Jest ostatnio trochę zamieszania na linii stosunków polsko-niemieckich z powodu opóźniania przez polskie władze wydania zgody, by funkcję ambasadora Niemiec w Polsce pełnił Arndt Freytag von Loringhoven. Na wydanie tej zgody (agrément) desygnowany na ambasadora czeka od 14 tygodni.
Zapewne w celu wywarcia nacisku na polskie władze, różne media, szczególnie te, których właściciele maja związki z Niemcami, jak na przykład Onet, zaczęły podnosić tę sprawę i sugerować, że Polacy bezpodstawnie opóźniają przyjazd niemieckiego ambasadora do Warszawy.
Według krążących opinii, przyczyną opóźniania ma być historia rodziny kandydata, którego ojciec, baron Bernd von Freytag-Loringhoven, był hitlerowskim oficerem i w końcu wojny pełnił służbę w kwaterze Hitlera, będąc tam adiutantem i przygotowując raporty dla samego Führera. Opuścił bunkier Hitlera dopiero w ostatni dzień przed jego samobójstwem.
Sam pisze on o tym w książce „Z Hitlerem w bunkrze” (Mit Hitler im Bunker – Aufzeichnungen aus dem Führerhauptquartier Juli 1944 – April 1945). Po wojnie, zaraz po stworzeniu Bundeswehry, zaciągnął się tam na służbę i w dalszej karierze nie przeszkadzało mu to, że obracał się w kręgu samego Hitlera. Stale awansował i służbę zakończył jako trzygwiazdkowy generał (Generalleutnants) i zastępca Generalnego Inspektora Sił Zbrojnych.
W wojnie, zanim trafił do kwatery Hitlera, pełnił funkcje w pomniejszych sztabach, a także dowodził w walkach. Jego udział w wojnie zaczął się od napadu wojsk hitlerowskich na Polskę w 1939 roku. Właśnie za udział w tej napaści na Polskę otrzymał swój pierwszy krzyż żelazny.
Tak się składa, że bardzo wiele części historii tego rodu mogłyby być ilustracją najgorszych okresów w stosunkach polsko-niemieckich. Ich przodkowie przybyli w średniowieczu do Prus, celem wspomożenia Zakonu Krzyżackiego w wojnach z Polską. Jeden z nich, w uznaniu zasług, został nawet mistrzem Zakonu Krzyżackiego w Inflantach.
Patrząc na ten ciąg, od Krzyżaków do Hitlera, można się dziwić, że Niemcy nie wykazują większej wrażliwość w stosunku do Polski, i przysyłają tu ludzi, którzy swoją historią rodzinną przyzywają właśnie te najgorsze karty we wzajemnych stosunkach.
Obecny kandydat na ambasadora, Arndt Freytag von Loringhoven, był także wiceszefem Federalnej Służby Wywiadowczej BND, oraz pełnił funkcję ambasadora w Moskwie, co pokazuje, że władze niemieckie przykładają bardzo duże znaczenie do stosunków z Polską, posyłając człowieka o tak dużym doświadczeniu w służbie dyplomatycznej i wywiadowczej.
Polskie władze, odwlekając wydanie zgody na jego przyjazd do Warszawy, nie tyle kierować się mogą jakimiś historycznymi kompleksami, czy resentymentami, ale bardzie mogą mieć na względzie obawę o to, by taki człowiek, mający doświadczenie w pracy wywiadowczej, nie wspomógł skutecznie działania licznych niemieckich aktywów w Polsce, co mogłoby zagrozić stabilności obecnej władzy w Polsce, która ostatnio działa przeciw tymże niemieckim interesom.
Na dodatek, jego żona, Barbara von Ow-Wachendorf, od lat zajmuje się, m.in. w ramach organizacji Civil Society Forum, wspieraniem tzw. społeczeństwa obywatelskiego. To może jeszcze wzmacniać obawy polskich władz, które mogą sobie wyobrażać, że takie małżeństwo będzie prowadzić, na terenie Polski, coś w rodzaju niesławnego Kulturkampfu.
Von Loringhoven pewnie w końcu zostanie ambasadorem w Warszawie, ale sama ta rozgrywka wokół wydaniu agrément, jego osoby i historii jego przodków, dość istotnie go jednak osłabiła.
Niektórzy próbują sprawę lekceważyć, przedstawiając, że Polska nie ma wielkiego znaczenia dla Niemiec. Jest to jednak nieprawda, gdyż ambasada w Warszawie jest dla niemieckiej dyplomacji jedną z dziewięciu najważniejszych ambasad na świecie, gdzie ambasadorzy zawsze należą do elitarnego kręgu 15 niemieckich dyplomatów z najwyższą kategorią zaszeregowania B9, co sprawia, że mogą ją objąć tylko osoby mające, co najmniej, 30 lat doświadczenia w dyplomacji.
Niemcy wysyłają więc do Warszawy mocnego zawodnika. Widać stwierdzili, że tak musi być gdyż inaczej ich interesy mogą zostać narażone na straty. Przypadek takiego działania, gdy do Warszawy wysłano podobnie doświadczonego ambasadora, zaistniał już poprzednio, gdy ambasadorem w lipcu 2010 roku został Rüdiger von Fritsch, także były wiceszef wywiadu.
Co ciekawe, ów zachodnioniemiecki wywiad, czyli BND (Bundesnachrichtendienst), założył były nazistowski generał Reinhard Gehlen. Jako sekretarka pracowała tam, przez jakiś czas, córka Himmlera. Tak to wyglądała denazyfikacja w Niemczech Zachodnich. Rüdiger von Fritsch był także bratankiem generała Wernera von Fritscha, którego Hitler uczynił naczelnym dowódcą wojsk lądowych, aby go potem pozbawić funkcji z powodu afery homoseksualnej.
Czas, gdy Rüdiger von Fritsch był ambasadorem w Warszawie, to było apogeum władzy PO, która wygrywała wtedy wszystkie wybory i całkowicie kontrolowała władzę w kraju. Jednak gdy w lutym 2014 opuścił on Warszawę, udając się do Moskwy, zaraz zaczęły się problemy dla PO. Zapewne w Niemczech uznano, że w związku z kryzysem na Ukrainie, to w Moskwie musi być teraz odpowiednio doświadczony człowiek, by zadbać o niemieckie interesy.
Tymczasem w Warszawie, gdy zabrakło von Fritscha, od razu zaczęło się źle dziać dla PO. W czerwcu wybuchła afera podsłuchowa, co przyspieszyło erozję władzy. We wrześniu Donald Tusk zrezygnował w funkcji premiera, co jeszcze pogłębiło kryzys władzy i od tego zaczął się jej upadek i kolejne klęski wyborcze, które trwają do dziś. Na tym przykładzie widać, że ma znaczenie to kto jest ambasadorem Niemiec w Warszawie. Ma znaczenie nie tylko dla Niemiec, ale także dla polskiej polityki.
Niewątpliwie w Berlinie zadecydowano, że do Warszawy trzeba znowu przysłać sprawdzonego człowieka, by zahamował dalszy upadek niemieckich wpływów. Taką decyzję ogłoszono jeszcze w maju, czyli przed wyborami prezydenckimi w Polsce. Rząd opóźniał wydanie zgody na przybycie nowego ambasadora, gdyż pewnie podejrzewał, że może on zaangażować się w wybory.
Doszło nawet do kuriozalnej sytuacji gdy Adam Bielan, szef sztabu wyborczego Andrzeja Dudy, wezwał “nowego ambasadora Niemiec” by ten podjął interwencję w sprawie dziennika “Fakt”, który ostro zaatakował prezydenta Andrzeja Dudę. Jest mało prawdopodobne, by Bielan nie widział, że ten „nowy ambasador” nie dojechał do Warszawy, bo nie wydano agrémentu.
W dyplomacji tak się czasami gra stronie przeciwnej na nosie. I to jest chyba lepsza metoda, niż ciągłe ogłaszanie swojej moralnej wyższości.
Stanisław Lewicki
https://konserwatyzm.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz