Nakładem wydawnictwa Universitas (Kraków 2019) ukazała się książka prof. Andrzeja Romanowskiego pt. „Antykomunizm, czyli upadek Polski. Publicystyka lat 1998-2019”.
Autor (ur. 1951) jest literaturoznawcą, kierownikiem Katedry Kultury Literackiej Pogranicza na Wydziale Polonistyki UJ, pracownikiem naukowym Instytutu Historii PAN, redaktorem naczelnym „Polskiego Słownika Biograficznego” (od 2003 r.) i publicystą.
W okresie PRL był związany z „Solidarnością”. W III RP wchodził w skład władz regionalnych i krajowych Ruchu Obywatelskiego Akcja Demokratyczna, Unii Demokratycznej, Unii Wolności i Partii Demokratycznej. [Szczerze mówiąc chwały mu to nie przynosi… – admin\
Teza przewodnia publicystyki prof. A. Romanowskiego sprowadza się do konkluzji, że III RP – która jego zdaniem była „najlepszym państwem w polskich dziejach” (s. 5) – została zniszczona przez solidarnościowy antykomunizm i upolityczniony katolicyzm.
Co do upolitycznionego katolicyzmu, to należy przypomnieć, że bliska prof. A. Romanowskiemu Unia Demokratyczna (Wolności) sama podczepiała się pod Kościół katolicki i wykorzystywała politycznie katolicyzm, tylko w innej formie i w innym celu niż szeroko rozumiana prawica.
Ciekawa jest natomiast krytyka postsolidarnościowego antykomunizmu w publicystyce prof. A. Romanowskiego. Tezę, że antykomunizm rozumiany jako delegalizacja PRL jest ideologią państwową III RP stawiał wielokrotnie prof. Bronisław Łagowski. Także ja zwracałem uwagę na to, że antykomunistyczna ideologia III RP ma w istocie charakter antypolski. III RP nie wzięła się bowiem z Kosmosu. Wyrosła z PRL – m.in. z jej kształtu terytorialnego i z pozostawionego przez nią majątku narodowego, który roztrwoniła.
Dlatego chociażby wyszydzanie określenia Ziemie Odzyskane – pisanego przed dekomunizatorów w cudzysłowie – ma charakter antypolski. Taki sam charakter ma wymazywanie z historii nazwisk i osiągnięć ludzi, którzy działali w PRL na polu społecznym, kulturalnym, a nawet politycznym nie z powodu fascynacji marksizmem-leninizmem, ale w celu podtrzymania bytu narodowego oraz ciągłości politycznej państwa i narodu. W celu nadania temu państwu możliwie jak najbardziej polskiego charakteru.
III RP – wbrew temu co się wydaje szermierzom postsolidarnościowego antykomunizmu (nie tylko prawicowym, także tym z obozu liberalnego i lewicy) – jest polityczną (nie ustrojową) kontynuacją PRL, a nie II RP, której historia zakończyła się ostatecznie z chwilą kapitulacji powstania warszawskiego. Postsolidarnościowi antykomuniści biorąc w nawias okres PRL i ogłaszając się spadkobiercami i kontynuatorami wyłącznie II RP wybrali życie w Matriksie. Dodajmy – w groteskowym Matriksie.
Prof. A. Romanowski zasadniczo idzie tym tokiem myślenia. Jednakże upatrując przyczyn niepowodzenia projektu politycznego III RP w solidarnościowym antykomunizmie i upolitycznionym katolicyzmie nie zauważa neoliberalizmu, którego jest zwolennikiem. Sądzę, że akcenty rozkładają się nieco inaczej. Przyczyną wielostronnej degrengolady III RP jest właśnie neoliberalizm, a solidarnościowy antykomunizm i „polityczny katolicyzm” były tylko jego narzędziami.
Zgodzę się z prof. A. Romanowskim, że solidarnościowy antykomunizm musiał doprowadzić do PiS. Jednakże jego stwierdzenie, że III RP przestała istnieć w nocy z 2 na 3 grudnia 2015 r. „w momencie zaprzysiężenia przez prezydenta Andrzeja Dudę sędziów-dublerów Trybunału Konstytucyjnego” ociera się o groteskę. Zwłaszcza w kontekście świetnej publikacji na ten temat Lecha Mażewskiego – „Wiele hałasu o nic? Konflikt wokół Trybunału Konstytucyjnego w latach 2015-2016 w perspektywie rozważań modelowych” (Warszawa 2017).
Ogólnie jednak należy się zgodzić chociażby z taką tezą prof. A Romanowskiego: „Tak czy inaczej, zrozumienie historycznego dziedzictwa Polaków – to dla dzisiejszej prawicy zadanie zbyt intelektualnie wyczerpujące. A dla lewicy jałowe i nudne” (s. 119).
Duża część dwudziestoletniej publicystyki prof. A. Romanowskiego jest poświęcona krytyce polityki historycznej III RP, firmowanej przez IPN i solidarnościową prawicę. To jej głównie zarzuca on brak zrozumienia i instrumentalizację historii. Ale potrafi skrytykować za to także ludzi wywodzących się ze swojego środowiska politycznego – np. Romana Graczyka.
To co pisze prof. A. Romanowski należy docenić, ponieważ pisze to człowiek „Solidarności”, a spojrzenie krytyczne na historię i rzeczywistość nie jest mocną stroną środowisk solidarnościowych, odwołujących się w większości do tradycji polskiego romantyzmu politycznego XIX w. i to w formie karykaturalnej.
U prof. A. Romanowskiego wyraźny jest obiektywizm, gdy pisze on zgodnie z prawdą historyczną, że PRL była po 1956 r. państwem autorytarnym. Natomiast animatorzy polityki historycznej III RP zamknęli okres 1944-1989 klamrą z napisem „totalitaryzm”, rozciągając manipulacyjnie okres stalinizmu na cały okres PRL.
Prof. A. Romanowski odwołuje się do polskiej szkoły realizmu politycznego, gdy pisze: „Polacy w niewoli rzadko byli w sytuacji takiej, że nie mieli niczego. Ich podstawowe pytanie brzmiało nie: »bić się, czy nie bić«, lecz: umacniać czy nie umacniać te państwa, te organizmy, te autonomie – czasem quasi-niepodległe. A na to tym bardziej nie było jednej odpowiedzi (…). Kto jednak dobrze życzył Polsce, temu ugoda nie myliła się z kapitulacją. Każdy rozumiał, że ugoda – to targ i układ: coś za coś. (…) Przecież to dzięki temu, że Czartoryski trwał nie przy Napoleonie, lecz przy carze Aleksandrze, mógł potem, na kongresie wiedeńskim, wskrzesić Królestwo Polskie. I to dzięki temu, że Polacy ułożyli się z zaborcą austriackim, Galicja stała się z czasem »polskim Piemontem«, a Piłsudski mógł tu uzbroić swą Kadrówkę. Co by się stało, gdyby w latach napoleońskich Polska nie miała wariantu awaryjnego? I co by było, gdyby w roku 1866 Polacy wysunęli hasło powstańcze, dokonali próby oderwania Galicji od Austrii?” (s. 112-113).
Jest też do bólu obiektywny, gdy pisze:
„PiS-owska »polityka historyczna« była w istocie wyzwaniem rzuconym Polsce i jej tradycji. Zarówno w Muzeum Powstania Warszawskiego, jak w wystąpieniach prezydenta Lecha Kaczyńskiego, jak wreszcie w szerzonym przez Instytut Pamięci Narodowej kulcie powojennego »podziemia niepodległościowego«, »żołnierzy wyklętych« i »ostatnich leśnych«, liczyło się tak naprawdę tylko jedno: upływ krwi.
To był ten jedyny miernik patriotyzmu – tym większą budzący satysfakcję i (sic!) radość, im mniej za nim stało politycznej kalkulacji, im bardziej tragiczne były jego skutki. Otóż takiego myślenia dotąd w Polsce nie znaliśmy. Owszem, w II RP czczono tradycję powstańczą i fetowano weteranów 1863 roku. Lecz przecież istniała wtedy zawsze możliwość konfrontacji postaw, dokonania odpowiedniego wyboru. (…)
Z patriotyzmem powstańczym konkurował patriotyzm Narodowej Demokracji, dla którego »socjalistyczny« czyn Legionów był w istocie antynarodowy. Nie było też mowy o ograniczeniu patriotyzmu do któregokolwiek z segmentów sceny politycznej, ani o łączeniu go z porządkiem katolickim – nie pozwalały na to antyklerykalne i laickie korzenie ideologii Piłsudskiego, Dmowskiego i Witosa. Zresztą sami przywódcy, wychowani w latach niewoli, umieli wznieść się ponad historiozofię własnego obozu: znany jest szacunek, jaki kultywujący tradycję powstańczą Piłsudski żywił do największego wroga powstania – margrabiego Aleksandra Wielopolskiego” (s. 114).
I dalej:
„Trzecia Rzeczpospolita miała szansę stać się państwem wielkiej ideowej syntezy. Powstała wszak w drodze układu z komunistami, ale jej aksjologia była antykomunistyczna. Jedno i drugie stanowiło wartość. Rzecz jednak w tym, że terminem »antykomunizm« ochrzczono u nas walkę nie z systemem czy ideologią, lecz z nieistniejącym PRL. Ba! Nawet nie z PRL, lecz z ludźmi PRL, a czasem nie z ludźmi PRL, lecz po prostu z aktualnym przeciwnikiem – jak nie byłym członkiem PZPR, to agentem, jak nie agentem, to człowiekiem o kontaktach wskazujących na to, że mógł być agentem… Ta postsolidarnościowa spirala wariactwa, widoczna w kolejnych bataliach o lustrację, dekomunizację i dezubekizację, rosła i potężniała z każdym rokiem” (s. 115).
Ciekawe jest też spojrzenie prof. A. Romanowskiego na Rosję. Jego stosunek do Rosji Putina jest negatywny. Zarzuca jej to samo, co bliski mu obóz liberalny, który pod tym względem prawie nie różni się od przeważającej większości polskiej prawicy. Wytyka więc Moskwie eksterminację Czeczenów oraz podeptanie aksjomatu nienaruszalności granic w Gruzji i na Ukrainie. Aneksję Krymu porównuje z Anschlussem Austrii przez Hitlera itp. System polityczny stworzony przez Putina charakteryzuje jako „tyleż anachroniczny, co niebezpieczny: okcydentalistyczny, lecz w rozumieniu powrotu do środka Europy, żywiący się marzeniem o odbudowie utraconego imperium, więc stawiającym na armię i politykę siłową” (s. 360).
Jednakże i tutaj jego spojrzenie okazuje się wyważone. Nawiązując do sytuacji na Ukrainie po 2014 r. pisze bowiem o realiach historycznych:
„Rosja czuje się spadkobiercą Rusi. Kijów jest kolebką Rusi, miastem świętym, nad którym Moskwa panuje w sposób faktyczny od połowy XVII wieku. Z kolei Doniecczyzna i Ługańszczyzna leżały na terenie państwa moskiewskiego również wtedy, gdy ukraińscy Kozacy dokonywali jej kolonizacji. Krym został zdobyty przez Rosję pod koniec XVIII wieku i został w większości zasiedlony przez Rosjan (Ukrainie podarowała go Moskwa zaledwie 60 lat temu). Sewastopol do dziś pozostaje symbolem rosyjskiego oręża” (s. 357).
Zauważa, że „minione ćwierćwiecze udowodniło, że Rosja jest gotowa przyjąć istnienie odrębnej Ukrainy. Wszak nawet w dniach »pomarańczowej rewolucji« prezydent Putin wykazał powściągliwość. Ale trudno sobie wyobrazić, by nie tylko Putin, ale i Gorbaczow, czy Borys Jelcyn, zgodzili się kiedykolwiek na pożeglowanie Ukrainy do świata zachodniego. Do Unii Europejskiej i do NATO, a przecież te cele stawiała przed sobą polityka ukraińska” (s. 358).
O polskiej odpowiedzialności za kryzys ukraiński w 2014 r. pisze następująco:
„Nie da się zaprzeczyć, że Polska, podtrzymując dążenia Ukraińców do systemu »takiego jak na Zachodzie«, wspierała działania wymierzone w prezydenta Wiktora Janukowycza i – analogicznie jak w roku 2008 w Gruzji – opowiadała się za wszystkim, co tylko może zaszkodzić Rosji. Działania te niosły oczywiste ryzyko, ale taki ciężar polityk musi czasem podjąć. Rzecz w tym, czy były racjonalne. Bo czego właściwie się bano? Czy pod rządami Janukowycza Ukraina rzeczywiście stałaby się rosyjskim protektoratem? To wielkie i ludne państwo, zawieszone między Wschodem i Zachodem, przyjazne Rosji i Zachodowi (choć pewnie Rosji bardziej), zostałoby wtedy co prawda skazane na dryf, nie byłoby państwem marzeń zwłaszcza dla Ukraińców ze Lwowa, zarazem jednak zachowałoby terytorialną integralność i miałoby poczucie bezpieczeństwa” (s. 358-359).
Dostrzegł, że Rosja nie może „odpuszczać” Ukrainy – „fundując sobie powstanie państwa jeszcze bardziej niż Polska antyrosyjskiego” (s. 363).
W sierpniu 2014 r. – kiedy większość polityków i mediów polskich przemawiała w tonie triumfalizmu, niczym Piłsudski po powrocie z wyprawy kijowskiej – prof. A. Romanowski napisał, że Polska na Wschodzie przegrywa. Tak to uzasadnił:
„Pokazaliśmy Rosji, że jej polityka otwarcia – rozpoczęta przez Gorbaczowa, kontynuowana przez Jelcyna i nawet jeszcze przez Putina, który pięć lat temu mówił na Westerplatte rzeczy dla rosyjskiego ucha rewolucyjne – jest drogą do politycznej zapaści. (…) Polska przecież – po osiągnięciu celów strategicznych, jakimi były członkostwo w NATO i w Unii Europejskiej – nie miała żadnego powodu, by przyjmować wobec Rosji postawę konfrontacyjną. Nie powinna być jastrzębiem – raczej gołębiem, raczej mediatorem. (…)
Przegrywamy jednak nie dlatego, że nie doceniliśmy niebezpieczeństwa rosyjskiego. Przegrywamy dlatego, bo to niebezpieczeństwo przeceniliśmy. Bo przecież nie każdy krok Rosji był w przeszłości obliczony na konfrontację. Porównując (ustami Radosława Sikorskiego) rosyjsko-niemiecki kontrakt gazowy do paktu Ribbentrop-Mołotow, sami pozbawiliśmy się wiarygodności.
Elity solidarnościowe, wzrosłe niegdyś w etosie walki, zawsze też wobec siebie bezkrytyczne, nie potrafią zmierzyć się z zagrożeniem, gdy stało się ono realne. Będą wykonywać gesty Rejtanowskie, protestować, piętnować i żądać sankcji, będą ścigać się w radykalizmie. Nie mają jednak pomysłu na Rosję, na dobrosąsiedzkie z nią stosunki – jak już niczego nie znajdą, to przynajmniej zażądają, by Katyń uznać za ludobójstwo. Bezpieczeństwa Polski i Ukrainy taka polityka nie wzmacnia” (s. 362-363).
Prof. Andrzej Romanowski wpisuje się zatem w podobny nurt myślenia krytycznego o Polsce postsolidarnościowej, co profesorowie Bronisław Łagowski i Andrzej Walicki. Nie mam wątpliwości, że i jego głos nie wywrze jakiegokolwiek wpływu na polska „klasę polityczną” i jej myślenie, tzn. jej niezdolność do myślenia. Nie mam też wątpliwości, że ze swoim stanowiskiem pozostanie osamotniony także, a może przede wszystkim w swoim obozie politycznym.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz