środa, 2 września 2020

W smutną rocznicę

Kiedy ta publikacja ukaże się w druku, będzie już po kolejnej rocznicy wybuchu II wojny światowej, do której Polska weszła – jak to w roku 1944 w rozkazie dla wojska napisał generał Kazimierz Sosnkowski – „wysłuchawszy zachęty rządu brytyjskiego”.

Z tego powodu stracił stanowisko Naczelnego Wodza, bo „nic tak nie gorszy, jak prawda” – mawiał Stefan Kisielewski, więc Anglicy poczuli się z tego powodu tak bardzo zgorszeni, że w lutym 1945 roku w Jałcie – zresztą działając wspólnie i w porozumieniu z naszym ówczesnym, jak i obecnym Najważniejszym Sojusznikiem, nie tylko podarowali Polskę Stalinowi, ale też zgodzili się na odkrojenie połowy przedwojennego terytorium aż do tak zwanej „linii Curzona”.

Ludzie prości myślą, że świat jest rządzony wielką mądrością, że ci wszyscy Umiłowani Przywódcy, to tęgie głowy, jeśli nawet nie u nas, bo tych naszych to trochę lepiej znamy, to już za granicą – na pewno.

Toteż nikogo specjalnie nie dziwi, ani nawet nie gorszy „linia Curzona” – może z wyjątkiem mojego nieżyjącego od dawna ojca – o czym mogłem przekonać się gdzieś na przełomie lat 50-tych i 60-tych.

Kierownik kina w Bełżycach, pan Zygmunt Watras, były oficer AK pseudonim „Książę”, który po powrocie z Workuty przytulił się na tej posadzie w Bełżycach, sprowadził do kina angielski film „Oni ocalili Londyn” Opowiadał on o tym, jak to Armia Krajowa ukryła, a potem rozmontowała i przewiozła spod Sarnak do Warszawy niewypał rakiety V2, a tam prof. Groszkowski z Politechniki Warszawskiej zbadał i opisał najważniejsze elementy tego pocisku, a następnie inżynier Chmielewski, specjalnym samolotem wysłanym do Polski przez Churchilla, przetransportował ładunek do Sztabu Naczelnego Wodza w Londynie.

Nawiasem mówiąc, te przewiezione do Warszawy części rakiety ukryte zostały w walizkach należących do komendanta Luftwaffe na warszawskim lotnisku, w mieszkaniu żołnierza AK, który był kucharzem tego komendanta. O ile na inne filmy trudno było skompletować 10 chętnych by seans mógł się odbyć, o tyle „Oni ocalili Londyn” wyświetlany był przez kilka dni co 2,5 godziny przy pełnej sali. Myślę, że wszyscy mieszkańcy Bełżyc i okolic ten film obejrzeli – z wyjątkiem mego ojca. Wprawdzie dał nam pieniądze na bilety, ale nie ukrywał rozgoryczenia, że „Polacy znowu dostali od Anglików cukierek”. Nie mógł im darować Jałty, chociaż od tamtej pory minęło wtedy już 15, a może nawet 16 lat.

Wracając do „linii Curzona” warto posłuchać starszych ludzi, żeby przekonać się, że świat rządzony jest małą mądrością. Mieczysław Jałowiecki w swoich wspomnieniach zatytułowanych „Na skraju imperium” pisze, jak to w Paryżu spotkał był panią Lucy Maxwell, koleżankę ze szkockiej szkoły za Newską Zastawą w St. Petersburgu. Przebywała ona w Paryżu jako sekretarka generalnego sekretarza delegacji brytyjskiej na konferencję pokojową w Wersalu. „Spytałem ją, skąd powstała koncepcja wschodniej granicy Polski znanej jako Linia Curzona.

– Ach „curzon line” – rzekła śmiejąc się. – My ją nazywamy „luncheon line”. Byłam wtedy z Carrem (onże sekretarz generalny brytyjskiej delegacji – SM), gdy zebrała się rada, aby wykreślić Polsce wschodnią granicę. Nikt nie wiedział, co to jest ta Polska wschodnia granica, gdzie zaczyna się Rosja, gdzie kończy się Polska. Debaty przeciągały się bez końca, nadchodziła pora lunchu, wszyscy byli głodni i, jak to mówią, „annoyed”. Ty wiesz, co oznacza dla Anglika lunch. Tymczasem sprawa nie posuwała się ani na cal. Wreszcie lord Curzon przypomniał sobie, że ma jakieś stare mapy dotyczące „the second partition of Poland”. Zniknął na chwilę w swoim gabinecie, po czym wrócił triumfująco z mapą w ręku, gdzie czerwoną linią była oznaczona granica. Wszyscy odetchnęli z ulgą, bez zastanowienia przyjęto ją jako wschodnią granicę Polski i całe towarzystwo, gratulując Curzonowi, pospieszyło na spóźniony obiad. Jeden z dygnitarzy, winszując Curzonowi rozcięcia tego węzła gordyjskiego, powiedział: „Polacy to trublemakers, nawet nie dadzą spokojnie zjeść lunchu”. Stąd przezwaliśmy tę linię „luncheon line”. Widzisz Mac, tak się u nas załatwia sprawy międzynarodowe. (…)

– Wiesz Lucy, to opóźnienie waszego lunchu o pół godziny, czy nawet godzinę, oddało bolszewikom połowę naszego historycznego terytorium – powiedziałem z nieukrywaną nienawiścią. – Ilu ludziom połamało się życie. My tę linię nazywamy inaczej.

– Jak? – zapytała zmieszana, sięgając po papierosy.

– „Cursed line” – przeklęta linia.”

Ta rozmowa pokazuje, jakim wielkim błędem było „wysłuchanie zachęty rządu brytyjskiego” w 1939 roku i wystawienie kraju na pierwsze uderzenie niemieckie. W rezultacie Polska, to znaczy – państwo polskie – utraciło kontrolę nad własnym terytorium, które zostało rozebrane przez sygnatariuszy „paktu Ribbentrop-Mołotow”, zaś rząd polski na uchodźstwie złożył losy swego kraju i swego narodu najpierw w ręce Francuzów, a potem – w ręce Anglików.

Niestety ani wtedy, ani nawet teraz nie ma w Polsce środowiska, które by uważało, że w 1939 roku, po wizycie delegacji brytyjskiego sztabu imperialnego w Moskwie, należało postąpić inaczej. Przypomnijmy, że delegacja z generałem Ironside na czele, wprawdzie nie miała pełnomocnictw traktatowych, ale chciała wysondować Stalina, na jakich warunkach przyłączyłby się do antyniemieckiej koalicji.

Ojciec Narodów nie powiedział „nie” – ale zwrócił uwagę, że Związek Sowiecki nie ma wspólnej granicy z Niemcami, zatem w jaki sposób Armia Czerwona miałaby wejść w kontakt bojowy z Wehrmachtem? Gdyby – ciągnął Ojciec Narodów – Armia Czerwona obsadziła zachodnią granicę Polski – aaa, to co innego! Krótko mówiąc – najpierw oddajcie mi Polskę, to potem pogadamy. Warto zwrócić uwagę, że brytyjska delegacja też nie powiedziała „nie”, ale bo też nie miała traktatowych pełnomocnictw. Winston Churchill w Jałcie już takie pełnomocnictwa miał, więc mógł ze Stalinem zawrzeć stosowne porozumienie.

Jeżeli zatem dyskutujemy nad tym, czy w 1939 roku polski rząd powinien „wysłuchać zachęty rządu brytyjskiego” ze wszystkimi tego konsekwencjami, czy nie powinien, to w istocie musimy odpowiedzieć na proste pytanie – czy mianowicie lepiej jest oddać komuś część terytorium państwowego, czy jego całość. Dlatego, że gdyby Polska przyjęła niemieckie warunki, to oddałaby wprawdzie „korytarz”, część Wielkopolski i Górnego Śląska, ale resztę by zachowała. Na tej reszcie władzę sprawowałaby polska administracja, a nie niemiecka, czy sowiecka, więc nie szalałoby tu ani Gestapo, ani NKWD.

Warto zwrócić uwagę, że Węgry, które „zachęty rządu brytyjskiego” nie wysłuchały, zachowały na swoim terytorium władzę aż do 1944 roku, kiedy to obalony został przez „strzałokrzyżowców” rząd admirała Horthy’ego. Dopiero wtedy Adolf Eichmann rozpoczął przewożenie węgierskich Żydów do Oświęcimia, a wcześniej nawet oni nie ucierpieli od Gestapo – bo to nie ono rządziło Węgrami.

Oczywiście Polska musiałaby zgodzić się na wprzęgnięcie do niemieckiego rydwanu wojennego – ale za to zyskałaby to, że żadnego „paktu Ribbentrop-Mołotow” by nie było, bo w interesie Hitlera nie leżałoby przesuwanie rosyjskiej granicy w kierunku Niemiec. No i albo Hitler wygrałby wojnę, albo by ją przegrał. Gdyby wygrał, to w sytuacji Polski i Polaków chyba nie nastąpiłaby zmiana na gorsze – bo wprawdzie Hitler był narodowym socjalistą, a więc rodzajem wariata, podobnego do komunistów, ale Lebensraum Niemcy miałyby na ogromnych obszarach Rosji, więc eksterminowanie Polaków nie miałoby większego sensu, a zresztą byłoby trudniejsze, albo nawet niemożliwe, a w każdym razie – niewskazane – przynajmniej do czasu zakończenia wojny z Rosją, bo Polska, dysponując przecież Siłami Zbrojnymi, mogłaby się temu przeciwstawić. Tymczasem po „wysłuchaniu zachęty rządu brytyjskiego”, niczemu przeciwstawić się już nie mogła.

Poza tym Hitler nie eksterminował ani Węgrów, ani Rumunów, więc dlaczego miałby specjalnie uwziąć się na Polaków? Owszem, był wariatem, jak każdy socjalista, ale przecież myśmy rozmaite rządy socjalistyczne przeżyli i przeżywamy.

Wreszcie nie wiadomo, jak długo Hitler by żył. Wojna podkopała jego zdrowie, więc prawdopodobnie nie dożyłby 65 lat. I co wtedy? Ano, wtedy, podobnie jak to było w Rosji po śmierci Stalina, nastąpiłaby odwilż, a być może nawet – „pieriestrojka” – o czym pisałem jeszcze w latach 80-tych w podziemnym wydawnictwie „Kurs” w artykule „Vidkun Quisling – ideowy realista, szermierz wolności”. Wtedy i w Polsce nastąpiłaby transformacja ustrojowa – i tak dalej.

No a gdyby Hitler przegrał? No to gorzej by nie było, niż było. Węgry i Rumunia były wprzęgnięte w niemiecki rydwan wojenny, ale rumuńskiemu królowi Michałowi udało się niemal w ostatniej chwili obalić marszałka Antonescu i przejść na stronę aliantów, dzięki czemu – w odróżnieniu od Węgier i Polski – Rumunia znalazła się wśród zwycięzców. Oczywiście Stalina w niczym to specjalnie nie krępowało, bo swoje porządki zaprowadzał wszędzie, bez względu na to, czy jakiś kraj był po stronie Hitlera, czy przeciwko niemu.

Dlaczego zatem w 1939 roku nikt w ten sposób do tego nie podchodził, nikt nie pomyślał, że skoro już musimy komuś się sprzedać, to lepiej jak będziemy sprzedawać się sami, niż jak komuś oddamy licencję na to, by sobie nami frymarczył? Wprawdzie nikt nie wiedział, jak wojna się skończy, ale tego tak czy owak nikt nie wiedział, bez względu na to, co zrobi Polska. Jedno natomiast było pewne; że sanacyjny rząd nie mógł tego kroku zrobić, bez wydania na siebie politycznego wyroku śmierci.

To prawda, że sanacja musiała uprawiać tromtadrację do samego końca, więc nie mogła kierować się interesem państwowym i narodowym. Toteż postawiła na własny interes partyjny, co i dla niej i dla całego narodu i dla państwa polskiego skończyło się fatalnie.

Stanisław Michalkiewicz
http://michalkiewicz.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zbrodnicze małżeństwo Graffów

W piśmie z 19 listopada 1953 roku prokurator Alicja Graff wymieniała zarzuty wobec płk. Wacława Kostka-Biernackiego:  „Od 1931 r. do 31 sier...