„Idąc przodem przed narodem odbiliśmy mimochodem i przewagi mamy z milę, bo się masy wloką w tyle. (…) Nam Ionesco nie nowina, ni koktajle, ni koniaki. U nich – ćwiartka i wędlina, a dla ducha – „Matysiaki”. (…) Więc usiądźmy gdzieś na stronie, odetchnijmy małowiele, a jak naród nas dogoni, to staniemy znów na czele” – pisał poeta za pierwszej komuny, przedstawiając mową wiązaną zmartwienia Partii, która właśnie traciła kontakt z masami.
To było wielkie zmartwienie, ponieważ – jak przestrzegał Lenin – Partia musi utrzymywać kontakt z masami, bo jak nie, to masy odwrócą się od Partii i Partia zostanie – jak to mówią – z fiatem w garści.
Toteż kiedy tylko Partii groziła utrata więzi z masami, to zaraz urządzała konsultacje społeczne, to znaczy – rozsyłała do podstawowych organizacji partyjnych, a za ich pośrednictwem – do wszystkich społecznych komórek – rozmaite pytania, obiecując, że wsłucha się w odpowiedzi, wczuje i w ten sposób znowu nawiąże kontakt z masami.
Trzeba przyznać, że ta metoda była bardziej humanitarna od wysyłania na ulice wojska z ostrą bronią – ale jak nie udało się nawiązać więzi z masami w inny sposób, to w ostateczności dobry był i ten.
Właśnie w Rzymie zakończył się III etap Synodu o Synodalności, na którym ojcowie synodalni sformułowali rozmaite mądrości etapu, dzięki którym mają nadzieję nawiązać zerwany kontakt z masami. Dokument Końcowy nie został jeszcze ogłoszony, a w każdym razie ja na niego nie trafiłem, więc kontentuję się omówieniami.
Te omówienia, zwłaszcza gdy cytują Dokument Końcowy, operują eklezjastycznym żargonem, który dla prostego człowieka, za jakiego się uważam, jest jeszcze trudniej zrozumiały od żargonu partyjnego. Widocznie jednak inaczej nie można; gdy wejdziesz między wrony, musisz krakać, jak i one – bez względu na to, czy to Partia, czy Synod.
Na szczęście wśród tych omówień natrafiłem na definicję synodalności, na którą wcześniej nijak nie mogłem natrafić. Otóż synodalność, to „droga duchowej odnowy i reformy strukturalnej, umożliwiającej Kościołowi większe uczestnictwo i misyjność, aby mógł towarzyszyć każdemu mężczyźnie i każdej kobiecie, promieniując światłem Chrystusa.”
Jak wspominał Tuwim, relacjonując deklaracje znajdującego się w nirwanie Władysława Broniewskiego – „Industrializacja – racja – pożytek z niej. Indus – rozumiem. Trializacja – już mniej.”
Na szczęście w tej definicji napotykam sformułowania znane z okresu pierwszej komuny. Czyż nie pamiętamy, jak po obaleniu Władysława Gomułki nie tylko w Partii, ale w całym państwie rozpoczął się proces odnowy? Telewizja, radio i „Trybuna Ludu” przypominały o tym codziennie.
Inna sprawa, że nikt dokładnie nie wiedział, o co z tą całą odnową chodzi; kto ma się odnowić, albo co ma się odnowić, podobnie jak nikt dokładnie nie wiedział, o co chodzi z reformami, które były integralną częścią procesu odnowy. Ale tak to już jest z rewolucyjnymi teoriami, że taki jeden z drugim profanus vulgus ich nie pojmie, a w każdym razie – nie pojmie do końca.
W przypadku Synodu jest to tym trudniejsze, że nie wiadomo, gdzie właściwie ten koniec i na czym na koniec stanie. Rzecz w tym – o ile dobrze zrozumiałem – że wszyscy powinni słuchać się nawzajem i razem podążać. No dobrze – ale dokąd? Tego rewolucyjna teoria do końca nie wyjaśnia, chociaż doświadczenie życiowe nam podpowiada, że jak wszyscy na raz mówią, to nikt nie słucha, nawet nie dlatego, ze nie chce, tylko, ze nie może, bo robi się straszny harmider.
„Ten sobie mówi i ten sobie mówi – pełno radości i krzyku” – pisze poeta. Inna sprawa, że na doświadczeniu życiowym też polegać nie można, jako, że poucza nas ono, iż zawsze umiera kto inny. Czy w tej sytuacji w ogóle da się ustalić jakiś kierunek marszu, czy też wszyscy, gadając jeden przez drugiego i nie słysząc się nawzajem, będą – na podobieństwo stada gawronów – podążać, gdzie oczy poniosą, albo kręcić się wokół własnego ogona?
Skoro rewolucyjna teoria niewiele nam pomaga z „rozeznaniu” o co właściwie chodzi, to może zwróćmy się ku rewolucyjnej praktyce? Tutaj pewnej wskazówki dostarcza Mikołaj Gomez Davila, który jeszcze w trakcie II Soboru Watykańskiego zauważył, iż „Kościół utraciwszy nadzieję, że ludzie będą postępowali zgodnie z jego nauczaniem, zaczął nauczać tego, co ludzie robią”.
Wydaje się, że na tym właśnie polega idea synodalności, która ma przecież polegać m.in. na słuchaniu. No dobrze, ale co takiego powie nam jeden z drugim jegomość? On nam powie, co akurat robi i ewentualnie doda, czy sprawia mu to satysfakcję, czy też wolałby robić co innego.
Tak właśnie śpiewał w swoim czasie Wojciech Młynarski – „żebym ja kiedyś mógł robić to, na co naprawdę zasługuję!” Więc jeśli w ramach nasłuchiwania, dotrą do nas wrzaski feminazistek, żeby „wypierdalać” i w ogóle, to czy je również powinniśmy brać pod uwagę w ramach ogólnej synodalności?
Z dokumentu końcowego, a ściślej – z jego omówień, do których dotarłem – wyłania się obraz następujący. Kościół ma podlegać dalszej decentralizacji, a „Lud Boży” będzie miał większy niż dotąd wpływ na wybór biskupa.
No a na wybór Pana Boga? Brzmi to wprawdzie rewolucyjnie, ale dotychczas „Lud Boży” nie miał najmniejszego wpływu na wybór biskupa, nie mówiąc już o Panu Bogu, więc lepiej te zapowiedzi traktować cum grano salis. Natomiast jedno wynika bez dyskusji – że z tymi wszystkimi „odnowami” i „reformami struktralnymi” będą musieli zmierzyć się proboszczowie.
Nie jest to sprawa łatwa, na co zwrócił uwagę również Towarzysz Szmaciak: „a ty się teraz gimnastykuj, z masami sam na sam na styku!” Czy przypadkiem proboszczów nie trzeba będzie w tej sytuacji rekrutować z łapanki?
Ale to jeszcze nic, bo taka decentralizacja, w połączeniu z koniecznością słuchania każdego i koniecznością przyjęcia każdego pod namiot, dostarcza takiemu Judenratowi „Gazety Wyborczej”, który – jak to Żydowie – zieje do Kościoła katolickiego nienawiścią, nieprawdopodobnie szerokich możliwości działania.
Wyobraźmy sobie tylko, że Judenrat w porozumieniu ze starymi kiejktuty, urządzi w każdej parafii klub pederastów, którzy księdza proboszcza będą ustawiali po swojemu. Na tym oczywiście nie koniec, bo przecież można jeszcze każdą parafię obstawić jaczejką Strajku Kobiet. Noooo, jakby tak one zaczęły tam dokazywać, to parafianie mogliby zupełnie przestać orientować się w liturgii – tak by przesiąknęła synodalnością – do czego tęskni Jego Eminencja Grzegorz kardynał Ryś.
Stanisław Michalkiewicz
http://michalkiewicz.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz