Bywają w życiu takie sytuacje, gdy wszystko układa się nie tak, jak byśmy sobie mogli tego życzyć. Takim okresem w dziejach Polski była II wojna światowa, kiedy to los jakby sprzysiągł się przeciwko nam…
W roku 2009 urządziliśmy sobie z synem spływ kajakiem Biebrzą z Lipska do Wizny. Oczywiście, odwiedziliśmy przy tej okazji Strękową Górę oraz inne miejsca związane z tamtym bojem.
Mając w pamięci opisy walk z września 1939 roku, zastanawiałem się, jak te niemieckie czołgi mogły nacierać na taki na przykład Giełczyn, skoro drogę zagradzała im nie tylko szeroka na tym odcinku Biebrza, ale przede wszystkim musiały one następnie pokonać szeroki na pięć kilometrów niedostępny pas bagien. Nawet idąc znaną „ścieżką” człowiek musiał brodzić się w mazi po kolana, a co jakiś czas zapadał się niemal po szyje i zmuszony był wydobywać się, przy czym bagno zdawało się go ściągnąć. A co mówić o ewentualnym natarciu wojsk, które nie miały do dyspozycji miejscowych przewodników znających doskonale ten teren?
Tymczasem pojawiłem się w tym samym miejscu w roku 2014 – poziom Biebrzy i Narwi był o ok. pół metra niższy aniżeli pięć lat wcześniej, a bagna przestały być tak niedostępne jak wówczas. W wielu miejscach pojawiły się suche przestrzenie, a mokradła występowały jedynie tu i ówdzie. W tym momencie uświadomiłem sobie, jak wielkie znaczenie miała pogoda na przebieg kampanii wrześniowej.
Polskie linie obronne opierały się o naturalne przeszkody wodne – rzeki, bagna, mokradła. W warunkach suszy straciły one swój walor obronny i w rezultacie niemieckie kolumny pancerne i zmotoryzowane były w stanie bez problemu obchodzić polskie pozycje w miejscach, gdzie w normalnych warunkach nie byłyby w stanie tego uczynić. W rezultacie jednostki mobilizowane w drugim rzucie (w ramach powszechnej mobilizacji) nie zdołały zająć przewidzianych planem pozycji do czasu nadejścia tam jednostek wroga, zaś jednostki, które miały bronić wysuniętych pozycji, zmuszone zostały do pospiesznego odwrotu.
Taka na przykład armia „Prusy” została przez jednostki niemieckie wyprzedzona i nie zdążyła zająć pozycji. W rezultacie na jej pododdziały spadło uderzenie, gdy te wyładowywały się z transportów i gdy znacząca część jej pododdziałów wciąż jeszcze była w drodze. A przecież jest oczywiste, że – gdyby nie susza – rozlewiska Warty i Liswarty czy też mokradła w rejonie Lasów Lublinieckich i Świerklanieckich (przygotowano tam na wypadek wojny zalewy, ale nie były one w stanie odegrać istotnej roli) ułatwiłyby naszym wojskom obronę na głównym kierunku uderzenia, a przełamanie się przez polskie pozycje musieliby Niemcy okupić większymi stratami, a przede wszystkim zajęłoby im to więcej czasu. A wszak czas był tu czynnikiem kluczowym!
To samo tyczy się Odwodu Południowego. Pododdziały 11 i 24 dywizji piechoty wyładowywały się z transportów bądź jeszcze się w nich znajdowały, gdy spadło na nie uderzenie niemieckich dywizji. A co by było, gdyby niemieckim kolumnom pancernym i zmotoryzowanym przyszło wcześniej torować sobie drogę, łamiąc opór polskich oddziałów, korzystając z rozmokłych górskich dróg?
Proponuję przejechać się (choćby samochodem terenowym) tymiż drogami, kiedy panuje susza (jak to miało miejsce w pierwszych dniach września 1939 roku) i powtórzyć tę próbę po kilku dniach ulewnych deszczy… Następnie wyobraźmy sobie, że tę samą drogę musiałaby pokonać kolumna czołgów i samochodów ciężarowych.
O północnym odcinku frontu wspominać chyba nie muszę. Bory Tucholskie za sprawą suszy zupełnie straciły te walory obronne, które miałyby one, gdyby spadła większa ilość deszczu. O linii Biebrzy i Narwi oraz bagnach i mokradłach północnego Mazowsza wspomniałem na wstępie…
Wojciech Kempa
https://www.magnapolonia.org/
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz