W satyrycznym „Uchu Prezesa” Jarosław Kaczyński, gdy tylko nie chce goszczącemu u niego interesantowi obiecać, że coś załatwi, to używa formuły, iż nie wiele może zrobić, gdyż jest tylko „szeregowym posłem”, co oczywiście – gdy trzeba – nie przeszkadza mu wypowiadać się i obiecywać w imieniu premiera, rządu, Trybunału Konstytucyjnego, etc.
Wynika z tego, że gdy jest mu to wygodnie, to jest „naczelnikiem”, a gdy mu nie jest wygodnie, to tylko „szeregowym posłem”.
Siły „szeregowego posła” doświadczamy właśnie w tym momencie – to znaczy ja, gdy to piszę, dopiero doświadczę, a Czytelnicy będą już po tymże doświadczeniu, gdy po niedzieli będą te słowa czytać.
Otóż, Jarosław Kaczyński zawarł z Jarosławem Gowinem pisemne porozumienie, że w dniu 10 maja wybory prezydenckie nie odbędą się, Sąd Najwyższy uzna ich nieważność (bo nie miały miejsca), w zamian za co Gowin i kilku jego posłów poprą PiS przy odrzucaniu senackiego veta.
Bardzo fajna i ciekawa umowa, tyle tylko, że z punktu prawa publicznego nieważna i nikogo niewiążąca. Jarosław Kaczyński to wszak tylko „szeregowy poseł”, podobnie jak i Jarosław Gowin. Dlatego zawarte przez nich porozumienie, że wybory 10 maja nie odbędą się, a SN uzna, iż ich nie było nie pociąga za sobą żadnych konsekwencji prawnych.
Wyobraźmy sobie, że podobną umowę zawarliby ze sobą Robert Winnicki i Konrad Berkowicz: obydwaj panowie podpisaliby porozumienie, że 10 maja nie odbędą się wybory, a SN stwierdzi, iż się nie odbyły. No i jakie miałoby to znaczenie i skutki prawne? Dlaczego więc prywatna umowa dwóch innych posłów pociąga za sobą ewidentne nieprzestrzeganie prawa przez organy państwa, za co – jak możemy się domyślać – nikt nie poniesie odpowiedzialności prawnej i nikt nie trafi pod więzienny klucz?
Prawda jest taka, że winni tego zamachu stanu na istniejący ustrój państwa (nazwijmy rzecz po imieniu) stanąć przed sądem będą mogli dopiero w wolnej Polsce, praworządnej, która powstać może jedynie pod warunkiem odrzucenia od władzy POPiS-u, czyli elit post-solidarnościowych.
Jarosław Kaczyński przemienił Polskę w swój prywatny folwark. Trybunał Konstytucyjny jest fikcją, od którego – jak to ostatnio dowcipnie stwierdzono – można prędzej oczekiwać „przepisu na sernik” niż rozstrzygnięcia prawnego na które ktokolwiek zwróciłby uwagę. Zapewne za moment to samo stanie się z Sądem Najwyższym, skoro ma na jego czele stać prawnik, który podobno dowodzi, że z art. 18 konstytucji – definiującego małżeństwo jako „związek kobiety i mężczyzny” – można wyprowadzić uprawnienie par homoseksualnych do zawierania ze sobą związków małżeńskich.
Sejm stał się maszynką do przyjmowania ustaw nad którymi dyskusje nie mają sensu, gdyż wszystkie wnioski opozycji są z góry odrzucane, a posłowie partii rządzącej stali się zbiorem pacynek w rękach Prezesa, będącego „szeregowym posłem”.
Kropką nad przysłowiowym „i” stało się porozumienie Jarosława Kaczyńskiego z Jarosławem Gowinem o tym, że za kilka dni nie odbędą się wybory. Skoro Gowina nie posądzamy o taką moc sprawczą, aby z powodu jego woli się nie odbyły, to znaczy, że jest to prywatna decyzja drugiego z podpisujących ten świstek. Tak, w świetle polskiego prawa ta umowa nie ma żadnego znaczenia, a każdy urzędnik, który na jej podstawie zaniecha czynności koniecznych do przeprowadzenia wyborów w wolnej Polsce zostanie pociągnięty do odpowiedzialności karnej. Tylko wpierw musimy tej wolnej Polski się doczekać.
Zgodnie z prawem wyborów 10 maja można było uniknąć tylko na dwa sposoby: albo modyfikując konstytucję i przedłużając kadencję prezydenta, choćby o trzy miesiące, albo wprowadzając stan nadzwyczajny na choćby 15 minut w jednej gminie w kraju. Do pierwszego rozwiązania, proponowanego przez Gowina, nie było sejmowej większości konstytucyjnej.
Drugie można było wprowadzić, ale ponieważ chciała tego i proponowała je cała opozycja, to Jarosław Kaczyński nie mógł go wybrać. Gdyby wprowadzono, na 15 minut w Pcimiu Dolnym, stan nadzwyczajny, to znaczyłoby to, że „szeregowy poseł” uległ namowom i naciskom opozycji parlamentarnej, opozycyjnych mediów, naciskowi społecznemu, etc. Jak wiadomo, „szeregowi posłowie” mają to do siebie, że nie mogą ustąpić naciskowi wszystkich i muszą pokazać kto tutaj rządzi i kto podejmuje decyzję. Zachowanie klasyczne dla samotnego „szeregowego posła”.
Nigdy nie byłem ultrasem demokracji i gdyby Jarosław Kaczyński zdecydował się na jawny zamach stanu, to mógłbym rozważać czy jego jednoosobowe rządy – mimo mojej niechęci do niego – nie są mniejszym złem w porównaniu z rządami parlamentarnymi.
Dyktatura prawicowa, tak jak ja ją rozumiem, polega na tym, że raz prawo łamane jest na całego, aby ukonstytuować szybko nowy system polityczny, którego cechą jest ponowne panowanie prawa. Zmienia się suweren, suweren mocą własnej decyzji tworzy prawo, a przestrzegają go sądy.
Dyktatura lewicowo-demagogiczna polega zaś na tym, że faktyczny suweren ukrywa się za całą fasadą demokracji, głosowań, sądów i trybunałów, w wyniku czego nikt nie wie, które instytucje i prawa funkcjonują, a które nie. W przeciwnym wypadku dzieje się to, z czym mamy do czynienia obecnie w Polsce: Trybunał Konstytucyjny jest, a jakby go nie było; konstytucja jest, ale nie zawsze obowiązuje; Sąd Najwyższy jest, ale jego wyroki będą nieobliczalne, gdyż nie będą oparte na prawie.
Dochodzi do tego, że „szeregowy poseł” na kilka dni przed 10 maja decyduje czy 10 maja odbędą się wybory czy się nie odbędą. Po wyborach „ktoś” jeszcze zadecyduje czy SN uzna je za legalne czy ich za takie nie uzna. Słowem, „ktoś” z tylnego siedzenia podejmie decyzję, czy rządząca władza odda władzę czy jej nie odda.
Wzorzec takiej demagogicznej dyktatury stanowi bez wątpienia sanacja, gdzie prawo obowiązywało, gdy Piłsudski sobie tego życzył, a nie obowiązywało, gdy tamten „naczelnik” w danej chwili go nie uznawał za wygodne. Dyktatura oparta na prawie budzi szacunek, gdy ta na bezprawiu jest zwykłą tyranią.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz