Propaganda okresu I wojny światowej, czyli Orwell „1914” (część 2)
Przez
Tomasz Gabiś 2017
0
Spis treści (Część 2)
Anglosascy angielscy brytyjscy mistrzowie propagandy wojennej
„Telegram Zimmermanna”, „contemptible little army” i medalion „upamiętniający zatopienie «Luistanii»” trzy przykłady „fake news”
Mit „mydła z ludzi”
Ocenia się, że francuska propaganda była w porównaniu z propagandą innych krajów najbardziej zajadła, niektórzy uważają Francuzów za mistrzów w produkcji sfałszowanych fotografii, których mnóstwo wyprodukowały „warsztaty fałszerskie” w Paryżu.
Jednakże prawdziwymi zwycięzcami w tej dziedzinie okazali się ostatecznie Anglosasi, którzy przewyższyli wszystkich w zastosowaniu instrumentarium nowoczesnej propagandy.
Z kolei Niemcom brakowało „angielskiego talentu do obłudy, co wyjaśnia po części relatywnie mierne sukcesy ich propagandy” (Calleo).
Można by powiedzieć, że niemiecka prostoduszność nie mogła wygrać w starciu z wyrafinowaną a zarazem bezwzględną i brutalną grą Anglosasów.
Do tradycyjnej brytyjskiej praktyki propagandowej należało np. poniżanie zmieniających się wrogów Wielkiej Brytanii:
Francuzi byli przedstawiani jako gorsi od niewiernych Turków,
Holandia jako druga Kartagina, którą należy zniszczyć,
Holendrzy zniesławiani jako ludzie „bez honoru” i jako ci, którzy „nie dotrzymują traktatów” jeszcze częściej niż pogańscy Tatarzy itp.
Anglosasi do perfekcji doprowadzili „cant” – metodę polegającą na tym, aby zawsze, w każdych okolicznościach, materialne i polityczne interesy
uzasadniać wyższą, uniwersalną moralnością i humanitarnymi celami, imperialną, mocarstwową politykę siły usprawiedliwiać etycznymi koniecznościami,
swoim najbardziej jawnie „rabunkowym” wyprawom nadać pozory altruistycznych intencji („mówią Biblia, a myślą bawełna”) – niemiecki tytuł książki amerykańskiego autora Johna V. Densona trafnie brzmi:
Mówili pokój, myśleli – wojna. Prezydenci USA: Lincoln, Wilson i Roosevelt (2013).
Niektórzy badacze uważają, że jest to tradycja, zawsze otoczonego moralistycznymi frazesami i sloganami, brytyjskiego piractwa.
Na początku sierpnia 1914 roku „Times” napisał, że Wielka Brytania wznosi miecz za tę samą sprawę, co niegdyś przeciwko Filipowi II, Ludwikowi XIV i Napoleonowi, że walczy w imię Prawa i Honoru.
Na swoich sztandarach Wlk. Brytania wypisała hasła obrony „praw małych narodów” i „świętości traktatów”.
Brytyjscy propagandyści potrafili tworzyć znakomite slogany i hasła, sugestywnie oddziałujące na polityczne emocje.
Bez wytchnienia wbijali w głowy swoim obywatelom i tzw. światowej opinii publicznej, że walczą o „Freedom, Justice and Democracy”.
Inaczej niż Rzesza Niemiecka i Austro-Węgry Brytyjczycy jako władcy imperium globalnego mieli możliwości, aby swoją propagandę wojenną kierować praktycznie do całego świata;
oddziaływali na USA, na imperium, na dominia, na kolonie, na kraje neutralne – w porównaniu z Wielką Brytanią państwa centralne były izolowane.
Wystarczy powiedzieć, że tylko do połowy 1915 r. brytyjskie biuro propagandy wojennej rozpowszechniło w 17 językach 2,5 mln egzemplarzy książek i broszur informacyjnych.
Jak niezwykle sprawnie działał aparat brytyjskiej propagandy pokazuje sprawa ostatniej rozmowy kanclerza Rzeszy Theobalda von Bethmanna Hollwega z brytyjskim ambasadorem Edwardem Goschenem, która odbyła się 4 sierpnia 1914 r.
Z tego spotkania Goschen sporządził notatkę. Zgodnie z nią gwarancje Wlk. Brytanii dla neutralności Belgii kanclerz określił jako „scrap of paper”, z powodu którego Wielka Brytania przystępuje do wojny.
Był to jeszcze jeden dowód niemieckiego barbarzyństwa i militaryzmu – tylko Hunowie mogą tak podchodzić do „świętości traktatów” bezwzględnie szanowanej przez „narody cywilizowane”. Relacji ambasadora Goschena kanclerz Niemiec przeciwstawił – w rozmowie z wysłannikiem Associated Press ze stycznia 1915 – własną. Kanclerz zrekonstruował ze swojego punktu widzenia rozmowę z ambasadorem Goschenem i umieścił ja w szerszym kontekście politycznym.
Według niego określenie „ein Fetzen Papier” (świstek papieru) miało taki sens, że to Wielka Brytania traktuje ów (zawarty w 1839 r.), układ jako „świstek papieru”, ponieważ wykorzystuje go w zależności od sytuacji. Neutralność Belgii to dla niej błahostka i wyłącznie pretekst do przystąpienia do wojny. Nie wiemy, który z panów mówił prawdę, a który kłamał.
Być może obaj, a być może żaden, może się nie rozumieli lub błędnie interpretowali słowa interlokutora – nie mamy wszak magnetofonowego zapisu ani też relacji obiektywnego, neutralnego świadka. Ambasador mógł być zainteresowany w przedstawieniu kanclerza w złym świetle, kanclerz mógł potem starać się „wybielić”.
Jednak najważniejsze jest to, że po wypowiedzeniu wojny przez Anglię cała anglojęzyczna prasa zaczyna używać sformułowania “scrap of paper” w znaczeniu, jakie nadał mu ambasador Goschen.
Rozpowszechnione błyskawicznie w USA, w całym brytyjskim świecie, potem w innych językach i w ciągu całej wojny utrzymuje skuteczność jako „argument” zawsze, kiedy chodziło o wszelkie sporne kwestie prawa międzynarodowego, zawarcia pokoju czy propozycji wysuwanych przez stronę niemiecką: „przecież dla nich to tylko świstek papieru”.
Zwycięża propagandowo ten, kto jest w stanie narzucić własną interpretację słów i wydarzeń.
Wielkim sukcesem okazał się opublikowany w maju 1915 roku Report of the Committee on Alleged German Outrages, sygnowany nazwiskiem uczonego i dyplomaty Jamesa Bryce`a (1838-1922). Bryce miał opinię człowieka prawego i uczciwego, ceniono go w USA jako historyka, przez pewien czas był brytyjskim ambasadorem w Waszyngtonie, napisał kilka książek życzliwych wobec rządzących Ameryką.
Wybór padł więc na niego, aby Amerykanie uwierzyli w informacje zamieszczone w raporcie. Była to doskonale zaplanowana i przeprowadzona, zorkiestrowana akcja.
Raport został wypuszczony 13 maja 1915 roku, dokładnie w tydzień po zatopieniu „Lusitanii” z amerykańskimi pasażerami na pokładzie. Trafił do gazet w USA akurat w chwili, kiedy zenitu sięgało oburzenie po zatopieniu „Lusitanii”.
Przekonał wielu obywateli w USA, że Niemcy to bestie w ludzkiej skórze. Został przełożony na wiele języków i rozpowszechniony na całym świecie przez brytyjskie War Propaganda Bureau.
Zresztą język panującej nad morzami Anglii, język globalnego imperium, był już wówczas językiem światowym a oprócz niego był jeszcze francuski i rosyjski – media aliantów działały od Przylądka Północnego do Kapsztadu, od Kanady po Nową Zelandię, od Mandżurii po Argentynę.
Propaganda państw centralnych ograniczona była w gruncie rzeczy do własnego obszaru, do krajów okupowanych i neutralnych, gdzie napotykała, rzecz jasna, na silniejszą propagandę aliancką. Propaganda brytyjska była propagandą globalną, pracowały dla niej gazety o największych nakładach na świecie.
Niemcy nie posiadali tak rozwiniętych medialnych instrumentów władzy i wpływu jak Brytyjczycy.
Brytyjski aparat propagandowy w I wojnie światowej – największy jaki dotychczas widział świat – był de facto aparatem globalnym.
To Anglia podawała hasła podchwytywane następnie i powielane przez tzw. światową opinię publiczną (czy raczej „opublikowaną”). Brytyjska kampania na rzecz przystąpienia USA do wojny była „jedną z największych kampanii propagandowych w historii” (Philip Knightley).
W 1923 roku amerykańskie pismo „The Nation” pisało: „w 1916 r. alianci nagłaśniali każdą możliwą opowieść o niemieckich bestialstwach, aby zyskać sympatię krajów neutralnych i wsparcie ze strony Ameryki.
Każdego dnia byliśmy karmieni historyjkami o belgijskich dzieciach, którym poobcinano rączki, kanadyjskim żołnierzu ukrzyżowanym na wrotach stodoły, pielęgniarkach, którym poobcinano piersi, o niemieckim zwyczaju wyrabiania gliceryny, smarów, tłuszczu z poległych itp.”
Nie tylko rysownicy, fotografowie, dziennikarze, ale intelektualiści i sławy literackie wspomagały aparat propagandowy.
Innymi słowy, intelektualiści po prostu powtarzali slogany oficjalnej propagandy. Zaangażowani autorzy jak Thomas Hardy czy Herbert G. Wells, James M. Barrie otrzymywali pieniądze od rządu za książki wydawane w prywatnych wydawnictwach.
Faktycznie prawie cała (w Wielkiej Brytanii wyjątkiem był Bertrand Russell) inteligencja państw Ententy – literaci, intelektualiści, naukowcy oddali swoje pióra patriotycznej propagandzie, w tym „czarnej” propagandzie. Nie tylko zresztą „czarnej”, bo także, i to dosłownie, „angelizującej” własną Sprawę. Wspomnijmy tu opowiadanie (napisane w pierwszej osobie) Arthura Machena „Łucznicy” wydrukowane w „London Evening News” 29 września 1914 r.
Grupa brytyjskich żołnierzy, otoczona przez przeważające siły wroga w pobliżu belgijskiej wioski Mons, modli się do św. Jerzego i natychmiast pojawiają się duchy łuczników poległych w bitwie pod Azincourt, wyciągają oni swoje długie łuki i zasypują strzałami zbliżających się Niemców, zabijając ich na miejscu. W kolejnych latach wojny fikcja literacka zaczęła żyć własnym życiem i sam Arthur Machen nie był w stanie przekonać publiczności, że opowieść nie jest prawdziwa.
Legenda nabierała coraz większych rozmiarów, pojawiały się różne wariacje pierwotnego motywu– duchy średniowiecznych łuczników, św. Jerzy na białym koniu, Joanna d`Arc, anioły, świetliste byty, zjawy.
Najbardziej rozpowszechniony był obraz aniołów-wojowników.
W 1915 roku aniołowie pojawili się w kazaniach w całej Anglii, jako dowód, że boska Opatrzność jest po stronie Ententy.
Pisano o tym w gazetach w kraju a potem na całym świecie. Według niektórych badaczy w upowszechnianiu legendy „aniołów z Mons” miały czynniki rządowe – kiedy wiosną 1915 r. jasne się stało, że wojna prędko się nie skończy i w narodzie zaczęło się szerzyć zniechęcenia, wojskowe służby informacyjne, by podnieść morale żołnierzy i obywateli oraz podtrzymać prowojenny entuzjazm, wcieliły do armii anielskich wojowników.
Obywatele mieli wierzyć, że po stronie Wielkiej Brytanii stoją siły ponadnaturalne, że Bóg interweniuje osobiście przeciwko szatańskiemu wrogowi (God with us).
Pamiętać należy, że w Wlk. Brytanii wydawcy i redaktorzy gazet byli partnerami rządu, że istniała ścisła sieć koneksji, kontaktów i powiązań osobistych, politycznych, zawodowych, towarzyskich właścicieli, redaktorów i czołowych dziennikarzy z politykami.
W komisji doradzającej Departamentowi Informacji zasiadał, nazywany „Napoleonem Fleetstreet”, magnat prasowy Alfred Charles Williams Harmsworth, który w 1904 r. otrzymał od króla tytuł baroneta i jako lord Northcliffe zasiadał w Izbie Lordów.
Był on właścicielem globalnej sieci gazet (które od około 1908 r. zaczęły stopniowo przechodzić na kurs antyniemiecki); należały do niego: „Times”, „Daily Mail”, „Daily Mirror”, „Evening News”, „Weekly Dispatch”, „Sunday Pictorial”, „Observer”, „Overseas Daily Mail”, „Leeds Mercury”, „Glasgow Herald”, „Manchester Courier”;
francuskie wydanie „Daily Mail” wychodziło w Paryżu,
rosyjskie wydanie „Timesa” ukazywało się w Rosji jako „Nowoje Wremja”.
Lord Northcliffe miał też coś do powiedzenia w „Morning Post”, „Graphic”, „Daily Telegraph”, „Daily News”, „Daily Chronicle”, „Westminister Gazette”, „Manchester Guardian” i innych gazetach.
Jego koncern prasowy dysponował
siecią międzynarodowych kontaktów – do zaprzyjaźnionych firm prasowych należały holenderski „Telegraaf”, włoski „Secolo”, „New York Times”, „New York Herald”, „Tribune”, „Sun”, „Sidney Sun”, „Life” „Prensa” (Buenos Aires), „Mercurio” (Santiago de Chile).
Ściśle współpracowała z lordem Northcliffem Agencja Reutera, największa międzynarodowa agencja prasowa z siedzibą w Londynie, utrzymująca swoje lokalne biura w Kapsztadzie, Kairze, Aleksandrii, Kalkucie, Bombaju, Singapurze, Penangu, Hongkongu, Szanghaju, Pekinie, Jokohamie, Teheranie, Adelajdzie, Sydney, Melbourne, Brisbane, Wellington.
Prasa Northcliffe`a i Agencja Reutera tworzyły wspólnie światową sieć informacyjną.
Rzecz prosta, działała ona w ścisłym kontakcie i porozumieniu z kołami politycznymi i wojskowymi, służbami dyplomatycznymi, wydziałami politycznymi MSZ, rządowymi ośrodkami informacji i propagandy jak Official Press Bureau, które wydawało tajne wytyczne dla gazet i czasopism nadając jednolity kierunek całej prasie brytyjskiej.
Gazety otrzymywały propagandowe newsy od ośrodków politycznych i rozpowszechniały je w kraju, w dominiach i koloniach oraz w państwach neutralnych.
Anglosaska propaganda wojenna musiała być bardzo intensywna z kilku powodów.
Po pierwsze Wlk. Brytania była wyspą, nie miała lądowych granic, nad którymi stałyby wrogie armie, stąd też nie groziło jej bezpośrednie niebezpieczeństwo inwazji.
Dlatego niezbędna była propaganda strachu przed straszliwym wrogiem, aby masy przekonać o konieczności wojny, o której rzeczywistych powodach nie miały pojęcia.
Po drugie brytyjska armia składała się z ochotników – pomiędzy sierpniem 1914 a grudniem 1915 roku do wojska zgłosiło się prawie 2,5 miliona mężczyzn.
Jednym z impulsów tego masowego zaciągu była z pewnością antyniemiecka propaganda strachu i nienawiści, która zarazem miała zagrzewać do walki poborowych (w latach 1915-1916 w Anglii wprowadzono stopniowo przymusowy pobór mężczyzn do wojska).
Pamiętać należy, że także takie jak kraje jak USA, Kanada, Australia czy Nowa Zelandia były oddzielone od Europy oceanami, a zatem pozostawały całkowicie niezagrożone – dlatego trzeba było podgrzać nastroje wywołując strach przed inwazją Zła ucieleśnianego przez Niemców i zagrażającego całemu światu.
Trzeba było przekonać narody, że „niemieckie bestie” po pokonaniu Anglii rzucą się nawet na USA, Australię i Nową Zelandię. Wlk. Brytania i Francja chciały na swoją stronę przeciągnąć kraje neutralne, argumentując, że w obliczu starcia „cywilizowanego świata z barbarzyństwem” nikt nie może być neutralny, czyli obojętny wobec Zła, a tym samym współwinny, i musi stanąć do walki przeciwko „Hunom”.
redaktor Tomasz Gabiś
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz