Jednym z potępieńców, jakich spotkał Dante wędrując z Wergiliuszem po piekle i czyśćcu – bo po raju oprowadza go już Beatrycze – co potem opisał w „Boskiej Komedii” – był hrabia Ugolino, który zjadł własne dzieci, by zachować im ojca.
„Ojcze kochany ulży swojej męce, zjedz swoje dzieci; tyś nas ubrał w ciało, tobie nas biednych rozebrać przystało” – tak „łamiąc rączęta ze łzami wołali” jego synowie.
Nawiasem mówiąc, charakterystyczne jest, że Dante w tej wędrówce po piekle, obiera sobie za przewodnika i mistrza właśnie Wergiliusza, obok Horacego i Owidiusza jednego z trójki najwybitniejszych poetów rzymskiej starożytności, co pokazuje, że w Średniowieczu, którym moja, zadowolona ze swojego rozumu faworyta, Wielce Czcigodna Joanna Scheuring-Wielgus pogardza, jako epoką „ciemnoty”, literatura starożytna była dobrze znana nie tylko w Italii, ale nawet w Polsce, gdzie żyjący na przełomie wieku XII I XIII Magister Wincenty Kadłubek tak się zachwycił grecką i rzymską mitologią, że w swojej „Kronice dziejów Polski” skomponował dawnym Słowianom cały panteon.
Wielce Czcigodna moja faworyta podobno też jest magistrem, a nawet absolwentką Szkoły Liderów Społeczeństwa Obywatelskiego [! – admin :-)], w której tresowani są janczarowie socjalizmu – ale o ile mi wiadomo – nie napisała niczego, co warte byłoby czytania. Największym jej dokonaniem było uczestnictwo w fundacji „Nie bzykajcie się”, czy jakoś tak, z której pewien filut uczynił sobie sposób na życie i nawet wydymał Hermenegildę Kociubińską (imię i nazwisko oczywiście fałszywe, bo niezawisły sąd w znanym na całym świecie z niezawisłości Poznaniu zabronił mi surowo nawet wymawiania, a cóż dopiero – wypisywania tego zaklęcia) na co najmniej 30 tysięcy złotych.
Nic dziwnego, że to całe „Społeczeństwo Obywatelskie” nie tylko zresztą w naszym bantustanie, ale i w innych nieszczęśliwych krajach, wygląda niczym burdel podczas nagłego pożaru.
Wróćmy jednak do tematów mniej przygnębiających, to znaczy – do piekła i do Ugolina. Dante nie miał najmniejszych wątpliwości, by go umieścić w piekle, a warto dodać, że i Wergiliusz nie był wcale jego widokiem zaskoczony. Dzisiaj już tak by nie było i to nie tylko dlatego, że nawet coraz liczniejsze osoby duchowne w żadne piekło nie wierzą, podobnie jak Henryk Heine. Namawiany na łożu śmierci, by pojednał się z Bogiem, ten żydowski, ale piszący po niemiecku poeta odparł: „Dieu me pardonnera; c’est son metier”, co się wykłada, że „Bóg mi wybaczy; to jego zawód” – ale przede wszystkim dlatego, że żarłoczność Ugolino nie tylko stała się rzeczą powszechnie praktykowaną, a w dodatku podniesioną na wyższy poziom, przybierając postać kanibalizmu technologicznego.
Dzisiejsze człowieki, dopóki Kostucha nie wyłączy im prądu, pragną nażreć się świata i w tym celu chciałyby żyć długo, toteż wszczepianie sobie części pochodzących z wypatroszonych trupów ludzi dorosłych, albo z ćwiartowania dzieci bardzo małych, zanim jeszcze się urodzą, uznały nawet za cnotę i „podstawowe prawo kobiet”. Na razie „kobiet” – bo to one zostały wybrane przez projektantów „Społeczeństwa Otwartego”, czyli – mówiąc po prostu – komunistycznego, na proletariat zastępczy i tym wyróżnieniem – jak to kobiety – się zachłystują.
Ale nie tylko w tej dziedzinie Ugolino mógłby zostać uznany za prekursora, wyprzedzającego swoją epokę. Wydaje mi się, że jego metoda została uznana za podstawowy sposób budowania państwa opiekuńczego. I oto w niepojętym przypływie szczerości pan premier Mateusz Morawiecki powiedział, że od stycznia będziemy musieli płacić nie tylko wyższe podatki, ale również nowe, których do tej pory jeszcze nie było. Chodzi o to, by za uzyskane w ten sposób pieniądze „skuteczniej walczyć z kryzysem”, czyli rozpadaniem się gospodarki na skutek decyzji rządu podjętych pod pretekstem zwalczania epidemii zbrodniczego koronawirusa. Jak się okazuje, rząd „dobrej zmiany” zamierza nas ograbić – ale oczywiście – dla naszego dobra. I słuszna jego racja; sami byśmy się nie ograbili, więc ktoś musi nas w tym wyręczyć.
Rzecz w tym, że wskutek zbawiennych remediów przeciwko zbrodniczemu koronawirusowi, państwo ma potężny deficyt budżetowy – na razie ponad 200 miliardów złotych, ale nie jest to oczywiście ostatnie słowo, bo projektanci epidemii przewidzieli trzecią jej falę i to jeszcze w lutym.
Z żalem wspominam odrzucenie pomysłu zgłoszonego w Sejmie w lipcu 1992 roku przez posła Janusza Korwin-Mikke, by do przyszłej konstytucji wprowadzić normę zakazującą uchwalania budżetu z deficytem i przewidującą karanie każdej próby obejścia tego zakazu, jako kradzieży zuchwałej.
Nawiasem mówiąc, coroczne deficyty budżetowe zaczęły narastać po zawarciu przez Polskę umowy stowarzyszeniowej ze wspólnotami europejskimi. Jak ktoś chce się o tym przekonać, to niech sprawdzi sobie ustawy budżetowe z lat 90-tych i początku 2000. W roku 1995 Centrum im. Adama Smitha przeprowadziło badania, jaką cześć dochodu rodziny pracowników najemnych, zatrudnionych poza rolnictwem, rząd konfiskuje pod przymusem. Okazało się, że odbiera aż 83 procent dochodu, z którego potem część oddaje w ramach tzw. konsumpcji zbiorowej (edukacja, ochrona zdrowia, pomoc społeczna), ale oczywiście nie tyle, ile zostało zrabowane, bo rosnąca z roku na rok armia naszych dobroczyńców też pragnie „żyć godnie”.
Co się dzieje, gdy państwo ma deficyt budżetowy, czyli wydaje więcej pieniędzy, niż ich pozyskuje? Musi te brakujące pieniądze jakoś zdobyć i ma tutaj trzy możliwości. Albo podnieść istniejące podatki i wprowadzić dodatkowe, albo sprzedać jaką część majątku państwowego, albo wreszcie – gdzieś pożyczyć.
Jeśli chodzi o pierwszą możliwość, to litościwa Natura wbudowała barierę chroniącą przed chciwością rządu w postaci tzw. „efektu Laffera”. Polega on na tym, że podniesienie podatków ponad pewien poziom już nie zwiększa przychodów budżetowych, ale przeciwnie – zmniejsza. Sytuacja jest bowiem taka, że w gospodarce są podmioty bardzo dochodowe, większość jest dochodowa średnio, a część znajduje się na pograniczu bankructwa. Taki stan utrzymuje się przy niezmienionych obciążeniach fiskalnych. Jeśli tedy podatki wzrosną, to podmioty znajdujące się na pograniczu bankructwa bankrutują i od nich nie ma nie tylko większych podatków, ale w ogóle – żadnych. Te podmioty, które dotąd znajdowały się na średnim poziomie, spadają do niższego, na pogranicze bankructwa i instynkt samozachowawczy podpowiada im, że trzeba oszukiwać. Od nich też nie ma wyższych podatków, a być może na skutek oszustw – są one nawet mniejsze. Podobnie zachowują się podmioty dotąd bardzo dochodowe, które spadają do poziomu średniego.
Drugim sposobem pokrycia deficytu jest sprzedaż „rodowych sreber” – oczywiście dopóki jest jeszcze co sprzedawać.
Wreszcie trzeci sposób – pożyczyć. Lichwiarska międzynarodówka, która dzięki pieniądzowi fiducjarnemu zapewniła sobie nieograniczony dopływ tego pieniądza, musi go komuś wtrynić i w ten sposób, za bezwartościowe papierki, przechwytuje coraz to większą część światowego bogactwa. Dlatego powiązana z lichwiarską międzynarodówką żydokomuna bardzo wychwala „wrażliwość społeczną”, bo to właśnie ona, na skutek rozrostu socjalu, wpycha obywateli państw wrażliwych społecznie w coraz to głębszą niewolę u lichwiarskiej międzynarodówki.
Dług publiczny trzeba bowiem „obsługiwać”, to znaczy – płacić procenty, które w miarę przyrastania długu publicznego są coraz wyższe i wyższe. W ten sposób obywatele krajów wrażliwych społecznie muszą oddawać lichwiarskiej międzynarodówce coraz większą część bogactwa, jakie wywarzają – a na tym właśnie polega niewolnictwo. I za tę cenę „wrażliwe społecznie” rządy „dobrej zmiany” mogą utrzymać się przy władzy – oczywiście dopóki nie pojawi się „zmiana jeszcze lepsza”.
Stanisław Michalkiewicz
http://michalkiewicz.pl/
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz