Upieranie się, że „Trump = pokój” grzeszy naiwnością. Znacznie ciekawsze jest jednak czemu nikt nie rozwija równania Trump = koszty?
Co naprawdę kieruje Donaldem Trumpem to rzecz inna, jednak obecnie z pewnością ma szersze i lepsze jakościowo zaplecze niż w pierwszej kadencji. Nadal nie jest ono oczywiście kontr- ani tym bardziej antysystemowe, jednak znacznie zyskuje na obecności znanych kontestatorów i outsiderów jak Robert F. Kennedy jr. i zwłaszcza Tulsi Gabbard.
W każdym razie zyskuje w oczach wyborców, dla których młodszy RFK to symbol oporu wobec Big Pharmy, podczas gdy byłą kongreswoman z Hawajów uwiarygadnia jej sprzeciw wobec amerykańskiej interwencji w Syrii. Dwójka demokratycznych secesjonistów ma duże szanse znaleźć się w składzie nowej administracji, co bynajmniej nie zwiększy jej wewnętrznej spójności.
Reagan czy Keynes?
Hasło „Make America Great Again!” miało wystarczającą pojemność na potrzeby kampanii wyborczej, jak każde dobre hasło nic właściwie nie znacząc i do niczego nikogo nie zobowiązując. Rzeczywiście jednak, a paradoksalnie – interesy amerykańskiego kapitału, klasy średniej i klasy (post)robotniczej są chwilowo zbieżne, w każdym razie w punkcie dotyczącym reindustrializacji USA.
Sęk w tym, że wyborcy Trumpa mogą sobie opowiadać o reaganomice, faktycznie jednak tęsknią za państwem dobrobytu i fordyzmem, których destrukcję rozpoczęła właśnie ekipa Ronalda Reagana. Podstawową słabością trumpizmu jest właśnie ta wewnętrzna sprzeczność. Trump i jego zaplecze zapowiadają uczynienie Ameryki znowu wielką metodami neoliberalnymi, czyli tymi samymi, które uczyniły ją podrzędną wobec interesów globalnego kapitału. Pierwszą wśród podrzędnych – ale jednak podrzędną.
Tymczasem cofnięcie globalizacji globalistycznymi metodami może okazać się zadaniem wykraczającym poza horyzont ekipy Trumpa. Zwłaszcza, że jednocześnie nie może on wyrzec się amerykańskiej hegemonii, choćby i realizowanej w koncercie mocarstw, bowiem w takim wypadku pierwszeństwo światowe znalazłoby się w rękach chińskich.
Zresztą dla Europy trumpowski konflikt z Chinami to koniec konsumpcjonizmu w wersji sprzed COVIDa i (wobec trwającego konfliktu z Rosją) także zagrożenie dla przyjętego kierunku i tempa transformacji energetycznej. Co bowiem, jeśli Europa będzie musiała zintensyfikować swoje zaangażowanie antychińskie (co już się dzieje), przy jednoczesnym przejęciu większości kosztów konfliktu z Rosją?
Nasz drogi trumpizm
Nie miejmy też złudzeń, reindustrializacja USA, jeśli faktycznie będzie miała miejsce – odbędzie się m. in. na koszt sojuszników Ameryki. Nie pamiętamy już europejskich wojaży pierwszej kadencji Trumpa? Gdy zachęcał UK, by odwróciło się od Europy, po czym odwdzięczył się 25-procentowym cłem na szkocką whisky. Kiedy dociskając niemieckich producentów samochodów – buntował ich polskich podwykonawców, ale nie przywoził Polakom w zamian żadnych amerykańskich inwestycji, by zrekompensować ewentualne straty.
Amerykański prezydent występował już nie tylko jako komiwojażer amerykańskiej energii, ale wprost jako drugi Arturo Ui, wymuszający haracze na rynku kalafiorowym. Czemu nie miałaby nas czekać powtórka z rozrywki? Wszak Trump wydawał się mówić wtedy własnym tekstem, nie różniącym się jakoś istotnie od strategii Deep State, jakiej mogliśmy się domyślać…
Nie koniec na tym; dla reżimu Benjamina Netanjahu zapowiedź „maksymalizacji nacisku na Iran” to po prostu carte blanche dla dokończenia ludobójstwa w Gazie, ataku na rzekome instalacje atomowe Iranu, a docelowo zapewne pełnoskalowej wojny o kontrolę nad Bliskim Wschodem.
Tymczasem każdy wzrost napięcia w tym rejonie świata to więcej imigrantów, a więc i coraz ostrzejsze konflikty rasowe w Europie. Na razie w Europie Zachodniej, ale już wkrótce niemal na pewno także w Polsce. Trump może sobie pogrywać walką z nielegałami w Ameryce, ale jego polityka może doprowadzić do zwiększenia ich liczby na naszym kontynencie.
Ponoszenie kosztów walki z Pekinem, płacenie za dalszą walkę z Rosją, opłacanie coraz droższej „amerykańskiej ochrony”, współfinansowanie odbudowy rynku wewnętrznego USA, narastające problemy migracyjne – trumpizm może okazać się dla reszty świata bardzo, bardzo drogi.
Paraliż wewnętrzny
Nowa administracja stanie zatem przed poważnymi dylematami tak w polityce wewnętrznej / gospodarczej, jak i zagranicznej / finansowej. Może to skutkować albo klinczem i paraliżem, albo zygzakowaniem między sprzecznościami, co w obu przypadkach skrzętnie wykorzysta opozycja. Polityka amerykańska może bazować na legendzie samodzielnego szeryfa, jednak w istocie jest przecież rywalizacją aparatów reprezentujących interesy określonych grup oligarchicznych.
Wyrażane zwłaszcza przez zagranicznych fanów Trumpa założenie trumpowskiej kontroli nad Partią Republikańską (a przez nią nad Kongresem) jest zdecydowanie zbyt optymistyczne. Znowu, bardzo niejednorodni ideowo zwolennicy prezydenta-elekta są silniejsi niż 8 lat temu, ale wciąż nie rządzą niepodzielnie Republikanami.
Zapowiedź powołania na stanowisko sekretarza stanu bliskiego neokonom Marco Rubio potwierdza, że zakres kompromisu prezydenta-elekta z partią wewnętrzną będzie znacznie większy niż optymistycznie zakładali jego zwolennicy. Trump pozostaje zatem pewnym hasłem, punktem odniesienia, także w skali globalnej, jednak czy sam jest kimś zdolnym spełnić pokładane w nim sprzeczne nadzieje?
Pokój, ale za jaką cenę?
Dla Polaków prezydentura Trumpa wiąże się przede wszystkim z pragnieniem szybkiego zakończenia wojny na Ukrainie. Autorem planu pokojowego, a w każdym razie podstawy negocjacyjnej obejmującej utrzymanie status quo, powstanie strefy buforowej (być może nadzorowanej m. in. przez Siły Zbrojne RP) oraz 20-letnią karencję dla ukraińskiego członkostwa w NATO miałby być Richard Grenell, ponoć nadal jeden z kandydatów na eksponowane stanowisko w nowej administracji pomimo przegranej rywalizacji o funkcję sekretarza stanu.
Cóż, już samo rozpoczęcie jawnych rozmów pokojowych byłoby pewnym krokiem naprzód, jednak ktokolwiek zgodziłby się na takie warunki po stronie rosyjskiej musiałby być szaleńcem albo samobójcą. W myśl planu Trumpa / Grennela Rosjanie mieliby bowiem powstrzymać się przed dobiciem Kijowa, dać mu czas na odbudowę rezerw, by za dwie dekady zapewne wrócić do punktu wyjścia. Nawet przywództwo Władimira Putina mogłoby nie przetrwać przystania na takie warunki.
Jeśli więc Amerykanie naprawdę będą chcieli odciągnąć Rosję od współpracy z Chinami – będą musieli postarać się bardziej. Nie trzeba też chyba dodawać, niezależnie od tego kto firmowałby taki rozejm – Polacy nie powinni pchać się do udziału w żadnych siłach rozjemczych, bo tak czy inaczej byłoby to wsadzanie palców między drzwi.
Freblówka polityki III RP
Polską racją stanu pozostają pokój na Ukrainie i deukrainizacja Polski i jak widać choć nowa administracja może nas przybliżyć przynajmniej do pierwszego z tych celów, jednak nie ma mowy żadnym automatyzmie typu „Trump = pokój”.
Oczywiście też, zamiast rozważać czy i jak zmieni się sytuacja Rzeczypospolitej w ramach nowej dynamiki stosunków międzynarodowych, lokalna klasa polityczna zwyczajowo zajmuje się domowym przedszkolem.
Oczywiście to, co ostatnio wyczyniają politycy Prawa i Sprawiedliwości, to typowa dla III RP murzyńskość i laska, ale pamiętajmy, wszystko co PiS robi w stosunku do zagranicy – robi tylko na potrzeby krajowe. Chodzi zatem o wywołanie wrażenia mocy „nasi wygrywają na świecie”, bo to działa na wyborców, którzy zawsze chcą głosować na tych, którzy wygrywają.
Z kolei do tych (w swym mniemaniu) bystrzejszych kierowany jest przekaz „my się z Trumpem lepiej dogadamy”. To coś jak głosowanie na tego wójta, który ma lepsze chody w województwie. W obu wersjach jest to więc absolutna żenada, jednak w założeniu jakoś tam obliczona na urobek wyborczy. A że się niektórzy wczuli i po prostu lubią tak płaszczyć – cóż, taka to partia…
W ramach duopolu III RP druga strona tradycyjnie przyjęła piłkę podaną na nogę, w związku z czym od tygodnia trwa tylko licytacja zrzutów ekranu na przemian z deklaracjami kto tak naprawdę bardziej ceni Trumpa. Nie ma nikogo, kto odniósłby się na poważnie do pomysłów na pokój na Ukrainie, nie wiadomo co z naszą gospodarką, gdy Trump znowu dociśnie Niemcy i całą Europę, o jakiejkolwiek wizji stosunków polsko-chińskiej nawet nie ma co mówić.
Kibicowanie wyborom prezydenckim USA to polski sport narodowy – szkoda jednak, że zastępuje nam cały polityczny pomyślunek.
Konrad Rękas
https://myslpolska.info
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz