Wyprawy Dolnoślązaków na Kresy Wschodnie pod kierunkiem dra Tadeusza Samborskiego, posła obecnej kadencji Sejmu RP, to niezwykła przygoda turystyczno-polityczna, lekcja edukacji kulturalnej i historycznej, a przede wszystkim okazja do intelektualnej refleksji o stosunkach Polski z bezpośrednimi sąsiadami na Wschodzie.
Kilkudniowy wyjazd na Litwę pod koniec października 2024 roku spełnił wszystkie powyższe oczekiwania. Sprzyjał przypomnieniu wielowiekowego dziedzictwa niezwykłego imperium bałtycko-słowiańskiego, łączącego ziemie Korony i Wielkiego Księstwa Litewskiego (WKL).
Stanowiły one podstawę ogromnego tygla kulturowego, unikatowego w skali europejskiej, różnorodnego i harmonijnego, otwartego na innych i obcych, a jednocześnie połączonego poczuciem wspólnoty.
Litewska peregrynacja pobudza nostalgię za utraconą wielkością wspólnej państwowości, choć u miejscowej ludności wywołuje ona różne skojarzenia i mieszane uczucia.
Przede wszystkim do dzisiaj dość niefrasobliwie z punktu widzenia wrażliwości litewskiej powtarzana jest teza, że ożenek Jogajły (Jagiełły) z Jadwigą Andegaweńską był wyjątkową transakcją, korzystną dla Litwinów (rycerstwa, bojarów, szlachty).
Część z nich przeszła konwersję z prawosławia na katolicyzm, a Litwa została włączona do cywilizacji zachodniej. Zyskała także skuteczną protekcję w starciach z Krzyżakami i Moskowią. Ostatecznie Księstwo znalazło się w strefie „zgniotu” między żywiołem polskim i rosyjskim. Rywalizacja dwóch imperiów przesądziła o jego losach.
Wielobarwna historia uległa mitologizacji i każda ze stron składających się na imperium Rzeczypospolitej Obojga Narodów stała się zakładnikiem własnych polityk historycznych, podkreślających bardziej cienie wspólnych doświadczeń u Litwinów, a blaski u Polaków. Starał się je oddać na swoim obrazie, namalowanym na 300-lecie Unii Lubelskiej Jan Matejko.
W jego interpretacji litewskie możnowładztwo nie było rade z wchłaniania Litwy przez Koronę. Te negatywne emocje i reakcje oddaje szczególnie wizerunek przywódcy litewskiej magnaterii, hetmana Mikołaja „Rudego” Radziwiłła, klęczącego z dobytą szablą.
Niemałą rolę w budowaniu wzajemnych pretensji odegrała w przypadku Polski preponderancja kulturowa szlachty, w przeciwieństwie do tradycji chłopskiej u Litwinów. Ich marginalizacja i peryferyjność w opozycji do tradycji imperialnej – polskiej i rosyjskiej – stworzyła własne rekomendacje historyczne, oparte na nieufności i głębokich kompleksach wobec dwu wielkich sąsiadów.
To wszystko nakazuje powściągliwość w ocenach współczesnej Litwy, która próbuje skraść dla siebie historię Wielkiego Księstwa Litewskiego, choć przecież nie miało ono wiele wspólnego z Litwą etniczną.
Litwini epatują przybyszów nasilonym przypominaniem legend o jedynym królu Mendogu i jego następcy Giedyminie oraz lituanizacją wszystkiego, co polskie czy ruskie. Wybujały kult własnego języka utrudnia turystom nie tylko z Polski przyswajanie nazw topograficznych, tak jakby w kontekście westernizacji (Litwa należy przecież do wspólnoty zachodniej) użycie innych języków szkodziło popularyzowaniu tego, co litewskie.
Polskie ucho najbardziej razi Adomas Mickieviczius, który nie mówił i nie pisał po litewsku i z pewnością inną Litwę miał na myśli, pisząc inwokację do „Pana Tadeusza”. Zgodnie z wiedzą o literaturze, Mickiewicz wyznawał miłość do kraju, w którym mówiono głównie po białorusku (okolice Nowogródka). I na pewno był poetą arcypolskim, bo stworzył w tym języku kanoniczne arcydzieła narodowe!
Aby zrozumieć ten paradoks, trzeba pamiętać, że ówczesny patriotyzm litewski (Starolitwinów) był jakąś odmianą patriotyzmu polskiego. Do niego przyznawali się inni wielcy twórcy: Juliusz Słowacki, Józef Ignacy Kraszewski, Władysław Syrokomla, Stanisław Moniuszko, a także nam współcześni – Czesław Miłosz i Tadeusz Konwicki. Warto wszak wspomnieć i o Józefie Piłsudskim czy Lucjanie Żeligowskim.
Dopiero w końcu XIX wieku pojawili się Młodolitwini, którzy posługiwali się językiem litewskim i to oni przy korzystnym zbiegu okoliczności historycznych stworzyli na początku XX wieku państwo litewskie.
Procesy narodotwórcze nie przebiegały w próżni. Wchodzenie Litwinów w rozmaite alianse z Niemcami, a nawet z bolszewikami musiało wywoływać po stronie polskiej poczucie niewdzięczności i zdrady. Nie ma tu miejsca na szerszą analizę tych dramatycznych uwarunkowań, ani tym bardziej na przypominanie wzajemnej wrogości okresu międzywojennego i czasów II wojny światowej. O jednym wszak trzeba pamiętać, że rozpoczęta wtedy lituanizacja Wileńszczyzny oznacza w praktyce jej dramatyczną depolonizację.
Z tym większą estymą należy podchodzić do determinacji polskiej mniejszości na Litwie w obronie jej tożsamości narodowej, religijnej i językowej. Nacjonalizm większościowy Litwinów w dużej mierze jest skierowany przeciwko żywiołowi polskiemu. Ale sytuacja obecna jest odmienna od tej z czasów okupacyjnych. Litewscy Polacy mogą żądać od Litwy i Polski, aby jako państwa kiedyś „sfederowane”, tak ochoczo przywołujące wspólne dzieje („od Unii Lubelskiej do Unii Europejskiej”), starały się egzekwować wzajemne zobowiązania traktatowe oraz stosować się do regulacji międzynarodowych – konwencji Rady Europy i prawa unijnego.
Wydaje się, że w tych sprawach mamy do czynienia z wyraźnym brakiem dobrej woli ze strony litewskiej i ogromnymi zaniedbaniami ze strony polskiej. Można mieć także pretensje do gremiów organizacji europejskich, że niewystarczająco dbają o przestrzeganie swoich regulacji.
W tym kontekście na uznanie zasługuje aktywność ostatniego ambasadora RP na Litwie, Konstantego Radziwiłła, który w czasie stosunkowo krótkiego urzędowania dał się poznać jako wyczulony na tożsamość i wewnątrzsterowność rodaków, rzetelny rozmówca partnerów litewskich i orędownik normalizacji na wielu niwach.
Szkoda, że minister spraw zagranicznych z ramienia koalicyjnego rządu machinalnie odwołał kilkudziesięciu ambasadorów do kraju, nie ważąc na ich faktyczne dokonania, lojalność w służbie Polsce i Polakom, a także na wagę placówek. Zwyciężyła logika tępego odwetu i „podziału łupów”. Kolejny raz troska o rodaków na Litwie zeszła na plan dalszy.
Na marginesie warto dodać, że gdy PRL-owski polityk Stanisław Ciosek sprawował funkcję ambasadora w Moskwie w latach 1989-1996, to jego skuteczne posłowanie przez siedem lat nikomu nie przeszkadzało, nawet gdy zmieniały się kolejne ekipy rządowe.
Współcześni Litwini nie dowierzają, że Polska porzuciła tradycje imperialne, nawiązujące do tzw. idei jagiellońskiej. Mimo respektu dla koncepcji ULB, lansowanej przez Juliusza Mieroszewskiego na łamach paryskiej „Kultury”, czyli jednoznacznego wsparcia dla dążeń niepodległościowych Ukrainy, Litwy i Białorusi, powracanie do dziedzictwa kresowego na niwie pozarządowej było i jest dla Litwinów powodem obaw i rozdrażnienia.
Oliwy do ognia dolewała powściągliwość polskiej ludności na Wileńszczyźnie wobec litewskich procesów niepodległościowych pod koniec XX wieku. Wstrzymanie się większości polskich deputowanych do Rady Najwyższej w marcu 1990 roku podczas głosowania nad aktem przywrócenia niepodległości stało się pretekstem do pomawiania Polaków o sympatie prorosyjskie.
Mało kto zauważał, że była to naturalna reakcja na uaktywnienie się litewskiego nacjonalizmu. Ostatecznie po trudnym okresie od rozpadu ZSRR, Polska i Litwa zawarły 26 kwietnia 1994 roku traktat o przyjaznych stosunkach i dobrosąsiedzkiej współpracy. Niezależnie od jego mankamentów i zaniechań w realizacji postanowień, pozostaje on po 30 latach najważniejszym punktem odniesienia wzajemnych relacji.
Polska strona wykazuje ogromne zaangażowanie w zakresie tzw. strategicznego partnerstwa, wspierając się wzajemnie z Litwą w procesach integracyjnych z Zachodem. Rzeczpospolita zrobiła sporo w ostatnich trzech dekadach w dziedzinie dbałości o losy polskiej mniejszości narodowej (polityka informacyjna, edukacyjna i oświatowa, wsparcie materialne, rozwój infrastruktury ze znakomitym Domem Kultury Polskiej w Wilnie).
Niewiele jednak udało się osiągnąć w zagwarantowaniu statusu i reprezentacji politycznej mniejszości polskiej. Nic nie zrobiono, aby przekonać stronę litewską do zniesienia progu wyborczego dla stronnictw mniejszościowych, tak jak to uczyniono wobec mniejszości narodowych w Polsce. A przecież procentowo i liczebnie mniejszość polska na Litwie jest wielokrotnie większa od mniejszości niemieckiej w Polsce, będącej beneficjentem tej zasady.
Ostatnie wybory do litewskiego Sejmu pokazały, jak łatwo można manipulować granicami okręgów wyborczych (tzw. gerrymanderyzm, geometria wyborcza), przy braku reakcji strony polskiej.
Przybysza z Polski zaskakuje na Litwie gorszący spór ambicjonalny, dotyczący dostępu polskiej mniejszości do praktyk religijnych w katedrze św. Stanisława w Wilnie. W tej świątyni splatają się symbolicznie losy obu części dawnej Rzeczypospolitej i aż dziw bierze, że nie ma w niej miejsca na msze święte w języku polskim.
Nieznana jest aktywność ze strony polskiego episkopatu na rzecz przywrócenia pewnej, choćby minimalnej normalności w tej mierze. To przecież litewscy Polacy w okresie sowieckiej ateizacji podtrzymywali katolickość kościołów wileńskich. Pamiętam, jak podczas pierwszego zwiedzania w 1978 roku „galerii obrazów” (bo miejsce kultu zlikwidowano), przy udziale „kustosza” (spośród polskiej mniejszości) poznawałem tajemnicze wnętrza katedry, a kaplica św. Kazimierza poruszała wyobraźnię w skojarzeniu z kaplicą Zygmuntowską na Wawelu.
Politycy polscy i litewscy potrafią górnolotnie twierdzić, że stosunki wzajemne nigdy nie były tak dobre jak obecnie. Tę retorykę opiera się na bezrefleksyjnej solidarności z Ukrainą w trwającej wojnie z Rosją oraz manifestowaniu rusofobicznej doktryny bezpieczeństwa, wyrażającej się w wiernopoddańczej postawie wobec zachodniego patronażu. Bieżąca polityka i mitologizacja historii przeszkadzają w powołaniu stałych międzyrządowych forów budowy wzajemnego zaufania (ciał konsultacyjnych, studyjnych, eksperckich). Narracje historyczne i resentymenty nie sprzyjają przecież budowaniu wspólnej przyszłości.
Poza wojowniczością wobec Rosji żadna ze stron nie próbuje stworzyć jakiegoś modus vivendi w stosunkach z potężnym sąsiadem, a dzisiejsze doświadczenia, związane z dekompozycją Zachodu, wykorzystać do przyszłej normalizacji stosunków z Rosją i Białorusią.
To prawda, że obydwa państwa mają wyjątkowy tytuł do przestrzegania Europy i reszty świata przed wojną. Ale na samym zbrojnym powstrzymywaniu Rosji nie można poprzestać. Gotowość do skutecznej obrony nie może oznaczać podżegania do wojny. Prędzej czy później przychodzi czas na powrót do normalności, a zatem dobrosąsiedzkiej współpracy. W stosunkach z potężnymi sąsiadami trzeba więc tonować retorykę wojenną, a nie przyzwyczajać się do ról wiecznych „zagończyków”.
Czas najwyższy zrozumieć, że rozmowy z nieprzyjaznym państwem nie są tożsame z akceptacją jego polityki i aprobatą dla jego władz. Amerykanie utrzymywali swoich dyplomatów w Moskwie nawet za czasów głębokiego stalinizmu, choć przecież z polityką kremlowskiego satrapy się nie godzili. Podobnie po kryzysie karaibskim w 1962 roku uruchomiono „gorące linie”, aby uniknąć nieporozumień w odczytywaniu złowrogich intencji stron zimnowojennej konfrontacji.
Dyplomacja kojarzy się zawsze z pokojem, wymaga wyobraźni, pomysłowości, wiedzy i zdolności przewidywania. Jest oparta nie na „sile rażenia”, lecz na „sile perswazji i przekonywania”, „sile przetargowej”, w której potrzeba umiejętności i pozytywnego nastawienia wobec drugiej strony. W dyplomacji nierzadko rozmowy zmieniają przeciwników w partnerów i sojuszników. Jej rolą jest ułatwianie zmian w stosunkach międzynarodowych bez przelewu krwi.
Na tym tle niezrozumiała jest bezkompromisowość i zawziętość w podejściu do Rosji, demonstrowana najostrzej przez takie niewielkie państwa, jak Litwa, które w ogólnym bilansie sił nie odgrywają większej roli. Jedynie przywrócenie podstawowej komunikacji dyplomatycznej z Rosją, tak w przypadku Polski jak Litwy, może poprawić klimat w Europie Wschodniej i doprowadzić do deeskalacji napięć.
W świetle zmian politycznych w Waszyngtonie wątpliwe stają się perspektywy trwałej lojalności sojuszniczej tych państw wobec Ukrainy. W związku z tym traktowanie atutu swojej „frontowości” jako podstawy strategii bezpieczeństwa jest nie tylko nazbyt kosztowne, ale i wysoce ryzykowne. Zwłaszcza gdy mocarstwa zachodnie zastanawiają się nad przewartościowaniem swojej strategii wobec Rosji.
Odnosi się wrażenie, że losy naszych rodaków na Wileńszczyźnie zostały poświęcone na ołtarzu dobrych stosunków z Republiką Litewską. Wybuch wojny na Ukrainie jedynie spotęgował te odczucia.
Rządy w Warszawie nie próbowały i nie próbują wywierać w tej sprawie żadnej presji na zaprzyjaźnionego sąsiada. Na Litwie ciągle pozostają nierozwiązane sprawy gwarancji istnienia polskojęzycznych szkół, mediów i teatrów, możliwości zapisywania imion i nazwisk w wersji oryginalnej, prawa do używania języka ojczystego w przestrzeni publicznej (w tym w postaci dwujęzycznych tablic topograficznych), gwarancji prawa własności nieruchomości, roli samorządu terytorialnego, w tym autonomii funkcjonalnej.
Negatywne implikacje bezwarunkowej solidarności z Ukrainą dotyczą też mniejszości polskich w pozostałych trzech państwach na Wschodzie. O rosyjskich Polakach obecnie nikt nie odważy się nawet zająknąć. Polacy na Ukrainie znaleźli się w potrzasku, bo przecież to Ukraińcy pierwsi potrzebują pomocy. W warunkach wojny byliby zatem zbyt małostkowi, upominając się o swoje prawa. Z kolei Polacy na Białorusi ponoszą koszty bezpardonowej ingerencji w sprawy wewnętrzne reżimu Łukaszenki po wyborach w 2020 roku.
Polska obecnie nie jest w stanie przeciwdziałać opresyjnej polityce Mińska, a politycy w Warszawie cierpią na amnezję, wypierając z pamięci to, jak głupio rozgrywali Polaków na Białorusi, dezawuując jej prezydenta.
Kardynał Stefan Wyszyński słusznie kiedyś podkreślał, że ważniejsze od „zbawiania innych” jest „pomaganie naszym braciom”. Dlaczego rzekomo polskie elity nie sięgają do tej narodowej skarbnicy myśli politycznej? Dlaczego „fałszywi prorocy” w kraju i za granicą błędnie określają priorytety polskiej polityki zagranicznej, w tym wobec rodaków na Wschodzie?
Panaceum na wszystkie historiozoficzne spory jest porozumiewanie się co do wspólnego kodu kulturowego. W tej dziedzinie brakuje promocji wspólnych wielowymiarowych inicjatyw, kongresów, konferencji, festiwali, wystaw itd., pokazujących osiągnięcia i przewagi synkretycznej kultury, w której nie brakowało pierwiastków Wschodu i Zachodu.
Polska była (i jest) dla Litwy ważnym pasem transmisyjnym wartości zachodnich, wzorów ustrojowych i postępu gospodarczego. Wielkie Księstwo było natomiast pomostem do różnorodności etnicznej, językowej i kulturowej. Dawało podstawy kresowej topofilii, którą opiewano w literaturze i sztuce.
Dlaczego zatem oba państwa nie mogłyby zorganizować na przykład na salonach stolic zachodnioeuropejskich wielkich panoramicznych ekspozycji, pokazujących egzotykę i niezwykłą oryginalność europejskiego Wschodu? Dzięki wspólnej pomysłowości i dobrej woli warto pokazać splot losów politycznych jako dzieło unikatowe, prototyp późniejszych związków integracyjnych w Europie, żywotność „wschodniego płuca chrześcijaństwa”, rolę wpływów bizantyjskich, judaistycznych czy karaimskich. Także tradycji zbrojnych dawnej Rzeczypospolitej nie można zrozumieć bez uwzględnienia osiągnięć „Herkulesów litewskich”. Wreszcie cywilizacyjnego promieniowania na imperium carów, choćby polonizacji elit rosyjskich w XVII wieku.
Oba narody posługują się językami o odrębnym rodowodzie, niepodobnymi do siebie, co utrudnia komunikację. Ze względu na obecność żywiołu polskiego Litwinom łatwiej było przyswajać język polski niż odwrotnie – Polakom litewski.
Językiem urzędowym Wielkiego Księstwa był staroruski (słynne Statuty Litewskie z XVI wieku były spisane w tym języku). Być może dzisiejsi Litwini tak silnie demonstrują swój nacjonalizm językowy, licząc na to, że w ten sposób zamażą różnicę między WKL i dzisiejszą Litwą. Wspólna znajomość języka rosyjskiego okazała się raczej obciążeniem niż pomocą w porozumiewaniu się. Tym bardziej w ostatnich kilku latach, kiedy narastała wrogość wobec Rosji. Dla młodych pokoleń językiem komunikacji staje się naturalnie angielski.
Polska jest największym państwem na obszarze tzw. Międzymorza, tj. między Bałtykiem, Adriatykiem i Morzem Czarnym. Z tego powodu tradycyjnie rezerwuje sobie przywódczą rolę, nawet gdy wyraża to ze zmienną intensywnością. Przywódcze pretensje wywołują niestety rozmaite reminiscencje, gaszące entuzjazm mniejszych sąsiadów wobec takiej konstelacji sił. Polonofobia jest zjawiskiem ciągle obecnym, choć często przez polską stronę lekceważonym i nie do końca rozpoznawanym.
Mało tego, do roli silnego konkurenta, a nawet rywala w przewodzeniu aspirują elity ukraińskie. Rządzący w Warszawie nie potrafią wyciągnąć z tego żadnych zdecydowanych wniosków, naiwnie wierząc, że największy beneficjent udzielanej podczas wojny pomocy nigdy nie zdobędzie się na niegodziwą niewdzięczność. Tymczasem objawów bezwzględnej rywalizacji Ukrainy z Polską jest coraz więcej. Czas więc przejrzeć na oczy.
Nawiązując do tytułowej w tym artykule litewskiej nazwy Wilii – Neris, warto zastanowić się mimo wszystko nad przyswajalnością choćby pojedynczych słów języka litewskiego w języku polskim. Delektując się kindziukiem, kołdunami czy sękaczem, a także przywożąc do kraju smakowity chleb litewski, miodową nalewkę Suktinis czy wódkę Stumbras może warto zrobić czasem Litwinom niespodziankę i najsłynniejsze zdanie inwokacji do „Ponasa Tadasa” zacytować po litewsku: „Lietuva, Tevyne mano…”.
Prof. Stanisław Bieleń
https://myslpolska.info/
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz