30 marca 1981 roku miał miejsce zamach na prezydenta Stanów Zjednoczonych Ronalda Reagana. John Hinckley Jr., syn znanego nafciarza z Dallas w stanie Teksas oddał w kierunku amerykańskiego prezydenta sześć strzałów, z których wszystkie chybiły celu.
No prawie wszystkie, gdyż jedna odbiła się od pancernej limuzyny prezydenckiej i trafiła amerykańskiego prezydenta pod lewą pachę, zaledwie kilka centymetrów od serca.
Zamach na Reagana i jednoczesna obecność wiceprezydenta USA George’a Busha seniora z dala od Białego Domu spowodowały, że władzę w Waszyngtonie mogli spokojnie przejąć militaryści, na czele z Aleksandrem Haigiem, byłym naczelnym dowódcą Połączonych Sił Zbrojnych NATO w Europie a ówcześnie sekretarzem stanu.
I pal licho, że Konstytucja USA a ściślej rzecz biorąc jej XXV poprawka przewiduje w takim wypadku, że po prezydencie i wiceprezydencie trzecim w kolejności „pretendentem” do objęcia sterów nad amerykańskim Imperium jest spiker Izby Reprezentantów, następnie przewodniczący senatu a dopiero po nich Sekretarz Stanu.
Militarysta Haig, silny stronnik Izraela w gabinecie Reagana (który później zostanie członkiem rady doradczej Waszyngtońskiego Instytutu na Rzecz Polityki względem Bliskiego Wschodu, założonej przez Amerykańsko-Izraelski Komitet Spraw Publicznych prosyjonistycznej jaczejki Tel Awiwu, jednej z wielu w amerykańskiej stolicy, które niczym Jonny Daniels na PiSowców, wywierają presję na Biały Dom i jego głównodowodzącego, aby ten tańczył w rytm Hatikwy ) „podcierając” się amerykańską ustawą najwyższą ogłasza, że to on obejmuje stery nad Białym Domem. A był to szczególnie istotny moment z punktu widzenia zimnowojennej konfrontacji z ZSRR.
Działania amerykańskiej agentury wpływu w PRL-u znanej jako Solidarność spowodowały, że Sowieci zgromadzili u polskich granic 18 dywizji Armii ZSRR (czyli więcej niż dzisiaj posiada cała armia Stanów Zjednoczonych) i szykowali się (albo co najmniej straszyli) że użyją ich do zdławienia „polskiej kontrrewolucji”.
Do rozdeptania Polski nie doszło, gdyż … dokonano zamachu na Reagana. A przynajmniej tak twierdzi amerykański profesor nauk politycznych Paul Kengor. Wiarygodność tego amerykańskiego propagandzisty jest niewielka, jednak fakt iż Związek Radziecki po zamachu na Reagana wycofał się z „najwyższego stopnia gotowości bojowej” swojej armii, który został wprowadzony 29 marca a więc dzień wcześniej, nawet zatwardziałym sceptykom wiary w prawdomówność amerykańskiej propagandy politycznej powinien dać sporo do myślenia.
Oczywiście nie należy rzecz jasna wierzyć w bezinteresowność zakulisowych twórców amerykańskiej polityki, którzy być może uratowali nas przed rozdeptaniem i splugawieniem naszego kraju przez radzieckich żołdaków.
Amerykańskie Imperium kieruje się przede wszystkim swoim interesem (oraz rzecz jasna interesem Izraela) a nie dobrem jakiegoś 40 milionowego narodu, na który nikt w Waszyngtonie nie zwracałby uwagi, gdyby nie to, że jego siedziba państwowa znajduje się pomiędzy dwoma potężnymi siłami politycznymi: Niemcami (znanymi obecnie jako Unia Europejska) a Rosją. Tylko dlatego i dlatego iż mieliśmy największą po ZSRR armię Układu Warszawskiego administracja Reagana poświęcała nam tak wiele czasu.
Jednak zainteresowanie to oraz głęboka troska o los Polaków kończyła się kiedy trzeba było zająć zdecydowane wobec ZSRR stanowisko.
Jeszcze przed zaprzysiężeniem prezydent elekt Ronald Reagan rozważał wraz z antysowieckim jastrzębiem Casparem Weinbergerem możliwość użycia amerykańskiej armii na wypadek sowieckiej agresji na Polskę, mającej na celu zdławienie Solidarności.
Jednak kiedy tylko objął urząd radykalna polityka natychmiast została zastąpiona przez politykę realną. I kiedy przyszło „co do czego” 27 marca 1981 roku, na trzy dni przed zamachem na Reagana Biały Dom wydał oświadczenie następującej treści:
Jakakolwiek interwencja zewnętrzna w Polsce lub jakiekolwiek kroki zmierzające do ujarzmienia narodu polskiego wywołają z pewnością głębokie zaniepokojenie wszystkich zainteresowanych pokojowym rozwojem sytuacji w Polsce i mogą mieć doniosły wpływ na całokształt stosunków Wschód-Zachód.
Według New York Timesa owe oświadczenie odzwierciedlało poglądy prezydenta USA.
Krótko mówiąc niczym Węgrów w 1956 roku, Amerykanie podpuszczali Polaków do buntu przeciwko sowieckiemu zaborcy a gdy temperatura konfrontacji urosła do tak wysokiego stopnia to wyrazili głębokie zaniepokojenie gromadzeniem u polskich granic sił wojskowych równoważnych dzisiejszym siłom Armii Stanów Zjednoczonych pomnożonych przez 2.
Ale temu służyła rewolucja nonviolent, którą zaprojektował dawno temu powiązany z CIA i wywiadem wojskowym Pentagonu Gene Sharp. Zastępy rewolucjonistów maszerujący ulicami miast w kraju rządzonym przez nieprzyjazny amerykańskim oraz syjonistycznym interesom rząd miały służyć jedynie wywieraniu presji na władze, aby ta zaczęła tańczyć w rytm Gwieździstego Sztandaru.
A kiedy władza miała już dość destabilizacji państwa przez obcych agentów, opłacanych przez tajne służby USA z brudnych dolarów pozyskanych z handlu narkotykami, amerykańska dyplomacja wyrażała jedynie ubolewanie, że może polać się krew na ulicach miast kraju, w którym toczono akurat proxy war z sowieckim imperium.
Wracając jednak do marca 1981 roku…
27 dnia tegoż miesiąca, a więc dokładnie wtedy kiedy administracja Reagana wyraziła ubolewanie z powodu agresywnych poczynań sowieckiej armii, Solidarność ogłosiła 4-godzinny strajk, który zwołano oficjalnie z powodu pobicia działaczy Solidarności przez członków sił policyjnych komunistycznego reżimu. Strajk ten był największym tego typu w Polsce od czasów drugiej wojny światowej a polski związek zawodowy zagroził, że jeżeli reżim nie spełni jego żądań 31 marca robotnicy przystąpią do bezterminowego strajku generalnego.
Owe wystąpienia połączone z trwającymi właśnie manewrami wojsk sił Układ Warszawskiego „Sojuz-81” spowodowały, że Biały Dom był „zaniepokojony” iż armia radziecka, wraz z wschodnioniemiecką oraz czechosłowacką wedrze się do Polski w liczbie 18 dywizji i „przesunie granice” ZSRR o kilkaset kilometrów.
I właśnie 2 dni później armia ZSRR ogłosiła najwyższy stan gotowości bojowej, który został zniesiony po zamachu na Ronalda Reagana, po którym to samozwańczym przywódcą USA na konferencji prasowej ogłosił się były dowódca NATO w Europie Haig, który krokiem tym dał Sowietom do zrozumienia, że cywile stracili władzę a do głosu doszło wojsko i nie pozwoli ono, aby sowiecka armia „połknęła” Polskę.
Sam zamach na Reagana wydaje się jednak sprawą mocno podejrzaną, gdyż ów zamachowiec nie oddał z bardzo bliskiej odległości żadnego celnego strzału a Reagan został ranny jedynie dlatego iż kula odbiła się od pancernej limuzyny amerykańskiego prezydenta i rykoszetem trafiła go kilka centymetrów od serca.
Jednak konsekwencje zamachu były już dużo bardziej znaczące, gdyż na czas nieobecności Reagana, który to pokrywał się z manewrami wojsk Układu Warszawskiego, do władzy w Białym Domu doszli ludzie związani z armią a więc dużo bardziej skorzy do ewentualnej konfrontacji z ZSRR.
Poza tym sam Reagan wmówił sobie, że od śmierci uratował go Bóg, który wyznaczył dla niego misję, jaką w jego mniemaniu była walka ze złem. A istotą zła w ówczesnym świecie był radziecki komunizm. I to właśnie zamach miał spowodować dużo bardziej radykalną politykę Reagana względem ZSRR. Jego wiarę w „misję” utrwalali w nim pastorzy sprowadzani po zamachu do Białego Domu, którzy twierdzili, że uratowała go „ręka Boga” a jeden z nich, pastor Evans twierdził, że gdy Reagan leżał ranny w waszyngtońskim szpitalu uniwersyteckim im. Jerzego Waszyngtona doznał on „duchowego widzenia” i usłyszał słowa:
Panie prezydencie, Bóg ma plan co do pańskiego życia. A pan wyzdrowieje.
Kiedy Evans mu o tym opowiedział Reagan stwierdził, że ma takie same odczucia, iż przeżył on zamach ponieważ Bóg wyznaczył mu misję do spełnienia. A tą misją była walka ze złem. A tym złem był komunizm.
I nie obchodziło jego ani podstawianych mu pastorów, że zamachowiec nie był komunistą a wręcz przeciwnie, był członkiem Amerykańskiej Partii Nazistowskiej. Złem w tamtym czasie był komunizm, gdyż to on zagrażał dominacji USA na globalnej szachownicy. A faszyzm i wszelkie jego odmiany nie tyle nie miały już większego politycznego znaczenia co mogły okazać się pomocne w osłabianiu wpływów sowieckich na świecie. Czego najlepszym przykładem był proamerykański mini-dyktatorek Manuel Noriega, który w swoim gabinecie oprócz portretu Mosze Dajana, izraelskiego ministra obrony z czasów wojny sześciodniowej powiesił sobie portret Adolfa Hitlera.
Biorąc pod uwagę możliwości inwigilacyjne amerykańskich tajnych służb w latach 30-tych kiedy to FBI mogło już podsłuchiwać każdy aparat telefoniczny aż trudno uwierzyć, że służby pozwoliły, aby członek radykalnej partii politycznej w latach 80-tych po raz kolejny (kilka miesięcy wcześniej stał obok prezydenta Cartera w odległości około 30 cm) mógł nie nękany przez nikogo zbliżyć się do amerykańskiego prezydenta. No chyba, że miał on jakąś misję do spełnienia, którą to podpowiedziały mu jakieś „wewnętrzne głosy”.
A warto zauważyć, że w przeciwieństwie do zamachowca Lee Harveya Oswalda ten zdołał przeżyć przesłuchanie policyjne i żyje do dnia dzisiejszego. A biorąc pod uwagę, że swój czyn motywował chęcią zrobienia wrażenia na jakiejś podrzędnej hollywoodzkiej propagandzistce zwanej potocznie aktorką, nie trudno się domyśleć, że miał on nierówno pod sufitem a więc nawet gdyby powiedział kilka słów za dużo (np. że do zamachu skłonił go cioteczny wujek sąsiada jego babci który dziwnym trafem był konfidentem CIA) to i tak nikt by mu nie uwierzył.
W każdym bądź razie zamach na Reagana dokonany przez nazistę oraz zamach na papieża Jan Pawła II dokonany przez Mehmeta Alego Agce, członka faszystowskiej organizacji Szare Wilki, utworzonej przez CIA i turecką bezpiekę MIT spowodowały zwrot w kierunku radykalnego antykomunizmu w USA i w Watykanie, mimo że oba zamachy były dziełem antykomunistów (co przypomina serie zamachów w Europie w latach 70-tych i 80-tych przeprowadzanych przez NATO-wską strukturę Gladio, której tureckie Szare Wilki były częścią).
Co jednak ma wspólnego zarażenie Koronawirusem Donalda Trumpa z zamachem na Reagana?
Otóż bardzo wiele. Zamach na Reagana mimo iż przeprowadzony przez antykomunistę spowodował zwrot jego polityki w kierunku radykalnego antykomunizmu, gdyż Reagan uznał pokonanie ZSRR za misję którą wyznaczył mu Bóg.
Zarażenie Trumpa koronawirusem, podobnie jak niemal śmiertelny postrzał Reagana spowoduje, że stanie się on bardziej skłonny do prowadzenia antychińskiej (antykomunistycznej – gdyż jak wmawiają mu różni neokonserwatyści pokroju Pompeo Chiny są krajem komunistycznym) polityki.
Już od dawna Trump głosi teorię o chińskim ataku koronawirusem na USA co jest oczywistą brednią, gdyż koronawirus w dłuższej perspektywie czasu bardziej zaszkodzi uzależnionym od globalnego handlu Chinom niż niemal samowystarczalnym energetycznie i żywnościowo Stanom Zjednoczonym.
Jednak pogląd o chińskim sprawstwie globalnej pandemii utrwalają w Trumpie również jego doradcy, tacy jak chociażby Peter Navarro, który stwierdził, że Chiny wysyłały zarażonych ludzi do innych krajów, aby rozprzestrzenić pandemię na cały świat.
Trudno przypuszczać, aby w Pekinie siedzieli kretyni, którzy paraliżowali by globalny handel, służący ich narodowym interesom po to, aby w USA czy Europie zmarło parę milionów emerytów. Jednak utrwalanie takich poglądów w podświadomości amerykańskiego prezydenta, połączone z zakażeniem jego samego przez chińskiego wirusa spowoduje, że (w szczególności w przypadku pogorszenia jego stanu zdrowia) będzie on skłonny na dużo bardziej agresywną politykę względem Pekinu.
Oczywiście zarażenie Trumpa ma jeszcze jeden istotny aspekt – współczucie. Amerykanie, szczególni Ci nie głosujący na Trumpa mają serca rozmiękczone lewicową propagandą. I tak jak do tej pory uważali Trumpa za pewno siebie militarystę, który nie boi się chińskich głowic atomowych, a co dopiero jakiegoś tam wirusa, tak tuż przed wyborami widok Trumpa chorego w Białym Domu albo co gorsza hospitalizowanego do jednej z waszyngtońskich klinik może zmienić poglądy milionów Amerykanów i dodać mu trochę punktów procentowych w nadchodzących wyborach.
Kiedy Ronald Reagan wyszedł ze szpitala i pojawił się przed połączonymi izbami amerykańskiego parlamentu, otrzymał owację na stojąco zarówno od Republikanów jak i Demokratów. W ten sposób cała amerykańska klasa polityczna zalegitymizowała w oczach Amerykanów jego władze.
Jeżeli stan zdrowia prezydenta Trumpa się pogorszy (co oczywiście można łatwo spreparować) a następnie wyzdrowieje on, to niczym Ronald Reagan zostanie on „powitany” jako bohater. Gdyż w obliczu choroby polityczne niesnaski odchodzą na bok, wszyscy zapominają o podziałach i współczują temu, któremu z chorobą udało się wygrać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz