piątek, 7 lutego 2025

Ale obecnie coraz częściej pada pytanie: czy liberalni politycy, amerykańscy bądź unijni, to kanalie, czy idioci?

Na marginesie książki „Wielkie złudzenie”


Przeczytałem jakiś czas temu książkę Johna J. Mearsheimera „Wielkie złudzenie. Liberalne marzenia a rzeczywistość międzynarodowa”.

Tytułowe złudzenie polega na wierze w to, że za pomocą wojen i sankcji da się wprowadzić liberalną demokrację i jej ideę praw człowieka w krajach o całkiem innej niż amerykańska kulturze, w których panują inne stosunki, a „prawa człowieka” niekoniecznie są respektowane.

Autor stwierdza, że w konfrontacji z nacjonalizmem i realizmem politycznym liberalna demokracja zawsze przegrywa. Dlaczego? A dlatego, że idea praw człowieka oparta jest na fałszywym założeniu, mianowicie na założeniu pierwotności i samoistności jednostki jako podmiotu tych praw w stosunku do społeczeństwa i jego kultury materialnej czy też duchowej. Założeniu, na którym opiera się np. teoria umowy społecznej Rousseau, czy w ogóle atomistyczne modele ujmujące działanie kapitalistycznej gospodarki. Nie można mówić o izolowanych jednostkach, człowiek jest bowiem istotą społeczną.

Jest to niewątpliwie twierdzenie słuszne, ale autor poprzestaje na tym ogólniku i nie rozwija go w żaden sposób. Natomiast owo fałszywe założenie jest obszernie udokumentowane historią myśli ludzkiej, zredukowanej jednak prawie wyłącznie do autorów anglosaskich, z Johnem Lockiem na czele, oraz do myślicieli oświecenia. Czyli w sensie filozoficznym do umysłowej płycizny.

Mam również pewną wątpliwość co do tezy autora, że przedstawiciele owej liberalnej demokracji to idealiści, którzy głęboko w nią wierzą i właśnie dlatego w kwestii jej eksportu motywowanego szlachetnym humanizmem ulegają „złudzeniu”. Zdeprawowany przez marksistowską teorię bazy i nadbudowy zawsze bowiem uważałem, że prawa człowieka jako uzasadnienie wojen to jedynie ideologiczny frazes mający przykrywać brudne interesy.

Ale obecnie coraz częściej pada pytanie: czy liberalni politycy, amerykańscy bądź unijni, to kanalie, czy idioci?

Wracając jednak do kwestii teoretycznej, jaką jest społeczna istota człowieka, przytoczę na początek fragment VI tezy o Feuerbachu młodego Karola Marksa (zapisków nieprzeznaczonych do druku):

„Ale istota człowieka (das menschliche Wesen) to nie abstrakcja tkwiąca w poszczególnej jednostce. Jest ona w swojej rzeczywistości całokształtem stosunków społecznych (das Ensemble der gesellschaftlichen Verhältnisse). […] Dlatego [Feuerbach] jest w stanie ująć [tę] istotę tylko jako „rodzaj” („Gattung”), [tylko] jako wewnętrzną, niemą ogólność łączącą wiele jednostek w sposób przyrodniczy.”

Dla czytelnika znającego Hegla jest od razu widoczne, że Marks używa tu specyficznych wyrażeń Heglowskich i krytykuje Feuerbacha właśnie ze stanowiska Hegla, które w tym aspekcie jest już gotowe w jego „Fenomenologii ducha”.

Człowieczeństwo jest tu ujęte jako przekroczenie poziomu życia zwierzęcego, gdzie poszczególne osobniki (to, co jednostkowe) są wprawdzie osobnikami pewnego rodzaju (to, co ogólne), ale ta ogólność nie istnieje dla nich, ale jedynie sama w sobie. Żeby rodzaj mógł zaistnieć dla jednostki, musi ona być zdolna do ujmowania tego, co ogólne, czyli musi być jednostką myślącą. Żeby zaś ogólność była dla niej czymś realnie różnym od własnej jednostkowości, musi pozostawać w relacji do innej jednostki podpadającej pod tę samą co ona ogólność.

W tym celu musi abstrahować od tego, że bezpośrednio ta druga jednostka nie jest dla niej bytem dla siebie, Ja, ale jest jedynie rzeczą, czymś dla niej. Osiąga to przez uznawanie tej drugiej za Ja, czyli (w odróżnieniu od własnego Ja) za Ty, w ramach szerszego układu, jakim jest My. I to uznawanie musi być wzajemne.

Dla Hegla tak naprawdę nie ma Ja poza My, ale do tej równości Ja = My dochodzi się w długim procesie zaczynającym się od negowania drugiego Ja jako bytu dla siebie, czyli od relacji pana i niewolnika. Na poziomie życia zwierzęcego do relacji pomiędzy osobnikami dochodzi zaś przede wszystkim w procesie reprodukcji rodzaju, w którym de facto te osobniki nie są założone jako równe, ale właśnie jako nierówne, jako samiec i samica, co oznacza, że żaden z nich nie występuje jako rodzaj, ale jedynie jako połowa rodzaju.

I to jest biologiczny przykład trzeciego momentu logicznego obok jednostkowości i ogólności, czyli momentu szczegółowości (Besonderheit) jako jednej z dwóch przeciwstawnych szczegółowości. Ta szczegółowość jest koniecznym zapośredniczeniem stosunku między jednostkowością a ogólnością, ale zarazem jest negacją ogólności, ponieważ żeby relacja miała konkretny sens jej człony powinny być sobie nierówne: pan – niewolnik, mężczyzna – kobieta, producent – konsument itd. Ostatecznie więc to zapośredniczenie powinno zostać dialektycznie zniesione, żeby można było założyć równość obu stron.

Jak widać, jest to model bardziej skomplikowany niż przyjmowany w zwykłej logice stosunek zbioru (tego, co ogólne) i jego elementów (tego, co jednostkowe).

Z tego drugiego punktu widzenia nie ma żadnej różnicy między zbiorem ludzi, zbiorem baranów, zbiorem kamieni, zbiorem ołówków itd. Ale czy ołówek odnosi się do drugiego ołówka? Co najwyżej my możemy je odnosić do siebie z naszego zewnętrznego punktu widzenia, mówiąc, że jeden jest po lewej stronie, a drugi po prawej, jeden jest większy, a drugi mniejszy itp.

Z populacją zwierząt jest już inaczej, bo jedne osobniki rodzone są przez inne, a same biorą następnie udział w dalszej reprodukcji rodzaju. A ludzie poza reprodukcją biologiczną wchodzą jeszcze w relacje społeczne. I realność społeczeństwa jako tego, co ogólne, jest nie mniej realna niż realność rodzaju biologicznego.

Wkroczyliśmy tu poniekąd na obszar średniowiecznego sporu o uniwersalia i możemy powiedzieć, że demokracja liberalna stoi na gruncie nominalizmu, a krytykujemy tu ją z pozycji realizmu pojęciowego.

Otóż nie należy traktować teorii mnogości jako ontologii a w szczególności jako ontologii bytu społecznego. Ale spotkałem się w trakcie własnych studiów filozoficznych (w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku), i to, o zgrozo, na wykładzie z marksizmu profesora Bogusława Wolniewicza, z taką właśnie osobliwą próbą.

W ramach „unaukowiania” marksizmu profesor Wolniewicz zabrał się za formalizowanie zacytowanej wyżej VI tezy o Feuerbachu i zinterpretował „całokształt” (das Ensemble) jako zbiór w sensie dystrybutywnym, którego elementami są różne stosunki społeczne: s1, s2, s3 itd.

Absurdalność tego podejścia wstrząsnęła mną do tego stopnia (zwłaszcza że miałem już za sobą liczne lektury z dziedziny marksizmu), że wdałem się z profesorem w dłuższą polemikę na temat dialektyki, z której zapamiętałem zwłaszcza to, że na moje stwierdzenie, iż przecież zgodnie z dialektyką marksistowską całość nie jest prostą sumą swoich części, profesor odparł: „niby tak, ale co to właściwie znaczy?”

Otóż nie jest żadnym szczególnym osiągnięciem intelektualnym stwierdzenie, że człowiek jest istotą społeczną, jeżeli poza tym jednostkę ujmuje się w izolacji, czyniąc ją w ten sposób czymś niezależnym od społeczeństwa i pierwotnym w stosunku do niego. A tak się robi w teorii umowy społecznej, czy też w teorii poznania, która nie wykracza poza jednostkowy podmiot i jego władze poznawcze.

Trzeba potraktować na serio tezę, że pierwotne jest społeczeństwo, a jednostka występuje jako coś samoistnego dopiero na pewnym etapie rozwoju społecznego, i to jedynie poprzez arbitralną abstrakcję od faktycznego uwarunkowania społecznego i niesamoistności.

Dla Hegla postacią historyczną, która po raz pierwszy dała zdecydowany wyraz zasadzie indywidualizmu, był Sokrates, będący postacią tragiczną, ponieważ swoim wystąpieniem musiał pogwałcić przeciwstawną zasadę, podobnie jak tragiczną postacią była Antygona występująca w obronie prawa boskiego wbrew prawu ludzkiemu.

W przypadku Sokratesa był to konflikt pomiędzy tradycyjnym życiem opartym na obyczajach (Sittlichkeit) i panujących prawach a kierowaniem się indywidualnym rozumem i sumieniem (Moralität). Ponadjednostkową ogólność, ciągłość, w której zanurzona jest ludzka jednostka jako coś punktowego, atom, oczywiście ogólność wraz z tą jednostkowością, Hegel nazywa duchem. Duch jednostkowy to duch subiektywny, duch w wymiarze społecznym to duch obiektywny, a duch w wymiarze najszerszym, o którym traktuje religia czy też filozofia, to duch absolutny (od którego w tych rozważaniach o charakterze społecznym jednak abstrahujemy).

Dla Hegla prawa, ustroje państwowe wyłaniają się w sposób historyczny z życia zbiorowości ludzkich, narodów i byłoby absurdem wprowadzanie w życie społeczne jakichś ustrojów wysnutych jedynie z abstrakcyjnego „rozumu”, jak to sobie wyobrażał Platon.

Oświeceniowy król Prus, Fryderyk Wielki, stwierdził, że byłby nawet skłonny dać swoim poddanym wolność, ale nie da się tego zrobić, skoro ci poddani wcale się jej nie domagają.

Ale Stany Zjednoczone jako główny orędownik liberalnej demokracji i niezbywalnych praw człowieka, które przysługują jednostce ludzkiej jako takiej, prowadziły liczne wojny w celu jej wprowadzenia w państwach, w których tej demokracji nie było a prawa człowieka nie były respektowane. Zawsze z takim samym opłakanym skutkiem.

Światosław Florian Nowicki
https://myslpolska.info

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

W błędnym kole wspakultury i otchłani bezdziejów

W dniu 13 stycznia tego roku minęła 120. rocznica urodzin Jana Stachniuka „Stoigniewa” – jednego z najbardziej oryginalnych polskich myślici...