Bo to książki o każdym z nas. Dlatego je napisałem. Napisałem je również po to, aby pamięć o Telewizji Dziewcząt i Chłopców, jak i o „Świecie Młodych”, nie zaginęła oraz by odkłamywać historię naszej młodości.

Dr hab. Przemysław Grzybowski prof. Uniwersytetu Kazimierza Wielkiego w Bygdoszczy w jej recenzji napisał: „Sławomir Malinowski już raz po mistrzowsku zabrał czytelników w nostalgiczną podróż do czasów PRL przy pomocy książki „Telewizja Dziewcząt i Chłopców. Historia niczym baśń z innego świata”. Jego kolejna monografia, stanowiąca nie tyle kontynuację poprzedniej, co swoiste wprowadzenie do niej, to kolejna okazja do wyprawy w rzeczywistość „Świata Młodych” – fenomenalnej i unikalnej w skali świata gazety dla dzieci i młodzieży”. Wiem, że ogłosiłeś zbiórkę na jej wydanie.

– Czasy mamy inne niż kiedyś. Teraz autor musi sfinansować wydanie książki. Ponieważ robię jednocześnie cykl filmów o „Świecie Młodych”, musiałem taką zrzutkę zorganizować. Będę wdzięczny za każdą pomoc.
Adres zrzutki to https://zrzutka.pl/z/swiatmlodych , a numer konta: 55 1750 1312 6887 5345 3300 0620

Rozmawiał Łukasz Jastrzębski

P.S.
Książkę „Telewizja Dziewcząt i Chłopców (1957-1993). Historia niczym baśń z innego świata” można zamówić na stronie Oficyny Wydawniczej „IMPULS”: http://www.impulsoficyna.com.pl , telefonicznie: +48 12 41 80/506 624 220 albo e-mailem: impuls@impulsoficyna.com.pl Następnego dnia będziecie ją mieli w domu.

Sławomir Malinowski: Absolwent Instytutu Dziennikarstwa Uniwersytetu Warszawskiego. Dziennikarz polskiego radia, telewizji i prasy, scenarzysta, reżyser, producent filmowy. Współpracował między innymi z „Świat Młodych” i „Na Przełaj”. Publicysta m.in.: „Czasu”, „Polityki”, „Przeglądu Tygodniowego”, „Prawa i Życia”, „Tygodnia Polskiego” w Londynie, „Focus Historia”. Jest laureatem nagrody II stopnia Klubu Dziennikarzy Naukowych Stowarzyszenia Dziennikarzy RP za publikacje poświęcone nauce (1989) oraz licznych festiwali filmowych. Został wyróżniony m.in. za filmy: „W cieniu Nefertuma” (World Mediatravel 2005), „Pan Zwierzyniec” (World Mediatravel 2010), „Stara Dongola” (VI Międzynarodowy Festiwal Filmowy Dziedzictwa Kulturowego w Sofii 2013),a także za dwuczęściowy fabularyzowany dokument „Dywizjon 303” (Złoty Kopernik ogólnopolskiego Festiwalu Filmów Edukacyjnych EDUKINO 2016 oraz Nagroda Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego).

https://myslpolska.info

Bardzo krótkie ławki i pizza wyborcza

W tekście pod tytułem: „ Wystrugani z banana” próbowałam opisać miałkość polskiej klasy politycznej. Skutkiem tego stanu rzeczy jest krótkoś...