środa, 5 sierpnia 2020

Faza fermentacji

Tak to bywa, że najpierw jest wesoło; wszyscy się radują z osiągniętego sukcesu, wychylają toasty, aż wreszcie przychodzi pora, gdy zjawia się kelner z rachunkiem. Wtedy gwar milknie, śmiech zamiera na ustach i wszyscy z niepokojem spoglądają jeden na drugiego.

Coś takiego właśnie przydarzyło się naszym Umiłowanym Przywódcom. Jeszcze nie zdążyliśmy nacieszyć się zdobyczami w postaci 700 mld złotych, jakie udało się panu premierowi uzyskać z Unii Europejskiej w ramach 7-letniego budżetu na lata 2021-2027, nie mówiąc o uzgodnieniu, ile kto ma z tego wziąć, a już pojawił się kelner z rachunkiem.

Nawiasem mówiąc, kiedy z ołówkiem w ręku rozbierzemy sobie ten sukces z uwagą, to nie ma powodu do radości, a w każdym razie nie aż takiej.

Oto składka Polski do UE wynosi około 18 mld zł rocznie – około, bo wysokość zależy od aktualnego kursu walutowego. Siedmioletnia składka wynosi zatem co najmniej 130 mld złotych. Uprzejmie zakładając, że nikt nie kradnie, to kolejne 70 mld trzeba w ciągu 7 lat odliczyć na koszta biurokracji, która „rozpatruje wnioski”, a potem „rozdziela” subwencje.

Mamy zatem już nie 700, a tylko 500 miliardów, z czego 153 mld to pożyczki, wprawdzie nisko oprocentowane, ale trzeba będzie je przecież oddać. Zostaje zatem ok. 340 mld zł subwencji. Dzieląc tę kwotę przez 7 – bo budżet jest siedmioletni – rocznie Polska tak naprawdę otrzyma około 48 mld złotych, podczas gdy najniższe koszty obsługi długu publicznego z roku 2018 wynosiły prawie 30 mld rocznie.

A co będzie teraz, kiedy to deficyt może osiągnąć kwotę nawet 200 mld złotych? Te 48 mld to oczywiście lepsze, niż nic, ale – jak zauważył Fryderyk Bastiat w broszurze „O tym co widać i o tym, czego nie widać”, za tę ucztę kelner właśnie zaczął wystawiać rachunek.

Nie chodzi nawet o powiązanie wysokości tych subwencji z oceną praworządności, do której Nasza Złota Pani oraz niemieckie owczarki płci obojga w Komisji Europejskiej mają wzruszające wątpliwości, a BND za pośrednictwem tubylczych starych kiejkutów co i rusz podrywa agenturę zwerbowaną w swoim czasie w środowisku niezawisłych sędziów, którym na terenie Parlamentu Europejskiego sekundują tubylczy folksdojcze z Księciem Małżonkiem i grafiną Różą Thun und Handehoch – bo znacznie ważniejszą pozycją w przyniesionym przez kelnera rachunku będą koszty wprowadzenia tak zwanego Europejskiego Zielonego Ładu, zakładającego zmniejszenie do roku 2030 emisji złowrogiego dwutlenku węgla o 40, a może nawet o 55 procent.

Jak sama nazwa wskazuje, złowrogi dwutlenek bierze się z węgla, więc skoro mamy tak radykalnie zmniejszyć jego emisję, to trzeba już zabrać się do roboty. I właśnie w ramach regulowania rachunku za osiągnięty sukces, rozpoczęły się przygotowania – jak to ujęto w propagandzie sukcesu – do „restrukturyzacji Grupy Górniczej”, co jest eleganckim pseudonimem likwidowania kopalni węgla.

Na pierwszy ogień miała pójść do likwidacji kopalnia „Wujek”, która najwyraźniej miała pecha i za komuny i ma pecha za demokracji – ale oczywiście nie jest to ostatnie słowo, bo miecz Damoklesa zawisnął również nad innymi kopalniami.

Według optymistycznych założeń tracący pracę górnicy będą mogli liczyć na „emeryturę pomostową” w wysokości 75 procent dotychczasowego wynagrodzenia. Jeśli się nie zgodzą, to pan minister Sasin zagroził „upadłością całej Grupy Górniczej”. Ano – wybory prezydenckie już się zakończyły, a wraz z nimi – również umizgi i rozpoczyna się bolesny powrót do otaczającej nas coraz ciaśniej rzeczywistości.

Mimo to jednak rząd z tych pomysłów się wycofał w obawie przed buntem związkowców, których przywódca, pan Dominik Kolorz zapowiada jako „podobne do powstań śląskich”. No cóż; górnicy, to nie sodomici, ani nawet „kobiety”, które coraz głośniej odgrażają się, że w obronie „konwencji stambulskiej” „wyjdą na ulice”. Nie jest to pomysł specjalnie oryginalny; kobiety wielokrotnie wychodziły na ulice już wcześniej, najczęściej pod latarnię, gdzie najwidoczniej mają optymalne warunki rozwoju osobowości.

Z wnioskiem o wypowiedzenie konwencji stambulskiej wystąpił minister Ziobro, co podejrzliwcy wiążą z przepychankami w łonie Zjednoczonej Prawicy, w której trwa walka o schedę po Naczelniku Państwa. Z dotychczasowego przebiegu tych przepychanek wygląda na to, jakby Naczelnik Państwa upodobał sobie w premierze Morawieckim, który mógłby rozpocząć tworzenie własnego stronnictwa kosztem „przystawek” w postaci Solidarnej Polski ministra Ziobry i Porozumienia pobożnego posła Jarosława Gowina.

Tak naprawdę jednak Naczelnik Państwa może rozważać poszerzenie podstawy politycznej rządu o 30 posłów Polskiego Stronnictwa Ludowego, które podczas ostatnich wyborów prezydenckich zostało dotkliwie upokorzone. PiS bowiem pokazało, że wypiera PSL z tradycyjnych jego mateczników w gminach wiejskich i małych miasteczkach, a jeśli ten proces jeszcze trochę potrwa, to z PSL zaczną uciekać do PiS również ci, którzy z hojności „ruchu ludowego” obsiedli tam wszystkie posady w sektorze publicznym.

Indiańskie przysłowie, które Naczelnik Państwa z pewnością zna, powiada, że „jeśli nie możesz ich pokonać, przyłącz się do nich”. Ale PSL-owi trzeba by za to zapłacić i dlatego mówi się o „restrukturyzacji” rządu, to znaczy – na odchudzeniu go w ten sposób, by zmniejszyć liczbę ministerstw, zwłaszcza obsadzonych przez przedstawicieli „stronnictw sojuszniczych”. Wszystko to oczywiście „dla Polski”, ale tak naprawdę – by oczyścić przedpole dla ewentualnej oferty dla PSL, której przyjęcie nauczyłoby pokory i ministra Ziobrę, a zwłaszcza – pobożnego posła Gowina, który na wiosnę tak strasznie się rozdokazywał, że aż zirytował Naczelnika Państwa.

Zgodnie z przewidywaniami, przepychanki trwają również w obozie zdrady i zaprzaństwa, gdzie pozycja Wielce Czcigodnego posła Pupki coraz bardziej się chwieje pod naporem Rafała Trzaskowskiego z jednej strony i Szymona Hołowni z drugiej. Wprawdzie Wielce Czcigodny poseł Pupka próbuje przekonywać obydwu, że partia musi być, a on na jej czele, ale ani jeden, ani drugi nie jest dziecko, więc obydwaj wiedzą, że to nie żadna „partia” jest najważniejsza, tylko aprobata starych kiejkutów i na żadne syrenie śpiewy Wielce Czcigodnego posła Pupki chyba się nie nabiorą.

Jak „partia” będzie potrzebna, to konfidenci zostaną odpowiednie rozkazy i zaraz się okaże, że nasz mniej wartościowy naród tubylczy ma nowego, jasnego idola. („Ach w kogóż nieszczęsny ma wpatrzeć się naród, by szukać jasnego idola, w którego umyśle zbawienia tkwi zaród? To jasne, że w pana Karola!” – powiada poeta.), pod którego przewodem pójdzie „na bój, na trud” – jak nakazuje „Międzynarodówka”.

Nawet pan dr Targalski, musiał nawrócić się na moją ulubioną teorię spiskową, bo powiada, że ten „triumwirat rozsadzi Targowicę”, ale ostatnie słowo należy oczywiście do Naszej Złotej Pani i będzie tak, jak ona postanowi. Co ona postanowi, to stare kiejkuty wykonają i będzie gites, tenteges.

Miło mi, że nawet uczeni politologowie zaczynają rozumieć, na czym ta cała demokracja polega. Czegóż chcieć więcej?

Stanisław Michalkiewicz
http://michalkiewicz.pl

13 komentarzy:

  1. Michalkiewicz nie powiem czasem rzuci perłę ale sądząc po komentarzach… ujmę to tak żeby nikogo nie urazić…. na na kupie sfermentowanego gnoju niestety nie wyrosną stokrotki…
    jego pisanina tak doskonale odbija się od zachlanego motłochu że szkoda nawet strzępić ryja…

    OdpowiedzUsuń
  2. Mój kolega pędził w zwykłym czajniku z gwizdkiem. Do gwizdka wkładał rurkę miedzianą, dalej zakręconą i chłodzoną. Gwizdało aż miło, wydajność była odpowiednia. W jeden wieczór i tak się więcej niż jeden czajnik nie wypiło.
    A wszystko w małym mieszkanku w bloku. Na czas produkcji otwierał tylko okno i robił przeciąg.

    OdpowiedzUsuń
  3. Czajnik to jest przewdzięczne urządzenie, niezbędne w każdym domostwie, ale do destylacji się nie nadaje ze względów bezpieczeństwa. W Alejach Jerozolimskich za moich czasów wybuch czajnika zniszczył mieszkanie i pół kondygnacji.

    Teraz tak. (bo zabierać głos w sprawach polityczno społecznych po prostu misie nie chce. Nie każdy jest panem redaktorem Michalkiewiczem, któremy wprost przeciwnie, chce się i to jak widać bardzo). Otóż bimber fermentuje się drożdżami winnymi w temperaturze do 18 stopni C ze względów przytoczonych przez pana Sarmatę. Do fuzli zalicza się alkohol metylowy, wyższe alkohole, merkaptany i ketony, prawdopodobnie jakieś aldehydy i wreszcie ccała masa najprzerozmaitszych estrów, nad którymi nie ma żadnej kontroli. Można wprawdzie fuzel oddzielić prawie całkowicie drogą na przykład frakcyjnej destylacji, ale w warunkach domowych jest to zupełnie niepraktyczne. Lepiej z fermentacją poczekać trochę dłużej, a otrzymać produkt czystszy i bezpieczniejszy. Natomiast jeśli chcemy produkować alkohol do celów niespożywczych, na ten przykład do domowej produkcji kosmetyków, możemy swobodnie pracować na drożdżach piekarniczych, albo nawet technicznych, które idą jak burza i dobrze się czują w temperaturach wyższych.

    Kocioł destylacyjny najlepiej zaopatrzyć w dwie grzałki, jedną do wspomagania inicjacji procesu, a drugą do właściwej destylacji po wyłączeniu tej pierwszej w momencie osiągnięcia temperatury wrzenia (o ile pamiętam, jest to 85 stopni C, zawsze można sprawdzić na google). Po zawrzeniu, destylację prowadzimy tak powoli jak tylko możemy, w granicach oczywiście rozsądku Przed wprowadzeniem zacieru do kociołka należy odcedzić drożdże na bibule filtracyjnej (słyszałem że sączki do kawy pracują także dobrze). Chodzi o to, żeby nie ugotować drożdży, które dają niepożądany obcy zapach.

    Rurkę chłodniczą umieszczamy w rurze hydraulicznej z PVC, do której przyklejamy króćce na wodę chłodzącą. Takie urządzenie łatwo jest rozkleić i udawać że to jest eksperymentalna rama do roweru w razie jak się ktoś zapyta, albo wymyśleć coś jeszcze głupszego, żeby się pozbyć intruza. A na Senatorskiej widziałem absolutnie przepiękny chyba pięciolitrowy zestaw do destylacji (nie było napisane do destylacji czego), wówczas za 150 złotych. Dla samego postawienia dla ozdoby w gablocie warto było to nabyć. Uwaga: Pod żadnym pozorem nie należy podgrzewać aparatu otwartym płomieniem. Żeby nie było, że nie ostrzegałem.

    Pamiętamy o odrzuceniu odrobiny przedgonu(poniżej 85 stopni) i pogonu (powyżej).

    Niektórzy na drodze oparów do chłodnicy umieszczają dwa małę deflegmatorki wykonane ze słoiczków po ogórkach.

    Wtórny destylat znormalizowany przegotowaną wodą do mocy 70 procent, zaprawiamy trawką żubrówką, a najlepiej wysuszoną bukwicą (miodownik melisowaty). Obydwa zioła są w Polsce pod ścisłą ochroną, ale bardzo wielu mieszkańców Podlasia uprawia je w ogródkach i chętnie udostępnia. Tam mieszkają bardzo życzliwi ludzie.

    Można wykonać prostym sposobem kolumnę rektyfikacyjną wypełnioną tłuczonym szkłem, albo szklannymi kulkami, a jeśli ktoś jest bardziej wyrafinowany, to pierścieniami Rashiga. Do tego używa się hydraulicznej rury miedzianej i mniejszych rurek, lutując spoiwem bezołowiowym.

    Kolumna ciągłego działania to wcale nie skomplikowane urządzenie i można ją zawiesić na ścianie. Napędzana jest starą zepsutą lutownicą. Schemat takiego urządzenia przedstawiony jest na szkicu poniżej, który google udostępnia dla szerokiej publiki:

    http://www.stillcooker.com/continuous-still.php

    Bliższych szczegółów dotyczących technologii domowego bimbrownictwa nie będziemy omawiać na publicznym forum, żeby nie dawać pretekstu do wrogiego zamknięcia Gajówki przez siły nam nieżyczliwe. Także z tego samego powodu nie zamieściliśmy tutaj ongiś sposobu, w jaki można domowym sposobem wykonać całkiem precyzyjną strzelbę „dwunastkę”, dwu – lub trójrurkę wraz z własnoręcznie sporządzonym szkicem, przez co jeden z prominentnych Gajówkowych działaczy śmiertelnie się obraził.

    OdpowiedzUsuń
  4. „odrębne zdanie” prokuratorów, sędziów, ogólnie władzy, było od wieków naszym zmartwieniem; nigdy im z nami po drodze nie było …

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Prawda to, tylko odwrotnie. To raczej nam z nimi nie po drodze. Prawo jest rozdmuchane do drobnych szczegółów, podobnie jak talmud i pisane bynajmniej nie w naszym interesie. Ale tu już wchodzimy w strefę społeczno polityczną i misie znów nie chce babrać w tych nieczystościach. Świat jest wciąż piękny w swojej Naturze łącznie z drożdżami i pożydecznymi bakteriami i po co sobie na starość psuć nastrój.

      Usuń
    2. „do ustalenia pozostaje” tylko, czyja w takim razie jest ta droga; żyd jeszcze niedawno mówił, że ulice nasze

      Usuń
  5. Nic nie pozostaje do ustalenia. Nasze nic już nie jest, jeśli chcemy pozostać w aktualnej cywilizacji. Często nie chcemy. Ale gdy na jesieni każdemu wsadzą na siłę w dupę mikroczypa, to możemy sobie nie chcieć.

    OdpowiedzUsuń
  6. Tu się pięknie różnimy, Panie Piwowarze. My Polacy, mamy swoją drogę, którą odziedziczyliśmy po naszych przodkach. I nikt nie jest wstanie jej nam odebrać. To, czy nią kroczymy, to sprawa oddzielna; ale ona jest, i zawsze będzie, nawet gdyby na świecie zasoby Polaków skończyły się cakiem cakowicie.

    OdpowiedzUsuń
  7. nigdy im z nami po drodze nie było

    Pozwoliliśmy, oddaliśmy pole i teraz płaczemy, że nas ru…ją. Trzeba wychowywać synów na świadomych rangi takich obszarów życia społecznego, jak Prawo, jak Medycyna, jak Oświata, jak Media… itd. Oddaliśmy pole? TAK, Więc skąd ten płacz?

    OdpowiedzUsuń
  8. Prawo jest rozdmuchane do drobnych szczegółów, podobnie jak talmud i pisane bynajmniej nie w naszym interesie. Ale tu już wchodzimy w strefę społeczno polityczną i misie znów nie chce babrać w tych nieczystościach

    To jest struktura ich mózgów. Tego się brzydzimy. I odwracamy tyłem… A to jest błąd. Należy poznać ich mocne i słabe strony… Mówić dalej? … Czy nie trzeba?…

    Tysiące lat… Wiele pokoleń… Albo dziecko w łonie matki słuchało muzyki języka polskiego, albo języka „innego”. To ma wpływ na strukturę mózgu – inne drgania, inna harmonia. Do tego dziedziczenie na poziomie genetyki i… mamy diasporę, potężną, bo integralną swą strukturą milionów osobników różnych od nas…

    OdpowiedzUsuń
  9. Stąd takie parcie na naukę „inglisz spik”, coraz bardziej zastępuje naszą starą mowę. I tylko o to chodzi, nie o żadne korzyści ze „znajomości języka obcego”. Teoretycznie polskie bachorki przestają myśleć po polsku, cokolwiek by to znaczyć nie miało, kombinują za to po angielskiemu jak koń pod górę. I dumne są z tego, i to jest już qurwa kataklizm !

    Co za pier’dolona banda !

    OdpowiedzUsuń
  10. To, na co się sili młode pokolenie, jest dalekie od angielszczyzny. Zresztą angielszczyzn jest więcej niż dwie, prawdopodobnie więcej niż kilkanaście.
    .
    A drogę naszą i naszych przodków jest w stanie odebrać byle półgłówek urzędol na podrzędnym poziomie jednym pociągnięciem długopisu. Bo nas jest mało, a ICH jest dużo.

    Przegraliśmy. Nie nasza wina, ICH jest wielokrotnie więcej niż nas i ONI są mądrzejsi, ponieważ mówią więcej, szybciej i głośniej, ponadto im wolno.

    OdpowiedzUsuń
  11. „… przegraliśmy …”

    Przy najbliższej okazji poinformuję Staruszka, że od tej pory jeśli na konsultacje to tylko do Pana Piwowara.

    A wina niestety jest nasza, tak jak ta droga i te ulice.

    OdpowiedzUsuń

Jest to moje zdanie – mogę się mylić. I tak nie pozostało nam nic innego, jak poczekać na to wydarzenie.

Praktyka światowego spisku W dniu zaprzysiężenia Donalda Trumpa na prezydenta USA, w poniedziałek 20 stycznia, rozpoczyna się w Davos corocz...