Kim jest John Galt? (Atlas Zbuntowany) (1)
Fragmenty książki "Atlas Zbuntowany" - Ayn rand
(...)
— Mam na myśli coś znacznie poważniejszego niż pańska opinia o mnie. Ta kobieta i wszyscy jej podobni unikają myśli, o których wiedzą, że są dobre. Pan zaś wypycha ze świadomości myśli, o których pan sądzi, że są złe. Oni czynią to, by uniknąć wysiłku. Pan — bo nie pozwala pan sobie na rozważanie czegokolwiek, co by pana oszczędziło. Oni hołdują swoim emocjom niezależnie od tego, ile przyjdzie im za to zapłacić. Pan poświęca swoje emocje, przede wszystkim płacąc nimi za każdy pojawiający się problem. Oni nie zamierzają znosić niczego. Pan jest gotów znieść wszystko. Oni unikają odpowiedzialności. Pan ją przyjmuje. Czy jednak nie rozumie pan, że podstawowy błąd jest ten sam? Każda odmowa rozpoznania rzeczywistości, z jakiejkolwiek przyczyny, ma katastrofalne skutki. Nie ma złych myśli, zła może być tylko odmowa myślenia. Proszę nie ignorować własnych pragnień, panie Rearden. Proszę ich nie poświęcać. Proszę zbadać ich przyczynę. Istnieje granica tego, co powinien pan znosić.
(...)
(...)
— Jeśli chce pan zobaczyć abstrakcyjną zasadę, taką jak moralne postępowanie, w formie materialnej — oto ona. Proszę spojrzeć, panie Rearden. Każdy dźwigar, każda rura, kabel i zawór zostały tam umieszczone dzięki odpowiedzi na pytanie: dobre czy złe? Musiał pan wybrać to, co z punktu widzenia swojej wiedzy uważał pan za najlepsze dla celu, jakim była produkcja stali — a potem poszerzać tę wiedzę i doskonalić się, kierując się wciąż tym samym nadrzędnym celem. Musiał się pan kierować własnym sądem, posiadać umiejętność sądzenia, odwagę pójścia za głosem własnego umysłu i najczystsze, najbardziej niezachwiane oddanie zasadzie czynienia tego, co dobre, najlepsze w granicach pańskich możliwości. Nic nie potrafiło pana zmusić do sprzeciwienia się własnemu sądowi i gdyby ktoś próbował panu wmawiać, że najlepszym sposobem rozpalenia w piecu jest wypełnienie go lodem, uznałby pan, że nie ma racji — a zatem jest zły. Miliony ludzi, cały naród, nie zdołały panu przeszkodzić w produkcji metalu Reardena — bo wiedział pan o jego ogromnej wartości i miał siłę, którą daje taka wiedza. Zastanawiam się jednak, panie Rearden, czy opiera się pan na jednym kodeksie, gdy zajmuje się pan przyrodą, a na innym, gdy ma pan do czynienia z ludźmi?
Rearden wpatrywał się w niego tak intensywnie, że odpowiedział powoli, jakby wysiłek artykułowania słów go rozpraszał:
— Co pan chce przez to powiedzieć?
— Oceniał pan każdą cegłę w tym zakładzie na podstawie jej wartości dla pańskiego celu: produkcji stali. Czy równie surowo oceniał pan cel, któremu służy pańska praca i pańska stal? Co pan chce osiągnąć, poświęcając życie produkcji stali? Według jakich norm ocenia pan swoje dni? Dlaczego, na przykład, poświęcił pan dziesięć lat badaniom nad metalem Reardena?
Rearden odwrócił wzrok, zwieszając ramiona, jakby wzdychał z ulgą i rozczarowaniem.
— Jeśli musi pan o to pytać, nie zrozumiałby pan.
— Gdybym panu powiedział, że ja to rozumiem, ale pan nie — czy wyrzuciłby mnie pan stąd?
— Nie zrobiłem tego dotąd, choć powinienem, więc i teraz może pan mówić, co ma pan do powiedzenia.
— Czy jest pan dumny z Linii Johna Galta?
— Tak.
— Dlaczego?
— Bo to najlepsza Linia, jaką kiedykolwiek zbudowano.
— Po co pan ją zbudował?
— Żeby zarobić pieniądze.
— Istnieją łatwiejsze sposoby zarabiania pieniędzy. Dlaczego wybrał pan najtrudniejszy?
— Powiedział pan to w swoim przemówieniu na ślubie Taggarta: żeby wymienić swój najwyższy wysiłek na najwyższy wysiłek innych.
— Czy osiągnął pan ten cel? Na moment zaległa ciężka cisza.
— Nie — odrzekł Rearden.
— Czy zarobił pan pieniądze?
— Nie.
— Kiedy zdobywa się pan na najwyższy wysiłek, by wyprodukować najlepszy towar, czy oczekuje pan za to nagrody czy kary? — Rearden nie odpowiedział. — Opierając się na wszystkich swoich normach przyzwoitości, honoru, sprawiedliwości — czy jest pan przekonany, że powinien pan zostać nagrodzony?
— Tak — odrzekł cicho Rearden.
— Zatem, jeśli zamiast tego został pan ukarany — jaki pan przyjął kodeks? Rearden nie odpowiedział.
— Przyjmuje się powszechnie — ciągnął Francisco — że gromadzenie się w społeczności ułatwia człowiekowi życie i zapewnia mu bezpieczeństwo, którego by nie miał, gdyby musiał zmagać się samotnie z przyrodą na
bezludnej wyspie. A zatem życie każdego człowieka, który potrzebuje lub w jakiejkolwiek formie używa metalu, stało się łatwiejsze dzięki metalowi Reardena. A czy panu ułatwił on życie?
— Nie — odrzekł cicho Rearden.
— Czy pozostawił je takim samym, jakie było przedtem?
— Nie... — odparł Rearden, milknąc nagle, jakby ugryzł się w język. Głos Francisca uderzył go jak rozkaz:
— Niech pan to powie!
— Utrudnił je — rzekł bezbarwnie Rearden.
— Kiedy czuł pan dumę z szyn Linii Johna Galta — powiedział Francisco miarowym głosem, nadającym słowom bezwzględną wyrazistość — o jakich ludziach pan myślał? Czy pragnął pan, by z Linii korzystali równi panu — giganci energii produkcyjnej, tacy jak Ellis Wyatt, któremu miała pomóc coraz więcej osiągać?
— Tak — odparł entuzjastycznie Rearden.
— Czy pragnął pan, by korzystali z niej ludzie, którzy nie potrafią dorównać potędze pańskiego umysłu, lecz dorównują pańskiej uczciwości
— tacy jak Eddie Willers — ludzie, którzy nigdy nie wynaleźliby pańskiego metalu, ale robią wszystko, co w ich mocy, pracują równie ciężko jak pan, żyją dzięki własnemu wysiłkowi i — jeżdżąc po pańskich szynach — dziękują w myślach człowiekowi, który dał im więcej, niż oni potrafili dać jemu?
— Tak — odparł łagodnie Rearden.
— Czy pragnął pan, by korzystała z niej skomląca hołota, która nigdy nie zdobywa się na żaden wysiłek, nie ma dość talentu, by być referentem, ale żąda zarobków prezesa firmy, dryfuje od porażki do porażki i żąda, by pan płacił jej rachunki, uważa swoje chęci za ekwiwalent pańskiej pracy, a swoje potrzeby za bardziej zasługujące na nagrodę niż pański wysiłek, domaga się, by celem pańskiego życia było służenie jej, by pańska siła była pozbawionym głosu i praw, nie opłacanym i nie wynagradzanym niewolnikiem jej niemocy, uważa, że pański geniusz obliguje pana do poddaństwa, a jej niekompetencja upoważnia ją do rządzenia, że do pana należy dawać, a do niej brać, że do pana należy produkcja, a do niej konsumpcja, że nie należy panu płacić ani w formie materialnej, ani duchowej, ani bogactwem, ani uznaniem, ani szacunkiem, ani wdzięcznością za to, by mogła jeździć po pańskich szynach, szydząc z pana i przeklinając, bo nie jest panu winna nawet jednego ukłonu? Czy tego pan pragnął? Czy to miało być pańską dumą?
— Prędzej wysadziłbym te szyny w powietrze — szepnął Rearden pobladłymi wargami.
— Dlaczego zatem pan tego nie zrobi, panie Rearden? Który spośród trzech opisanych przeze mnie rodzajów ludzi jest dziś niszczony, a który korzysta z pańskich szyn?
W ciszy, jaka zaległa, słyszeli odległe bicie serca huty.
— Do rodzaju, który opisałem ostatni — rzekł Francisco — należy każdy człowiek roszczący sobie prawo do choćby jednego grosza będącego produktem cudzego wysiłku.
Rearden milczał, spoglądając na neon odbijający się w odległych oknach.
— Jest pan dumny, że pańska wytrzymałość nie zna granic, panie Rearden, gdyż sądzi pan, że postępuje właściwie. A jeśli tak nie jest? Jeśli ofiarowuje pan swoją cnotę złu i pozwala, by stała się narzędziem zniszczenia wszystkiego, co pan kocha, szanuje i podziwia? Dlaczego nie przestrzega pan swoich zasad wśród ludzi, tak jak przestrzega ich pan wśród pieców hutniczych? Pan, nie dopuszczający do najdrobniejszego zanieczyszczenia stopu metalu, pozwolił przeniknąć do swojego kodeksu moralnego czemuś takiemu?
Rearden siedział bez ruchu. Słowa w jego głowie były jak stukot kroków po ścieżce, której poszukiwał. Słowa te brzmiały: przyzwolenie ofiary.
— Pan, nie poddający się woli przyrody, lecz podbijający ją i zmuszający, by służyła pańskiej przyjemności i wygodzie — co pan pozwolił zrobić ze sobą ludziom? Pan, wiedzący z doświadczenia zawodowego, że karze się tylko błędy — jaką karę i za co zgadza się pan znosić? Przez całe życie był pan potępiany nie za swoje wady, lecz za najwyższe cnoty. Nienawidzono pana nie za błędy, lecz za osiągnięcia. Gardzono panem za te cechy charakteru, z których jest pan najbardziej dumny. Nazywano pana samolubnym, ponieważ miał pan odwagę kierować się własnym sądem i ponosić całkowitą odpowiedzialność za swoje życie. Nazywano pana aroganckim, ponieważ ma pan niezależny umysł. Okrutnym — z powodu pańskiej niezłomnej uczciwości. Aspołecznym — z powodu wizji, która pozwalała panu podążać nie odkrytymi ścieżkami. Bezwzględnym
— z powodu siły i samodyscypliny, z którą pan dążył do celu. Chciwym
— z powodu niezwykłej umiejętności pomnażania bogactwa. Pana, poświęcającego niewyobrażalne ilości energii, nazywano pasożytem. Pana, który zmienił zamieszkiwane przez głodujących pustkowia w krainę mlekiem i miodem płynącą, nazywano rabusiem. Pana, utrzymującego ich przy życiu, nazywano wyzyskiwaczem. Pana, najczystszego i najbardziej moralnego pośród wszystkich ludzi, wyszydzano jako „ordynarnego materialistę". Czy przystanął pan, by ich zapytać, jakim prawem? Na mocy jakiego kodeksu? Na podstawie jakiej zasady? Nie, znosił pan to wszystko w milczeniu. Godził się pan z ich kodeksem, zamiast przestrzegać własnego. Wiedział pan, jak niezłomnej moralności potrzeba, by wyprodukować jeden gwóźdź, ale pozwalał nazywać siebie niemoralnym. Wiedział pan, że potrzeba ścisłego systemu wartości, by zmagać się z naturą, sądził jednak, że nie potrzebuje go w kontaktach z ludźmi. Pozostawił pan w ich rękach najbardziej śmiercionośną broń, której istnienia nie podejrzewał pan ani nie rozumiał — ich kodeks moralny. Proszę zadać sobie pytanie, jak bardzo i na jak wiele straszliwych sposobów go pan zaakceptował. Proszę zadać sobie pytanie, czym jest dla ludzkiego życia system wartości, dlaczego nie można bez niego żyć i co się dzieje, gdy akceptuje się błędne kryteria, utrzymujące, że zło jest dobrem. Czy mam panu powiedzieć, dlaczego ciągnie pana do mnie, mimo iż sądzi pan, że powinien mnie potępiać? Bo jestem pierwszym człowiekiem, który dał panu to, co jest panu winien cały świat i czego powinien się pan domagać od wszystkich, zanim zaczyna robić z nimi interesy: uznania moralnego.
Rearden obrócił się ku niemu gwałtownie, ale milczał, jakby mu zaparło dech. Francisco pochylił się do przodu, jakby lądował po niebezpiecznym locie, wlepiając w niego spojrzenie, które, choć nieruchome, wydawało się drżeć z napięcia.
— Jest pan winien wielkiego grzechu, panie Rearden. Pańska wina jest znacznie większa niż ta, którą panu przypisują, ale i zupełnie inna. Największą winą jest przyjęcie niesłusznych oskarżeń — a pan to robił przez całe życie. Płacił pan szantażystom nie za swoje przywary, lecz cnoty. Był pan gotów nieść ciężar niezasłużonej kary i pozwalać mu, by stawał się tym cięższy, im wyższe są pańskie cnoty. Ale to one utrzymują ludzi przy życiu. Pański kodeks moralny — ten, którym się pan kierował, ale nigdy go nie określił, nie wyraził ani nie bronił — był tym, co pozwala człowiekowi istnieć. Jeśli za to pana karano, czym kierowali się pańscy sędziowie? Pański kodeks był kodeksem życia. Czym zatem jest ich kodeks? Co leży u jego podstaw? Jaki jest jego ostateczny cel? Sądzi pan, że chodzi jedynie o spisek mający na celu zawładnięcie pańskim majątkiem? Pan, który wie, co jest źródłem majątku, powinien rozumieć, że chodzi o coś daleko większego i gorszego. Pyta pan, co jest siłą napędową człowieka? Jest nią jego kodeks moralny. Proszę zadać sobie pytanie, dokąd pana prowadzi ich kodeks i co leży na końcu tej drogi. Gorsze od zamordowania człowieka jest sprzedanie mu samobójstwa pod płaszczykiem aktu cnoty. Gorsze od wrzucenia go do pieca ofiarnego jest żądanie, by wskoczył do niego z własnej woli, a przedtem go wybudował. Przyznają, że to oni pana potrzebują i nie mogą dać nic w zamian. Twierdzą, że musi ich pan utrzymywać, bo nie potrafią bez pana przeżyć. Proszę pomyśleć, jak nieprzyzwoite jest oferowanie przez nich swojej niemocy i potrzeby — faktu, że pana potrzebują — jako uzasadnienia pańskiej udręki. Czy zamierza pan to akceptować? Czy zamierza pan kupować, za cenę swojej olbrzymiej wytrzymałości, za cenę swojego cierpienia — zaspokojenie potrzeb tych, którzy pana niszczą?
— Nie!
— Panie Rearden — rzekł Francisco z uroczystym spokojem — gdyby zobaczył pan Atlasa, olbrzyma, który dźwiga na ramionach świat, stojącego z krwią spływającą po piersi, zgiętymi kolanami, drżącymi rękoma, lecz wciąż ostatkiem sił dźwigającego świat, choć ten staje się tym cięższy, im większy jego wysiłek — co by mu pan powiedział?
— Nie wiem. Co mógłby zrobić? A co pan by mu powiedział?
— Żeby dał sobie z tym spokój.
(...)
(...)
— Gdzie byłeś przez ostatnie pięć minut, Henry? — dobiegł go głos Lillian. — A może przez ostatnie sto lat? Nie odpowiedziałeś mi. Nie usłyszałeś ani słowa z tego, co mówiłam.
— Usłyszałem — odpowiedział cicho. — Nie wiem, co próbujesz osiągnąć.
— Cóż za pytanie! — wykrzyknęła matka. — Tylko mężczyzna mógł coś takiego powiedzieć. Co próbuje osiągnąć? Próbuje cię uchronić przed więzieniem, ot co.
To może być prawda, pomyślał. Być może, kierując się jakimś prymitywnym, dziecinnym tchórzostwem, próbowała za pomocą złośliwości ochronić go, przywieść do bezpiecznego kompromisu. To możliwe, myślał — wiedział jednak, że w to nie wierzy.
— Nigdy nie byłeś lubiany — rzekła Lillian — i chodzi o coś dużo większego niż ta konkretna sprawa. Chodzi o tę twoją nieugiętą postawę. Ludzie, którzy będą cię sądzić, wiedzą, co myślisz.
Dlatego właśnie ciebie przyskrzynią, a innego puszczą.
— Nie, nie sądzę, by wiedzieli, co myślę. Dlatego właśnie muszę im to jutro powiedzieć.
— Jeśli im nie pokażesz, że jesteś gotów współpracować, nie dadzą ci szans. Za bardzo im wszystko utrudniasz.
— Ułatwiam.
— Ale jeśli wsadzą cię do więzienia — zapytała matka — co się stanie z twoją rodziną? Czy pomyślałeś o tym?
— Nie.
— Czy pomyślałeś o hańbie, jaką nas okryjesz?
— Mamo, czy masz pojęcie, o co chodzi w tej sprawie?
— Nie i wcale mnie to nie obchodzi. To brudne interesy i brudna polityka. Wszystkie interesy to tylko brudna polityka, a cała polityka to brudne interesy. Nigdy nie próbowałam nic z nich zrozumieć. Nie obchodzi mnie, kto ma słuszność, ale uważam, że człowiek powinien przede wszystkim myśleć o rodzinie. Czy wiesz, co się z nami stanie, jeśli zostaniesz skazany?
— Nie, mamo, nie wiem i nie obchodzi mnie to. Matka patrzyła na niego wstrząśnięta.
— Uważam, że wszyscy zachowujecie się jak prowincjusze — odezwał się nagle Philip. — Zdaje się, że nikt przy tym stole nie patrzy na sprawę z szerszego, społecznego punktu widzenia. Nie zgadzam się z tobą, Lillian. Nie rozumiem, dlaczego twierdzisz, że ktoś próbuje wrobić Henry'ego i że racja jest po jego stronie. Uważam, że zawinił jak diabli. Mamo, mogę ci w bardzo prosty sposób wytłumaczyć, o co chodzi. W tej sprawie nie ma nic niezwykłego, sądy rozpatrują setki podobnych. Biznesmeni wykorzystują fakt, że kraj znajduje się w kryzysie, i próbują zrobić na tym pieniądze. Dla osobistego zysku łamią przepisy chroniące dobro wszystkich obywateli. Bogacą się dzięki spekulacji, pozbawiając biednych należnego im udziału w dobrach w czasach ogromnej klęski. Kierują się bezwzględną, grabieżczą, antyspołeczną polityką, u podłoża której leży zwykła samolubna chciwość. Wszyscy to wiemy i nie ma potrzeby niczego udawać. Moim zdaniem, to godne pogardy.
Mówił niedbale, od niechcenia, jakby tłumaczył grupce nastolatków rzecz oczywistą; w jego głosie była pewność człowieka, który wie, że jego stanowisko wyrasta z niekwestionowanych aksjomatów moralnych.
Rearden przyglądał mu się, jakby badał ujrzany po raz pierwszy przedmiot. Gdzieś w jego umyśle, niczym miarowy, łagodny, nieubłagany rytm, pobrzmiewał męski głos, mówiący: „Jakim prawem? Na mocy jakiego kodeksu? Na podstawie jakiej zasady?"
— Philip — rzekł, nie podnosząc głosu — powiedz którąś z tych rzeczy jeszcze raz, a znajdziesz się na ulicy w tej chwili, nie mając nic oprócz tego garnituru i ewentualnych drobnych, które trzymasz w kieszeni.
Nie odpowiedział mu żaden głos, dźwięk ani ruch. Z ciszy, która zapadła, nie przebijało jednak zdumienie tamtych trojga. Na ich twarzach malował się wprawdzie pewien szok, ale nie był to szok wywołany nagłą eksplozją bomby, lecz szok ludzi, którzy wiedzieli, że bawią się zapalonym zapalnikiem. Nie wykrzykiwali, nie protestowali, nie pytali; wiedzieli, że mówi poważnie, i wiedzieli, co to oznacza. Lekkie uczucie mdłości dało mu odczuć, że zrozumieli to o wiele wcześniej niż on sam.
— Ty chyba... nie wyrzuciłbyś na ulicę własnego brata, Henry? — zapytała w końcu matka. W jej głosie nie było żądania, lecz błaganie.
— Wyrzuciłbym.
— Ale to twój brat... Czy ten fakt nic dla ciebie nie znaczy?
— Nie.
— Może czasami posuwa się odrobinę za daleko, ale to tylko takie gadanie, nowoczesny slang. On nawet nie wie, co mówi.
— Więc niech się dowie.
— Nie bądź dla niego surowy... Jest od ciebie młodszy i... słabszy. On... Henry, nie patrz tak na mnie! Jeszcze cię takiego nie widziałam. Nie wolno ci go straszyć. Wiesz, że cię potrzebuje.
— A czy on o tym wie?
— Nie możesz tak surowo traktować człowieka, który cię potrzebuje. Do końca życia będzie cię gryzło sumienie.
— O to się nie martw.
— Musisz być życzliwy, Henry.
— Nie jestem.
— Musisz mieć trochę litości.
— Nie mam.
— Dobry człowiek potrafi wybaczać.
— Ja nie.
— Chyba nie chcesz, żebym pomyślała, że jesteś samolubny.
— Jestem.
Philip wodził wzrokiem od jednego rozmówcy do drugiego. Wyglądał jak ktoś, kto był pewien, że stoi na twardej skale, gdy nagle odkrył, że ma pod stopami cienki lód, który właśnie zaczyna pękać.
— Ale ja... — zaczął i umilkł. Jego głos brzmiał jak kroki człowieka badającego wytrzymałość lodu. — Chyba wolno mi mówić, co myślę?
— W swoim własnym domu. Nie w moim.
— Czy nie mam prawa mieć własnych poglądów?
— Własnym kosztem. Nie moim.
— Nie tolerujesz żadnych opinii z wyjątkiem swojej własnej?
— Nie wtedy, gdy płacę rachunki.
— Czy wszystko sprowadza się do pieniędzy?
— Tak. Do faktu, że są to moje pieniądze.
— Nie sądzisz, że należałoby wziąć po uwagę także wyż... — chciał powiedzieć „wyższe cele", ale zmienił zdanie — inne aspekty?
— Nie.
— Przecież nie jestem twoim niewolnikiem.
— A ja jestem twoim?
— Nie wiem, co... — Zamilkł. Wiedział, co Rearden ma na myśli.
— Nie — rzekł Rearden. — Nie jesteś moim niewolnikiem. Możesz opuścić mój dom, kiedy tylko zechcesz.
— Nie... nie to miałem na myśli.
— A ja tak.
— Nie rozumiem...
— Czyżby?
— Zawsze wiedziałeś, jakie mam... poglądy. Nigdy dotąd nie protestowałeś.
— To prawda — rzekł z powagą Rearden. — Być może jestem ci winien wyjaśnienie, jeśli wprowadziłem cię w błąd. Nigdy nie próbowałem ci przypominać, że żyjesz z mojej jałmużny. Sądziłem, że sam powinieneś o tym pamiętać. Sądziłem, że każda istota ludzka, która przyjmuje pomoc innej, wie, że ofiarodawcą kieruje wyłącznie dobra wola, i odpłaca mu się swoją dobrą wolą. Teraz jednak widzę, że się myliłem. Otrzymując jedzenie za darmo, uznałeś, że na uczucia także nie trzeba zasługiwać. Uznałeś mnie za osobę, którą najbezpieczniej będzie opluwać, właśnie dlatego, że miałem cię w garści. Uznałeś, że nie będę ci o tym przypominał w obawie przed zranieniem twoich uczuć. Postawmy zatem sprawy jasno: jesteś odbiorcą zapomóg, którego kredyt dawno się wyczerpał. Wszelkie uczucia, jakie mogłem do ciebie żywić, dawno wygasły. Twój los i twoja przyszłość są mi najzupełniej obojętne. Nie mam powodu chcieć cię żywić. Jeśli odejdziesz z tego domu, nie będzie mnie obchodziło, czy głodujesz czy nie. Przedstawiłem ci twoje położenie i oczekuję, że będziesz o nim pamiętał, jeśli chcesz tu zostać. A jeśli nie — droga wolna.
Jedyną reakcją Philipa było lekkie wciśnięcie głowy w ramiona.
— Nie wyobrażaj sobie, że mieszkanie tu sprawia mi przyjemność — odezwał się wysokim, nieprzyjemnym głosem, przywodzącym na myśl raczej automat niż istotę ludzką. — Jeśli sądzisz, że jestem szczęśliwy, mylisz się. Wszystko bym dał, żeby się stąd wyrwać. — Słowa, które wypowiadał, można by uznać za wojownicze, ale w głosie była jakaś dziwna ostrożność. — Jeśli tak podchodzisz do sprawy, najlepiej będzie, kiedy odejdę. — Było to stwierdzenie, ale intonacja uczyniła z niego pytanie. Nie otrzymał odpowiedzi. — Nie musisz się martwić o moją przyszłość. Niepotrzebne mi niczyje przysługi. Sam sobie poradzę. — Mówił do Reardena, ale patrzył na matkę. Milczała, bojąc się poruszyć. — Zawsze chciałem żyć na własny rachunek. Zawsze chciałem mieszkać w Nowym Jorku, blisko wszystkich swoich przyjaciół. — Mówił coraz wolniej, wreszcie umilkł, by po chwili dodać refleksyjnie, jakby kierował te słowa do samego siebie: — Oczywiście, trudno by mi było utrzymać pozycję społeczną... To nie moja wina, że będę musiał się wstydzić z powodu nazwiska kojarzącego się z pewnym milionerem... Przez pierwszy rok czy dwa będę potrzebował pieniędzy, żeby się ustawić w sposób odpowiadający mojej...
— Ode mnie ich nie dostaniesz.
— Przecież cię o nie nie proszę, prawda? Nie wyobrażaj sobie, że nie mógłbym ich zdobyć gdzie indziej, gdybym zechciał! Nie wyobrażaj sobie, że nie mógłbym odejść! Gdyby chodziło tylko o mnie, odszedłbym w tej chwili. Ale mama mnie potrzebuje, a gdybym ją zostawił...
— Nie tłumacz się.
— Poza tym źle mnie zrozumiałeś, Henry. Nie zamierzałem cię obrażać. To nie było nic osobistego. Rozpatrywałem jedynie ogólną wizję polityczną z abstrakcyjnego, socjologicznego punktu widzenia, który...
— Nie tłumacz się — rzekł Rearden. Patrzył Philipowi w twarz. Głowa tamtego była lekko opuszczona, oczy jednak patrzyły na Reardena. Były puste, jakby nic nie widziały; nie było w nich iskry podniecenia, żadnego osobistego uczucia ani buntu, ani żalu, ani wstydu, ani cierpienia; były po prostu dwoma zamazanymi owalami, nie zawierającymi odzewu na rzeczywistość ani próby jej zrozumienia, rozważenia, wydania sprawiedliwego sądu; owalami, w których widniała jedynie tępa, bezmyślna nienawiść. — Nie tłumacz się. Milcz.
W odrazie, która zmusiła Reardena do odwrócenia głowy, był jakiś skurcz litości. Przez moment miał ochotę chwycić brata za ramiona, potrząsnąć nim, krzyknąć: „Jak mogłeś upaść tak nisko?! Jak mogłeś osiągnąć stadium, w którym tylko tyle z ciebie zostało?! Dlaczego pozwoliłeś odejść czemuś tak wspaniałemu jak swoje własne życie?!..." Odwrócił głowę. Wiedział, że to na nic. Z pełną znużenia pogardą odnotował, że jego współbiesiadnicy milczą. Przez wszystkie minione lata w odpowiedzi na swoją troskę o nich otrzymywał jedynie pełne złośliwej wyższości wymówki. Gdzie się teraz podziała ich wyższość? Nadszedł moment, w którym powinni bronić swojego kodeksu sprawiedliwości — o ile sprawiedliwość w ogóle wchodziła w zakres ich kodeksu. Dlaczego teraz nie rzucali mu w twarz wszystkich tych oskarżeń o okrucieństwo i egoizm, które przyzwyczaił się akceptować niczym niemilknący chórek towarzyszący jego życiu? Co pozwalało im przez tyle lat to robić? Wiedział, że słowa, które słyszy w głowie, są kluczem do rozwiązania zagadki: przyzwolenie ofiary.
(...)
(...)
— Wiesz, Dagny, Święto Dziękczynienia zostało ustanowione przez ludzi produktywnych w celu uczczenia ich dokonań.
Jego ręka z kieliszkiem powędrowała w kierunku portretu — Dagny — jego samego — wreszcie skierowała się ku budynkom miasta za oknem.
Przez ostatni miesiąc ludzie, którzy teraz wypełniali salę rozpraw, byli przygotowywani przez prasę na to, że zobaczą człowieka, który jest chciwym wrogiem społeczeństwa. Zamiast tego ujrzeli człowieka, który wynalazł metal Reardena.
Powstał na wezwanie sędziów. Miał szary garnitur, jasnoniebieskie oczy i jasne włosy — ale to nie barwy sprawiały, że jego postać wydawała się lodowato nieskazitelna, lecz fakt, iż garnitur miał w sobie kosztowną prostotę, z którą rzadko się w owych czasach obnoszono; należał do ascetycznego luksusu biura wielkiej korporacji, a postawa jego właściciela pochodziła z cywilizowanej epoki i nie pasowała do tego miejsca.
Zebrani wiedzieli z gazet, że ten człowiek jest wcieleniem zła, członkiem wyklętej kasty bezwzględnych bogaczy, więc — jako że sławili cnotę czystości, po czym pędzili na film reklamowany przez plakaty przedstawiające półnagą kobietę — przybyli tu, by mu się przyjrzeć: zło przynajmniej nie miało w sobie tej jałowej beznadziei banału, w który nikt nie wierzył i którego nikt nie śmiał kwestionować. Patrzyli na niego bez podziwu —już dawno zatracili zdolność do takiego uczucia —jedynie z ciekawością i mglistym poczuciem buntu przeciwko tym, którzy im powiedzieli, że mają obowiązek go nienawidzić.
Kilka lat wcześniej szydziliby z jego pewności siebie i obnoszenia się z bogactwem. Tego dnia jednak szare niebo za oknami sali rozpraw zapowiadało pierwszą śnieżycę długiej, mroźnej zimy; wyczerpywały się ostatnie źródła ropy w kraju, a kopalnie węgla nie potrafiły sprostać histerii związanej z gromadzeniem zapasów na zimę. Zebrani na sali pamiętali, że to właśnie ten proces pozbawił ich usług Kena Danaggera. Szerzyła się plotka, że produkcja Danagger Coal Company znacznie spadła w ciągu jednego miesiąca. Gazety twierdziły, że jest to stan chwilowy, spowodowany reorganizacją, którą rozpoczął kuzyn Danaggera po przejęciu firmy. W zeszłym tygodniu na pierwszych stronach gazet pojawiły się opowieści o katastrofie na placu budowy nowego osiedla mieszkaniowego: wadliwe stalowe dźwigary załamały się, zabijając czterech robotników. W gazetach nie wspomniano o tym, ale wszyscy wiedzieli, że stal została wyprodukowana przez Orren Boyle Associated Steel.
Siedzieli w sali rozpraw w niezręcznej ciszy, patrząc na wysoką, szarą sylwetkę nie z nadzieją — tracili już zdolność do odczuwania nadziei — lecz z beznamiętną neutralnością, z ledwo dostrzegalnym śladem znaku zapytania. Znak zapytania widniał na wszystkich szlachetnych hasłach, którymi od lat ich karmiono.
Gazety wykrzykiwały, że przyczyną kłopotów, w jakich znalazł się kraj, jest — co demonstruje niniejszy przykład — samolubna chciwość bogatych przemysłowców; że to właśnie ludzie pokroju Hanka Reardena są odpowiedzialni za malejącą produkcję żywności, spadającą temperaturę i pękające dachy; że gdyby nie ludzie, którzy łamią przepisy i mieszają szyki rządowi, kraj dawno już wyszedłby z kryzysu, i że ludziom pokroju Hanka Reardena chodzi wyłącznie o osobisty zysk. Tego ostatniego nie wyjaśniano, jak gdyby było oczywiste, że słowa „osobisty zysk" są synonimem naj straszliwszego zła.
Publiczność pamiętała, że niecałe dwa lata wcześniej te same gazety wykrzykiwały, iż powinno się zakazać produkcji metalu Reardena, bo jego producent przez swoją chciwość stwarza zagrożenie dla życia ludzkiego. Pamiętała, że ten człowiek w szarym garniturze jechał w kabinie pierwszej lokomotywy, jaka wyruszyła w trasę po szynach z jego metalu, i że teraz sądzi się go za zbrodniczą chęć wydarcia społeczeństwu partii metalu, który wcześniej mu zaoferował, kierując się równie zbrodniczą chciwością.
Zgodnie z procedurą ustanowioną przez rozporządzenia tego rodzaju spraw nie rozstrzygała ława przysięgłych, lecz zespół trzech sędziów mianowanych przez Biuro Planowania Gospodarczego i Zasobów Krajowych. Miało się to odbywać w sposób nieoficjalny i demokratyczny. Wyniesiono więc ze starej sali rozpraw w Filadelfii ławę sędziowską, zastępując ją stołem ustawionym na drewnianej platformie. Sala wyglądała dzięki temu, jakby odbywał się w niej wykład dla osób opóźnionych w rozwoju.
Jeden z sędziów, występujący jako prokurator, odczytał akt oskarżenia. — Może pan teraz wygłosić oświadczenie w swojej obronie — obwieścił.
Stojąc twarzą do platformy, Rearden odpowiedział bardzo wyraźnym, pozbawionym modulacji głosem:
— Nie mam nic do powiedzenia.
— A zatem... — Sędzia zająknął się; nie oczekiwał, że pójdzie tak łatwo. — A zatem zdaje się pan na łaskę sądu?
— Nie uznaję prawa tego sądu do sądzenia mnie.
— Co?
— Nie uznaję prawa tego sądu do sądzenia mnie.
— Ależ, panie Rearden, ten sąd został prawnie ustanowiony dla sądzenia tego rodzaju zbrodni.
— Nie uznaję swoich działań za zbrodnię.
— Przyznał się pan przecież do złamania przepisów kontrolujących sprzedaż pańskiego metalu.
— Nie uznaję waszego prawa do kontrolowania sprzedaży mojego metalu.
— Czy muszę panu mówić, że pańskie uznanie nie było nam potrzebne?
— Nie. Jestem tego w pełni świadom i kieruję się tą świadomością.
Zauważył, że sala znieruchomiała. Zgodnie ze skomplikowanymi regułami spektaklu, który ci ludzie odgrywali przed sobą nawzajem, powinni uznać jego stanowisko za niezrozumiałą fanaberię, reagując na nie zdumieniem i szyderstwem. Oni jednak siedzieli nieruchomo. Rozumieli.
— Chce pan przez to powiedzieć, że odmawia podporządkowania się prawu? — zapytał sędzia.
— Nie. Podporządkowuję się prawu — w sensie dosłownym. Wasze prawo stwierdza, że moim życiem, pracą i własnością można dysponować bez mojej zgody. A zatem możecie zrobić ze mną, co chcecie, bez mojego udziału. Nie będę udawał, że się bronię, skoro żadna obrona nie jest możliwa. Nie zamierzam umacniać iluzji, że mamy do czynienia z uczciwym sądem.
— Ależ, panie Rearden, prawo wyraźnie stwierdza, że należy dać panu możliwość przedstawienia swojego stanowiska i obrony swoich racji.
— Więzień oddany pod sąd może się bronić jedynie wtedy, gdy istnieje obiektywna, uznawana przez jego sędziów zasada sprawiedliwości, gwarantująca mu nienaruszalne prawa, na które może się powołać. Prawo, na mocy którego mnie sądzicie, głosi, że nie istnieją zasady, nie posiadam praw i możecie ze mną zrobić, co wam się żywnie podoba. Proszę bardzo. Róbcie to.
— Panie Rearden, prawo, które pan neguje, służy najwyższej zasadzie — zasadzie dobra publicznego.
— Co to jest dobro publiczne? Kto się kryje pod określeniem „publiczny"? Były czasy, gdy uważano, że pojęcie dobra należy definiować jako system wartości moralnych i że nikomu nie wolno dążyć do własnego dobra, gwałcąc cudze prawa. Skoro teraz uważa się, że moi współbracia mogą złożyć mnie w ofierze w dowolnej formie w imię czegoś, co uważają za własne dobro — cokolwiek to jest — skoro wierzy się, że mogą zawładnąć moją własnością tylko dlatego, że jej potrzebują— cóż, tak samo postępuje złodziej. Różnica jest taka, że złodziej nie prosi mnie, bym usankcjonował jego czyn.
Pewna liczba krzeseł w bocznej nawie została zarezerwowana dla ważnych gości, którzy przybyli na proces z Nowego Jorku. Dagny siedziała bez ruchu, a jej twarz nie zdradzała nic poza uroczystym skupieniem kogoś, kto wie, iż słowa, którym się przysłuchuje, będą odtąd wyznaczać kurs jego życia. Obok niej siedział Eddie Willers. James Taggart nie przyjechał. Paul Larkin siedział przygarbiony, z twarzą wysuniętą do przodu jak pysk zwierzęcia; malował się na niej strach, z wolna przechodzący w zajadłą nienawiść. Siedzący obok niego pan Mowen miał w sobie więcej niewinności i mniej zrozumienia. Jego strach był bardziej zwyczajny, a oburzenie — szczere.
— Boże, co on narobił! — szepnął do Larkina. — Jeszcze trochę i przekona cały kraj, że wszyscy biznesmeni są wrogami dobra publicznego!
— Czy mamy rozumieć — zapytał sędzia — że stawia pan własne interesy ponad interesami społeczeństwa?
— Uważam, że takie pytanie może paść jedynie w społeczeństwie ludożerców.
— Co... co pan chce przez to powiedzieć?
— Uważam, że nie istnieje konflikt interesów pomiędzy ludźmi, którzy nie żądają tego, na co nie zapracowali, i nie składają siebie nawzajem w ofierze.
— Czy mamy rozumieć, że skoro społeczeństwo uważa za konieczne ograniczyć pańskie zyski, nie uznaje pan jego prawa do tego?
— Ależ skąd, uznaję. Społeczeństwo może ograniczyć moje zyski w każdej chwili — przestając kupować mój produkt.
— Mam na myśli... inne metody.
— Każda inna metoda ograniczania zysku jest metodą grabieżcy — i tylko tak mogę ją traktować.
— Panie Rearden, to chyba nie jest dobra linia obrony.
— Powiedziałem już, że nie zamierzam się bronić.
— Ależ to niesłychane! Czy zdaje pan sobie sprawę z powagi oskarżenia?
— Nie zastanawiam się nad tym.
— Czy zdaje pan sobie sprawę z możliwych konsekwencji swojej postawy?
— W pełni.
— Sąd uważa, że fakty przedstawione przez oskarżenie nie upoważniają go do pobłażliwości. Czy zdaje pan sobie sprawę, że mamy prawo wymierzyć panu niezmiernie surową karę?
— Proszę bardzo?
— Słucham?
— Wymierzcie ją.
Trzej sędziowie popatrzeli na siebie, po czym ich rzecznik ponownie zwrócił się do Reardena.
— To bezprecedensowe — rzekł.
— To zupełnie nietypowe — dodał drugi sędzia. — Prawo wymaga, by wygłosił pan mowę obronną. W przeciwnym razie musi pan oświadczyć, że zdaje się na łaskę sądu.
— Nie.
— Ależ musi pan!
— Chce pan powiedzieć, że mam to zrobić z własnej woli?
— Tak.
— Nic z tych rzeczy.
— Ale prawo wymaga, by strona pozwanego była reprezentowana w protokole!
— Chce pan przez to powiedzieć, że bez mojej pomocy procedura nie będzie zgodna z prawem?
— No, nie... tak... to znaczy, protokół będzie niepełny.
— Nie pomogę wam.
Trzeci i najmłodszy sędzia, występujący jako oskarżyciel, wykrzyknął niecierpliwie:
— To żałosne i niesprawiedliwe! Chce pan, żeby wyglądało na to, że człowiek o pańskiej pozycji został skazany bez... — Umilkł. Gdzieś w głębi sali rozległ się przeciągły gwizd.
— Chcę — rzekł z powagą Rearden — by niniejsza procedura wyglądała dokładnie na to, czym jest. Jeśli potrzebujecie mojej pomocy, by to ukryć — nie udzielę jej wam.
— Ależ my właśnie dajemy panu szansę obrony, a pan ją odrzuca!
— Nie pomogę wam w udawaniu, że mam jakąś szansę. Nie pomogę wam zachować pozorów działania zgodnego z prawem tam, gdzie nie uznaje się żadnych praw. Nie pomogę wam zachować pozorów racjonalności, biorąc udział w debacie, w której ostatecznym argumentem jest karabin. Nie pomogę wam udawać, że wymierzacie sprawiedliwość.
— Ale prawo obliguje pana do dobrowolnej obrony! Gdzieś w głębi sali rozległ się śmiech.
— W tym właśnie leży słabość waszej teorii, panowie — rzekł z powagą Rearden — a ja nie pomogę wam poradzić sobie z nią. Jeśli decydujecie się używać wobec ludzi przymusu, czyńcie to. Odkryjecie jednak, że dobrowolna współpraca ofiar jest wam o wiele bardziej niezbędna, niż w tej chwili sądzicie. A wasze ofiary powinny odkryć, że to ich zgoda — której nie możecie wymusić — umożliwia wam istnienie. Będę konsekwentny i podporządkuję się wam w sposób, jakiego żądacie. Zrobię wszystko, czego zażądacie — pod lufą karabinu. Jeśli skażecie mnie na więzienie, będziecie musieli przysłać uzbrojonych ludzi, by mnie tam powlekli — sam nie ruszę się z miejsca. Jeśli skażecie mnie na grzywnę, będziecie musieli zabrać mi siłą moją własność — sam jej nie oddam. Jeśli uważacie, że macie prawo mnie zmuszać, otwarcie używajcie broni. Nie pomogę wam zakamuflować charakteru waszych działań.
Najstarszy sędzia przechylił się przez stół i rzekł z lekką drwiną:
— Mówi pan, jakby walczył o jakąś zasadę, panie Rearden, ale przecież tak naprawdę walczy pan tylko o swoją własność, prawda?
— Oczywiście. Walczę o swoją własność. A czy pan wie, jaka zasada się za tym kryje?
— Robi pan z siebie orędownika wolności, a chodzi panu jedynie o wolność robienia pieniędzy.
— Oczywiście. Wszystko, czego pragnę, to wolność robienia pieniędzy. A czy pan wie, jaka wolność się za tym kryje?
— Panie Rearden, chyba nie chce pan wzbudzić swoją postawą nieporozumień. Nie chce pan potwierdzić szeroko rozpowszechnionego mniemania, iż jest pan człowiekiem pozbawionym sumienia społecznego, nie troszczącym się o dobro innych i dbającym jedynie o osobisty zysk.
— Pracuję wyłącznie dla osobistego zysku. Zarabiam.
W szeptach, które odezwały się w tłumie, nie było oburzenia, lecz zdumienie. Sędziowie milczeli. Rearden kontynuował spokojnie:
— Nie, nie chcę wzbudzić moją postawą nieporozumień. Z radością przedstawię swoje stanowisko. Całkowicie się zgadzam z faktami, które przytaczają na mój temat gazety. Z faktami — ale nie z ich oceną. Pracuję wyłącznie dla osobistego zysku. Czerpię go ze sprzedaży ludziom potrzebnego im towaru, za który chcą i mogą zapłacić. Nie wytwarzam go dla nich własnym kosztem, a oni nie kupują go dla mnie swoim kosztem. Nie poświęcam własnych interesów na ich korzyść, a oni nie poświęcają swoich na moją. Prowadzimy interesy jak równy z równym, za obopólną zgodą i dla obopólnej korzyści — i jestem dumny z każdego grosza, jaki w ten sposób zarobiłem. Jestem bogaty i dumny z każdego grosza, jaki posiadam. Zbiłem fortunę własnym wysiłkiem, dzięki wolnej wymianie i za zgodą każdego człowieka, z jakim kiedykolwiek miałem do czynienia — od pracodawców, którzy mnie zatrudniali, gdy zaczynałem, poprzez tych, którzy teraz dla mnie pracują, po moich klientów. Odpowiem na wszystkie pytania, które boicie się otwarcie mi zadać. Czy zamierzam płacić moim pracownikom więcej, niż warte są dla mnie ich usługi? Nie. Czy zamierzam sprzedawać swój produkt po cenie niższej, niż moi klienci są gotowi za niego zapłacić? Nie. Czy zamierzam sprzedawać go ze stratą albo oddawać za darmo? Nie. Jeśli to jest złe, róbcie ze mną, co I chcecie, na swoich zasadach. Moje przedstawiłem. Zarabiam na życie, tak, jak musi to czynić każdy uczciwy człowiek. Odmawiam poczytania za winę faktu swojego istnienia i faktu, że muszę pracować, by na nie zarobić. Odmawiam poczytania za winę faktu, że potrafię to robić i że robię to i dobrze. Odmawiam poczytania za winę faktu, iż robię to lepiej niż większość ludzi — faktu, iż moja praca warta jest więcej niż praca moich konkurentów i że jest więcej ludzi gotowych mi płacić. Nie zamierzam przepraszać za swój talent, za swój sukces ani za swoje pieniądze. Jeśli to jest złe, ograbcie mnie. Jeśli społeczeństwo uważa, że szkodzi to jego interesom, niech mnie zniszczy. Taki jest mój kodeks — i nie uznaję żadnego innego. Mógłbym wam powiedzieć, że zrobiłem dla innych więcej dobrego, niż wy moglibyście dokonać w najśmielszych marzeniach — ale nie powiem tego, bo nie muszę się posługiwać pojęciem cudzego dobra, by usankcjonować swoje prawo do istnienia, ani też nie uważam cudzego dobra za usprawiedliwienie przejęcia mojej własności ani zniszczenia mi życia. Nie powiem, że celem mojej pracy było dobro innych — było nim moje własne dobro i gardzę ludźmi, którzy poświęcają swoje. Mógłbym wam powiedzieć, że nie służycie dobru publicznemu — że nie można osiągnąć niczyjego dobra poprzez poświęcenie kogoś innego — że gwałcąc prawa jednego człowieka, gwałcicie prawa wszystkich, a społeczeństwo złożone z istot pozbawionych praw jest skazane na zniszczenie. Mógłbym wam powiedzieć, że nie osiągniecie nic poza totalnym spustoszeniem — jak każdy grabieżca, któremu skończyły się ofiary. Mógłbym to powiedzieć, ale nie powiem. Nie rzucam bowiem wyzwania waszym praktykom, lecz waszym aksjomatom moralnym. Gdyby prawdą było, że ludzie mogą osiągnąć dobro poprzez składanie ofiar z innych ludzi i poproszono by mnie o poświęcenie się dla dobra stworzeń, które chcą przetrwać kosztem mojej krwi, gdyby mnie poproszono, abym służył interesom społeczeństwa, a te interesy nie byłyby moimi, nie brałyby ich pod uwagę i byłyby z nimi sprzeczne, odmówiłbym. Odrzuciłbym to jako najbardziej godne potępienia zło, walczyłbym z tym na wszelkie dostępne mi sposoby, walczyłbym z całą ludzkością o choćby jedną minutę swojego życia, z pełnym przekonaniem, że moja sprawa jest słuszna i że żywa istota ma prawo do istnienia. Nie chcę żadnych nieporozumień. Jeśli tak zwane społeczeństwo uważa, że jego dobro wymaga ofiar, mogę tylko powiedzieć: do diabła ze społeczeństwem, ja nie wezmę w tym udziału! Tłum wybuchł aplauzem. Rearden odwrócił się, bardziej zdumiony niż sędziowie. Widział roześmiane, dziko podniecone twarze błagające o pomoc, milczącą rozpacz, która teraz wyrwała się na wolność, gniew i oburzenie równe jego własnym, znajdujące ujście w szaleństwie wiwatów; patrzył na twarze przepełnione podziwem i nadzieją. Pomiędzy nimi można było dostrzec twarze młodzieńców o obwisłych wargach i niechlujnych dziewcząt, z gatunku tych, którzy kwitują gwizdami każde pojawienie się biznesmena w kronice filmowej. Nie przystępowali jednak do kontrataku. Milczeli.
Kiedy spoglądał na tłum, ludzie ujrzeli w jego twarzy coś, czego nie zdołały wywołać groźby sędziów — pierwsze oznaki emocji.
Dopiero po dłuższej chwili usłyszeli wściekłe bicie młotka o stół i wrzask jednego z sędziów:
— ...bo każę opróżnić salę!
Odwracając się z powrotem do stołu, Rearden zahaczył wzrokiem o trybunę dla gości. Na moment
— tak krótki, że dostrzegalny tylko dla niej — zatrzymał spojrzenie na twarzy Dagny, jakby chciał powiedzieć: „To działa". Wydawała się spokojna; tylko jej oczy były jakby za duże w stosunku do reszty twarzy. Eddie Willers uśmiechał się tym rodzajem uśmiechu, którym mężczyzna zastępuje łzy. Pan Mowen wydawał się oszołomiony. Paul Larkin miał wzrok utkwiony w podłodze. Twarz Bertrama Scuddera nie wyrażała nic; podobnie twarz Lillian. Ta ostatnia siedziała na brzegu ławki, założywszy nogę na nogę, w szalu z norek ciągnącym się od prawego ramienia po lewe biodro; siedziała nieruchomo, patrząc na Reardena.
Z mętliku miotających nim uczuć zdołał wyłowić odrobinę żalu i tęsknoty. Od początku sesji rozglądał się za pewną twarzą, mając nadzieję, że ją ujrzy, i pragnąc tego bardziej niż obecności na sali kogokolwiek innego. Francisco d'Anconia nie przybył jednak na rozprawę.
— Panie Rearden — rzekł najstarszy sędzia, uśmiechając się przyjaźnie, z wymówką, i rozkładając ręce — z żalem stwierdzamy, że kompletnie nas pan nie zrozumiał. W tym cały kłopot — biznesmeni odmawiają nam swego zaufania i przyjaźni. Wydają się sądzić, że jesteśmy ich wrogami. Dlaczego mówi pan o składaniu ofiar z ludzi? Dlaczego posuwa się pan do takich skrajności? Nie mamy zamiaru przejmować pańskiej własności ani niszczyć panu życia. Nie sądzę, byśmy szkodzili pańskim interesom. Jesteśmy w pełni świadomi pańskich wybitnych osiągnięć. Naszym celem było jedynie zrównoważenie obciążeń społecznych i powszechna sprawiedliwość. To przesłuchanie właściwie nie było pomyślane jako rozprawa, lecz jako przyjacielska dyskusja mająca na celu uzyskanie obustronnego porozumienia i współpracy.
— Nie współpracuję, gdy trzyma się mnie na muszce karabinu.
— Po co mówić o karabinach? Sprawa nie jest dość poważna, by dawać podstawy do takich skojarzeń. Mamy pełną świadomość faktu, że głównym winnym jest pan Danagger, który był prowodyrem tego wykroczenia, wywarł na pana presję i swoją ucieczką przyznał się do winy.
— Nie. Uczyniliśmy to na mocy dwustronnego, dobrowolnego porozumienia.
— Panie Rearden — rzekł drugi sędzia — być może nie podziela pan części naszych poglądów, musimy jednak pamiętać, że w gruncie rzeczy wszyscy dążymy do tego samego celu. Jest nim dobro ludzi. Zdajemy sobie sprawę, że do zlekceważenia szczegółów prawnych skłoniła pana krytyczna sytuacja kopalń węgla i kluczowe znaczenie paliwa dla dobra publicznego.
— Nie. Skłoniła mnie do tego chęć zysku i osobisty interes. Ocenę wpływu mojego czynu na kopalnie węgla i dobro publiczne pozostawiam wam. Nie tym się kierowałem.
Pan Mowen rozglądał się dookoła w oszołomieniu.
— Czy oni powariowali? — szepnął do Paula Larkina.
— Och, zamknij się! — ofuknął go Larkin.
— Jestem pewien, panie Rearden — rzekł najstarszy sędzia — że tak naprawdę ani pan, ani społeczeństwo nie wierzycie, iż chcemy pana złożyć w ofierze. Jeśli ktokolwiek hołduje takiemu mniemaniu, zrobimy wszystko, by dowieść, że nie ma racji.
Sędziowie udali się na posiedzenie. Nie debatowali długo. Powrócili na pogrążoną w złowieszczym milczeniu salę — i ogłosili, że Henry Rearden został ukarany grzywną w wysokości pięciu tysięcy dolarów w zawieszeniu.
Na sali wybuchł aplauz, przetykany tu i ówdzie szyderczymi chichotami. Aplauz dotyczył Reardena, chichoty — sędziów.
Rearden stał bez ruchu, nie zwracając się w stronę tłumu, prawie nieświadom aplauzu. Patrzył na sędziów. Na jego twarzy nie było triumfu ani uniesienia, jedynie głęboka zaduma, pełna gorzkiego zdziwienia, które było niemal strachem. Zobaczył bowiem, jak nieskończenie mały jest wróg wiodący świat ku destrukcji. Czuł się, jakby po latach podróży przez zniszczony krajobraz, ruiny wielkich fabryk, wraki potężnych lokomotyw i ciała niezłomnych ludzi dotarł do grabieżcy, spodziewając się, że zobaczy olbrzyma, a zamiast tego ujrzał szczura, gotowego rzucić się do ucieczki na pierwszy odgłos ludzkich kroków. Jeżeli to coś nas pokonało, pomyślał, wina leży po naszej stronie.
Z zadumy wyrwali go tłoczący się wokół ludzie. Odpowiadał uśmiechem na ich uśmiechy, na malującą się na ich twarzach rozgorączkowaną, tragiczną szczerość. Jego uśmiech miał posmak goryczy.
— Niech pana Bóg błogosławi, panie Rearden! — powiedziała starsza kobieta w sfatygowanej chustce na głowie. — Czy potrafi nas pan uratować? Oni zjadają nas żywcem i nie ma co się oszukiwać, że chodzi im tylko o bogatych. Czy pan wie, co się z nami dzieje?
— Panie Rearden — rzekł człowiek o wyglądzie robotnika fabrycznego — to bogacze nas zdradzają. Proszę powiedzieć tym bogatym draniom, którym tak zależy na tym, żeby się wszystkiego pozbyć, że oddając swoje pałace, pozbawiają nas środków do życia.
— Wiem o tym — rzekł Rearden.
To nasza wina, myślał. Skoro my, utrzymujący świat w ruchu, my, dobroczyńcy ludzkości, pozwoliliśmy nazywać siebie złymi i bez szemrania znosiliśmy karę za swoje cnoty, jak mogliśmy oczekiwać, że na świecie zatriumfuje dobro — i jakie dobro?
Patrzył na ludzi wokół siebie. Tego dnia wiwatowali na jego cześć, podobnie jak wtedy, gdy jechał w kabinie lokomotywy na Linii Johna Galta. Ale jutro przyklasną nowemu zarządzeniu Wesleya Moucha i darmowemu osiedlu mieszkaniowemu Orrena Boyle'a, nie bacząc na to, że dźwigary pochodzące z jego fabryki pękają im nad głowami. Zrobią to, bo każe im się zapomnieć, jako grzech, powód, dla którego dziś wiwatują na cześć Hanka Reardena.
Dlaczego są gotowi uznać za grzeszne to, co w nich najwyższe? Dlaczego chcą zdradzić to, co w nich najlepsze? Co zmusza ich, by wierzyli, że ziemia jest siedliskiem zła, a rozpacz — ich naturalnym stanem? Nie potrafił określić przyczyny, wiedział jednak, że trzeba to zrobić. Wyobrażał ją sobie jako wielki znak zapytania unoszący się na sali, a siebie widział jako tego, którego zadaniem jest odpowiedzieć na pytanie.
Oto prawdziwy wyrok, jaki na mnie wydano, pomyślał: muszę odkryć, jaka idea, jaki prosty, dostępny szaremu człowiekowi pomysł zmusił ludzkość do akceptacji doktryn wiodących ku autodestrukcji.
(...)
(...)
— Pamięta pan, co mówiłem o pieniądzach i o ludziach próbujących odwrócić zasadę przyczyny i skutku? O ludziach, którzy usiłują zastąpić umysł zagarnianiem jego wytworów? Widzi pan, tylko człowiek, który sobą gardzi, próbuje nabrać szacunku do siebie poprzez przygody miłosne — co jest niewykonalne, bo seks nie jest przyczyną, lecz skutkiem i wyrazem poczucia własnej wartości.
— Proszę to wyjaśnić.
— Czy kiedykolwiek przyszło panu do głowy, że chodzi o to samo? Ludzie, którzy uważają, że bogactwo pochodzi ze źródeł materialnych i nie ma korzeni intelektualnych ani znaczenia intelektualnego, są tymi samymi, którzy sądzą — z tego samego powodu — iż seks jest zjawiskiem fizycznym, istniejącym niezależnie od ludzkiego umysłu, wyboru czy systemu wartości. Uważają, że to ciało stwarza potrzebę i dokonuje wyboru — tak jakby ruda żelaza sama, z własnej woli zmieniała się w szyny. Mówią, że miłość jest ślepa, że seks jest odporny na działanie umysłu i drwi z dzieł filozofów. W rzeczywistości jednak wybór obiektu pożądania jest wynikiem i sumą fundamentalnych przekonań człowieka. Niech mi pan powie, co człowiek uważa za pociągające seksualnie, a powiem panu, jaka jest jego filozofia życia. Niech mi pan pokaże kobietę, z którą sypia, a powiem panu, jak wysoko się ceni. Nieważne, jakie bzdury wpojono mu na temat bezinteresowności, seks jest najbardziej samolubnym ze wszystkich działań, czymś, co można robić wyłącznie dla własnej przyjemności — niech pan spróbuje sobie wyobrazić uprawianie go w duchu bezinteresownej dobroczynności! — czymś, co nie może się odbyć w poniżeniu, lecz jedynie w wywyższeniu siebie, w poczuciu, że jest się pożądanym i godnym pożądania. Seks jest aktem, który wymaga nie tylko nagiego ciała, lecz także nagiej duszy i akceptacji własnego ja jako kryterium wartości. Mężczyzna zawsze będzie pragnął kobiety będącej odzwierciedleniem jego najgłębszej wizji siebie, kobiety, której uległość pozwala mu na przeżywanie — lub udawanie — poczucia własnej wartości. Mężczyzna, który jest dumnie pewien swojej wartości, będzie pożądał najbardziej wartościowej kobiety, jaką potrafi znaleźć, kobiety podziwianej przez niego, najsilniejszej, najtrudniejszej do zdobycia — bo tylko z bohaterką, a nie z bezmózgą dziwką, może doświadczyć poczucia własnej wielkości. Nie pragnie... Co się stało? — zapytał, widząc wyraz twarzy Reardena, którego intensywność wykraczała daleko poza ramy abstrakcyjnej dyskusji.
— Proszę mówić — rzekł w napięciu Rearden.
— Nie pragnie nabrać wartości, pragnie ją wyrazić. Nie istnieje konflikt pomiędzy kryteriami, którymi kieruje się umysł, a pragnieniami ciała. Ale mężczyzna, który jest przekonany o swoim braku wartości, będzie pragnął kobiety, którą gardzi — bo będzie ona odbiciem jego ukrytego ja, zdolnym uwolnić go od rzeczywistości obiektywnej, w której jest oszustem, dając mu chwilowe złudzenie własnej wartości i chwilową ucieczkę od kodeksu moralnego, który go potępia. Proszę się przyjrzeć obrzydliwemu bałaganowi, który robi większość ludzi ze swego życia erotycznego, a potem plątaninie sprzeczności, którą nazywają swoją moralnością. Jedno wynika z drugiego. Miłość jest naszą odpowiedzią na najwyższe wartości. Nie może być niczym innym. Człowiek, który sprzeniewierzy się własnym wartościom i własnej wizji istnienia i będzie głosił, że miłość to nie radość z własnego ja, lecz jego negacja, że cnotą nie jest duma, lecz litość, ból, słabość lub poświęcenie, że największą miłość rodzi nie podziw, lecz chęć wsparcia, nie odzew na wartości, lecz na skazy — zostanie rozdarty na dwie części. Jego ciało nie będzie mu posłuszne, nie będzie reagować na wdzięki kobiety, którą rzekomo kocha, zamiast tego każąc mu pragnąć najnędzniejszej z możliwych dziwek. Ciało zawsze będzie się kierować żelazną logiką jego najgłębszych przekonań: jeśli człowiek uwierzył, że wady są zaletami, potępił własne istnienie jako zło, a zatem zło będzie go pociągać. Potępił siebie, więc będzie czuł, że tylko zepsucie może mu dawać radość. Zrównał cnotę z bólem, więc uzna, że jedynym źródłem przyjemności jest występek. A potem będzie wrzeszczał, że jego ciało odczuwa podłe pragnienia, których umysł nie potrafi pokonać, że seks jest grzechem, a prawdziwa miłość czystym stanem ducha. I będzie się zastanawiał, dlaczego miłość potrafi go jedynie nudzić, a seks — zawstydzać.
Patrząc gdzieś w bok, nie zdając sobie sprawy, że myśli na głos, Rearden mruknął powoli:
— Przynajmniej... nigdy nie przyjąłem tej drugiej zasady... nigdy nie miałem poczucia winy w związku z zarabianiem pieniędzy.
Francisco nie zwrócił uwagi na pierwsze słowo. Uśmiechnął się.
— A więc rozumie pan, że to to samo? — rzekł z zapałem. — Nie, pan nigdy nie przyjął żadnej części tej podłej dewizy. Nie potrafiłby jej pan sobie narzucić. Gdyby próbował pan potępić seks, okazałoby się, że nadal, wbrew swojej woli, postępuje pan w zgodzie z właściwym aksjomatem moralnym. Pragnąłby pan najdoskonalszej kobiety, jaką pan spotkał. Zawsze pragnąłby pan bohaterki. Nie byłby pan zdolny pogardzać sobą. Nie zdołałby pan siebie przekonać, że życie jest złem i że jest pan bezradnym stworzeniem, złapanym w sidła beznadziejnego wszechświata. Jest pan człowiekiem, który poświęcił swoje życie kształtowaniu materii zgodnie z zamiarami swojego umysłu. Nie może pan nie wiedzieć, że idea nie wyrażona w akcie fizycznym jest godną pogardy obłudą — a zatem jest nią także miłość platoniczna, i że akt fizyczny, za którym nie stoi idea, jest iluzją głupców — a zatem jest nią także seks pozostający w oderwaniu od systemu wartości człowieka. Pan z pewnością rozumie, że mamy do czynienia z tą samą kwestią. Rozumie to pańskie niezłomne poczucie własnej wartości. Nie potrafiłby pan pragnąć kobiety, którą pan pogardza.
Tylko człowiek, który sławi czystość miłości pozbawionej pożądania, jest zdolny do odczuwania czegoś tak niskiego jak pożądanie pozbawione miłości. Proszę jednak zauważyć, że większość ludzi to istoty rozdarte na pół, które wciąż rozpaczliwie przechylają się to na jedną stronę, to na drugą. Jedną skrajność stanowi człowiek, który nienawidzi pieniędzy, fabryk, drapaczy chmur i własnego ciała. Żywi nieokreślone uczucia wobec niewyobrażalnych kwestii, takich jak sens życia i coś, co nazywa cnotą, i rozdziera szaty z rozpaczy, bo kobieta, którą szanuje, nie wzbudza w nim żadnych uczuć, natomiast wzbudza je, w postaci nieodpartej żądzy, pierwsza lepsza dziwka. Tego człowieka określa się mianem idealisty. Z drugiej strony mamy człowieka zwanego praktycznym, a więc takiego, który gardzi zasadami, abstrakcjami, sztuką, filozofią i własnym umysłem. Zdobywanie dóbr materialnych uważa za jedyny cel życia i kpi sobie z potrzeby zastanawiania się nad ich źródłem i celem ich istnienia. Oczekuje, że będą mu sprawiały przyjemność — i zastanawia się, dlaczego im więcej zdobywa, tym mniej czuje. To właśnie taki człowiek spędza czas na uganianiu się za kobietami. Niech pan zwróci uwagę na potrójne oszustwo, jakiego dopuszcza się wobec siebie. Nie przyznaje się, że potrzebuje poczucia własnej wartości, bo kpi sobie z pojęcia wartości moralnych, a jednak odczuwa wobec siebie głęboką pogardę, wynikającą z poglądu, że jest tylko kawałkiem mięsa. Nie przyznaje się, ale wie, że seks jest hołdem składanym wartościom reprezentowanym przez drugą osobę; usiłuje więc poprzez to, co powinno być skutkiem, uzyskać to, co powinno być przyczyną. Próbuje czerpać poczucie własnej wartości z uległości kobiet, zapominając, że te, które wybiera, nie mają ani charakteru, ani zdania, ani zasad, ani wartości. Wmawia sobie, że chodzi mu o fizyczną przyjemność — tymczasem kobiety nudzą mu się po tygodniu albo po jednej nocy, nienawidzi prostytutek i uwielbia sobie wyobrażać, że uwodzi cnotliwe dziewczęta, które robią dla niego wyjątek. Tym, czego poszukuje, lecz nigdy nie znajduje, jest poczucie osiągnięcia. Jaką chwałę może przynieść zdobycie pozbawionego umysłu ciała? Oto pański kobieciarz. Czy ten opis pasuje do mojej osoby?
— Jezu, nie!
— A zatem może pan ocenić, nie pytając mnie o to, ile czasu poświęciłem w życiu uganianiu się za kobietami.
— Cóż więc mają znaczyć te historie o .panu, które zapełniały pierwsze strony gazet przez ostatnie dwanaście, zdaje się, lat?
— Wydałem mnóstwo pieniędzy na najbardziej ostentacyjnie wulgarne przyjęcia, jakie potrafiłem wymyślić, i poświęciłem mnóstwo czasu na pokazywanie się z właściwego pokroju kobietami. Co zaś do reszty... — Przerwał na chwilę, po czym rzekł: — Mam kilku przyjaciół, którzy o tym wiedzą, ale pan jest pierwszą osobą, której mówię o tym wbrew moim zasadom: nigdy nie spałem z żadną z tych kobiet. Nigdy nie tknąłem żadnej z nich.
— Najbardziej nieprawdopodobne w tym wszystkim jest to, że panu wierzę.
Stojąca na podłodze lampa oświetliła fragmenty twarzy Francisca, gdy ten pochylił się do przodu. Na jego twarzy malował się wyraz niewinnego rozbawienia.
— Jeśli zada pan sobie trud rzucenia okiem na te strony, zauważy pan, że ja nigdy niczego nie powiedziałem. To one zabiegały o to, by zostać bohaterkami artykułów sugerujących, że fakt, iż widziano je ze mną w restauracji, oznacza, iż mają ze mną wielki romans. Takim kobietom chodzi dokładnie o to samo, co łowcom kobiet: pragną czerpać poczucie własnej wartości z liczby i sławy zdobytych mężczyzn. Tyle że ich sposób jest odrobinę bardziej perwersyjny, bo szukają tej wartości nawet nie w rzeczywistym wydarzeniu, lecz w pozorach i zazdrości ze strony innych kobiet. Dałem więc tym dziwkom to, czego chciały — to, czego naprawdę chciały, bez kamuflażu mającego na celu ukrycie przed nimi charakteru ich pragnienia. Sądzi pan, że chciały spać ze mną lub z jakimkolwiek innym mężczyzną? Nie są zdolne do czegoś tak prawdziwego i uczciwego jak pożądanie. Pragnęły nakarmić swoją próżność i ja dostarczyłem im pokarmu. Dzięki mnie mogły się chwalić przed swoimi przyjaciółkami i oglądać siebie na stronach brukowców w roli wielkich uwodzicielek. Ale wie pan, to działa dokładnie tak samo jak to, co pan zrobił podczas procesu: jeśli chce się pokonać jakiekolwiek potworne oszustwo, należy mu się dosłownie podporządkować, nie dodając od siebie nic, co mogłoby ukryć jego charakter. Te kobiety to zrozumiały. Sprawdziły, czy fakt, iż ktoś zazdrości im osiągnięcia, którego w rzeczywistości nie dokonały, może być źródłem satysfakcji. Zamiast się dowartościować opowieściami o romansie ze mną, wpadły w jeszcze większy kompleks niższości. Wiedzą, że próbowały i poniosły klęskę. Jeśli zaciągnięcie mnie do łóżka jest ich oficjalnym kryterium wartości, wiedzą, że mu nie sprostały. Przypuszczam, że nienawidzą mnie bardziej niż jakiegokolwiek innego mężczyzny. Ale mój sekret jest bezpieczny — każda z nich sądzi, że jest jedyną, której się nie udało, więc będzie obstawała przy tym, że miała ze mną romans, i nigdy nikomu nie wyzna prawdy.
(...)
(...)
— Oczywiście. Oddałeś mi wielką przysługę — ty, twoi chłopcy w Waszyngtonie i twoi chłopcy w Santiago. Zastanawiam się tylko, dlaczego żaden z was nie zadał sobie trudu poinformowania mnie o tym. Te rozporządzenia, które ktoś tu wprowadził kilka miesięcy temu, założyły kaganiec całemu przemysłowi miedziowemu tego kraju. W efekcie kraj musi nagle eksportować wielkie ilości miedzi. A gdzież indziej na świecie jest jeszcze jakakolwiek miedź poza miedzią d'Anconia? Widzisz zatem, że dałeś mi powód do wdzięczności.
— Zapewniam cię, że nie miałem z tym nic wspólnego — pospieszył z deklaracją Taggart — a poza tym polityka gospodarcza naszego kraju nie jest zdeterminowana przez czynniki, które insynuujesz, ani...
— Wiem, przez co jest zdeterminowana, James. Wiem, że sprawa zaczęła się od chłopców z Santiago, bo oni od wielu lat są na liście płac
d'Anconia — no, nie, „lista płac" to czcigodne słowo, bardziej ściśle będzie, jeśli powiem, że d'Anconia Copper od wieków płaci im za ochronę — czyż nie tak nazywają to wasi gangsterzy? Nasi chłopcy w Santiago nazywają to podatkami. Dostają swoją działkę od każdej sprzedanej tony miedzi d'Anconia. Mają więc osobisty interes w tym, żebym sprzedawał tyle ton, ile tylko się da. W świecie przeobrażającym się w republiki ludowe pozostał już tylko jeden kraj, w którym ludzie nie są zredukowani do żywienia się wykopywanymi w lesie korzonkami. Zatem jedynie tu jest jeszcze rynek. Chłopcy z Santiago chcieli ten rynek zmonopolizować. Nie wiem, co zaoferowali chłopcom z Waszyngtonu ani kto co komu sprzedał, ale wiem, że i ty maczałeś w tym palce, bo masz w swoich rękach sporą część akcji d'Anconia Copper. I z pewnością nie zmartwiłeś się pewnego ranka cztery miesiące temu, następnego dnia po wydaniu rozporządzeń, widząc gwałtowny wzrost akcji d'Anconia Copper na giełdzie. Właściwie zeskoczyły z taśmy perforowanej i uderzyły cię w twarz.
— Kto ci dał jakiekolwiek podstawy do wymyślenia tak oburzającej historii?
— Nikt. Nic o tym nie wiedziałem. Po prostu zobaczyłem tamtego ranka skok na taśmie. To mówiło wszystko, prawda? Poza tym chłopcy z Santiago tydzień później narzucili na miedź nowy podatek, mówiąc mi, że nie powinienem mieć im tego za złe, skoro moje akcje tak wzrosły. Powiedzieli, że działają w moim interesie. Co to pana obchodzi, mówią, sumując oba te wydarzenia, jest pan bogatszy niż przedtem. No i rzeczywiście. Byłem.
— Po co mi to mówisz?
— A dlaczego nie pozwalasz przypisać sobie zasługi, James? To nietypowe i sprzeczne z polityką, w której jesteś takim ekspertem. W epoce, w której ludzie żyją nie dzięki prawu, lecz dzięki przysługom, nie odrzuca się ludzkiej wdzięczności, lecz próbuje złapać na nią możliwie jak najwięcej osób. Czy nie chcesz mieć mnie w gronie ludzi, którzy mają wobec ciebie zobowiązania?
— Nie wiem, o czym mówisz.
— Pomyśl, jaki prezent otrzymałem, nie dokładając żadnych starań. Nie konsultowano się ze mną, nie poinformowano mnie, nie pomyślano o mnie, wszystko zostało załatwione beze mnie — a ja muszę jedynie produkować miedź. To była wielka przysługa, James — i możesz być pewien, że się za nią odpłacę.
Francisco odwrócił się nagle, nie czekając na odpowiedź, i zaczął się oddala...
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brytyjczycy, nic się nie stało!!!
Brytyjczycy, nic się nie stało!!! A to gagatek ! Przecie kosher Izaak … https://geekweek.interia.pl/nauka/news-newton-jakiego-nie-znamy-zb...
-
Polskie drewno opałowe ogrzeje Niemców. Co zostanie dla Polaków? Ilość drewna byłaby w Polsce wystarczająca, gdyby nie było ono sprzedawan...
-
Merdanie ogonem u psa jest dla większości ludzi czytelne. Świadczy o ekscytacji i pozytywnym nastawieniu zwierzęcia. A jeśli kot macha ogo...
-
… pokrzyżował plany Żydom z Chabad Lubawicz – czyli: mene, tekel, upharsin Junta planowała zasiedlenie Ukrainy Żydami z USA. 9 marca 2014 ro...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz