niedziela, 2 maja 2021

Kim jest John Galt? (Atlas Zbuntowany) (2)

(...)
—      „Należymy do tych, którzy nie oddzielają wartości wyznawanych przez umysł od aktów dokonywanych przez ciało". Powiedziałaś to w dzisiejszej audycji. Ale wiedziałaś to już wtedy, tamtego ranka w domu Ellisa Wyatta. Wiedziałaś, że wszystkie obelgi, którymi cię obrzucam, są najpełniejszym wyznaniem miłości, jakie może uczynić człowiek. Wiedziałaś, że fizyczne pożądanie, które potępiałem jako nasz wspólny grzech, wcale nie jest fizyczne i nie pochodzi od ciała, lecz jest wyrazem najgłębszych wartości wyznawanych przez umysł, niezależnie od tego, czy ma się odwagę to pojąć czy nie. To dlatego się ze mnie śmiałaś, prawda?
—      Tak — szepnęła.
—      Powiedziałaś: „Nie chcę twojego umysłu, twojej woli, twojej istoty ani twojej duszy, dopóki to do mnie przychodzisz, by zaspokoić to najniższe ze swoich pragnień". Wiedziałaś, że to właśnie swój umysł, wolę, istotę i duszę oddaję ci poprzez owo pragnienie. Teraz, Dagny, aby tamten poranek mógł być tym, czym był, chcę ci powiedzieć: mój umysł, wola, istota i dusza należą do ciebie — dopóki żyję.
Patrzył prosto na nią i zobaczyła w jego oczach krótkotrwałą iskierkę, nie będącą uśmiechem, lecz niemal reakcją na jej milczący krzyk.
—      Pozwól mi skończyć, najdroższa. Chcę, żebyś wiedziała, jak dobrze wiem, o czym mówię. Ja, który myślałem, że z nimi walczę, przyjąłem najgorszy element doktryny naszych wrogów — i od tamtej pory płacę za to, i słusznie, także teraz. Przyjąłem zasadę, za pomocą której niszczą człowieka na samym początku drogi, zasadę mordercy: konflikt Pomiędzy umysłem a ciałem. Przyjąłem ją jak większość ich ofiar, nie wiedząc o tym, nie wiedząc nawet o istnieniu tej kwestii. Buntowałem się przeciwko ich doktrynie ludzkiej bezsilności i byłem dumny ze swojej zdolności myślenia, działania i pracy dla zaspokojenia swoich potrzeb. Nie wiedziałem jednak, że jest to cnota, nigdy nie zidentyfikowałem tego jako wartości moralnej, najwyższej wartości, tej, której należy bronić aż do śmierci, bo to ona umożliwia życie. Przyjąłem też karę za to, karę za cnotę, która znalazła się w rękach aroganckiego zła, aroganckiego jedynie dzięki mojej niewiedzy i uległości.
Przyjąłem ich obelgi, oszustwa i wymuszenia. Sądziłem, że mogę sobie pozwolić na ignorowanie ich — tych wszystkich bezsilnych mistyków, gadających o swoich duszach i niezdolnych zbudować sobie dachu nad głową. Sądziłem, że świat należy do mnie i że te niekompetentne gaduły nie stanowią zagrożenia dla mojej siły. Nie mogłem pojąć, dlaczego przegrywam wszystkie bitwy. Nie wiedziałem, że użyto przeciw mnie mojej własnej siły. Zajęty podbojem materii, ustąpiłem im na poziomie umysłu, myśli, zasad, praw, wartości i moralności. Przyjąłem, nieświadomie i bez walki, założenie, że idee nie mają wpływu na ludzkie życie, pracę, rzeczywistość, świat —jakby nie były dziełem rozumu, lecz mistycznej wiary, którą pogardzałem. To im wystarczyło. Oddałem wszystko, czego przeinaczeniu i zniszczeniu służy cała ich demagogia: ludzki rozsądek. Nie, oni nie potrafili zajmować się materią, wytwarzać pod dostatkiem produktów, ujarzmić ziemi. Nie musieli. Wystarczyło, że ujarzmili mnie.
Ja, który wiedziałem, że bogactwo jest tylko środkiem wiodącym do celu, wytwarzałem środek, a im pozwoliłem dyktować cel. Byłem dumny z umiejętności zaspokajania swoich potrzeb, a jednak pozwoliłem im dyktować system wartości, na podstawie którego je szacowałem. Kształtowałem materię, by służyła moim celom, lecz pozostał mi tylko stos stali i złota, bo wszystkie moje cele zostały zniweczone, pragnienia zdradzone, a dążenia do szczęścia pokrzyżowane. Podzieliłem się na dwie części, zgodnie z naukami mistyków, i prowadziłem interesy, opierając się na jednym systemie wartości, a żyłem, opierając się na drugim. Buntowałem się przeciwko grabieżczym próbom ustalania ceny i wartości mojej stali — pozwoliłem im jednak ustalać zasady moralne swojego życia. Buntowałem się przeciwko żądaniom niezasłużonego bogactwa — sądziłem jednak, że moim obowiązkiem jest przyznać niezasłużoną miłość żonie, którą gardziłem, niezasłużony szacunek matce, która mnie nienawidziła, i niezasłużone wsparcie bratu, który spiskował przeciwko mnie. Buntowałem się przeciwko niesprawiedliwemu uszczerbkowi finansowemu — akceptowałem jednak życie w niesprawiedliwym cierpieniu. Buntowałem się przeciw doktrynie, że moje umiejętności produkcyjne są grzechem — przyjmowałem jednak za taki swoją zdolność do przeżywania szczęścia. Buntowałem się przeciw teorii, że cnota jest jakąś bezcielesną, nieodgadniona cechą ducha — lecz pogardzałem tobą, tobą, moja najukochańsza, za pragnienia twojego i mojego ciała. Jeśli jednak ciało jest złem, są nim również ci, którzy dostarczają środków przetrwania, są nim wszelkie dobra materialne i ich twórcy — a jeśli wartości moralne są sprzeczne z naszym fizycznym istnieniem, słuszne jest, by nagrody były niezasłużone, cnota powinna się składać z tego, co niedokonane, zapłata nie powinna wynikać z osiągnięcia, a niższe zwierzęta, które potrafią wytwarzać, powinny służyć tym, których duchowa wyższość polega na cielesnej nieudolności.
Gdyby ktoś pokroju Hugh Akstona powiedział mi na początku mojej drogi, że przyjmując wyznawaną przez mistyków teorię seksu, przyjmuję ekonomiczną teorię grabieżców, roześmiałbym mu się w twarz. Teraz już nie zrobiłbym tego. Teraz widzę, jak męty zarządzają moją firmą, widzę, jak moi najwięksi wrogowie wzbogacają się dzięki osiągnięciom mojego życia, a co się tyczy jedynych dwóch osób, które w życiu kochałem, jedną śmiertelnie obraziłem, drugą zaś zhańbiłem w oczach świata. Uderzyłem w twarz człowieka, który był moim przyjacielem, obrońcą i nauczycie­lem, człowieka, który mnie oswobodził, pomagając nauczyć się tego, czego się nauczyłem. Kochałem go, Dagny, był moim bratem, synem, druhem, którego nigdy nie miałem — a ja wyrzuciłem go ze swego życia, bo nie chciał mi pomóc produkować dla grabieżców. Dałbym wszystko, by go odzyskać, ale nie mogę mu nic zaoferować i nigdy już go nie zobaczę, bo to ja będę wiedział, że nie mogę nic zrobić, by zasłużyć choćby na prawo błagania go o przebaczenie. Ale to, co zrobiłem tobie, najdroższa, jest jeszcze gorsze. To przeze mnie musiałaś wygłosić dzisiejsze oświadczenie, to ja doprowadziłem do tego jedyną kobietę, którą kiedykolwiek kochałem, w zamian za jedyne szczęście, jakiego w życiu doznałem. Nie mów mi, że sama to wybrałaś i przyjęłaś wszystkie konsekwencje, łącznie z dzisiejszym wieczorem — bo to ja miałem do zaoferowania tylko taki wybór. To, że grabieżcy zmusili cię do mówienia; że mówiłaś, by mnie pomścić i uwolnić, nie zmienia faktu, iż to ja umożliwiłem im zastosowanie tej taktyki. To nie swoimi poglądami na temat grzechu i hańby posłużyli się, by cię zhańbić, lecz moimi. Po prostu wprowadzili w życie to, w co wierzyłem i co powiedziałem w domu Ellisa Wyatta. To ja ukrywałem naszą miłość jako wstydliwy sekret — oni po prostu potraktowali ją w ten sam sposób. To ja fałszowałem rzeczywistość dla zachowania pozorów w ich oczach — oni tylko odebrali ją na mocy mojego upoważnienia.
Ludzie sądzą, że kłamca odnosi zwycięstwo nad ofiarą. Ja jednak nauczyłem się, że kłamstwo jest sprzeniewierzeniem się samemu sobie, bo rezygnuje się z własnej rzeczywistości na rzecz człowieka, którego się okłamuje, czyniąc go swoim panem i skazując się od tego momentu na udawanie takiej rzeczywistości, jakiej domagają się jego poglądy. I jeśli dzięki kłamstwu osiąga się doraźny cel, płaci się potem cenę niszczącą to, czemu owa zdobycz miała służyć. Człowiek, który okłamuje świat, jest od tej pory niewolnikiem świata. Kiedy postanowiłem ukrywać moją miłość do ciebie, zanegować ją przed ludźmi i żyć w kłamstwie, uczyniłem z niej własność publiczną — i publiczność słusznie się o nią upomniała. Nie miałem możliwości tego uniknąć ani cię uratować. Kiedy poddałem się grabieżcom i podpisałem akt darowizny, by cię chronić — nadal żyłem w udawanej rzeczywistości, bo nic innego mi nie pozostało — a prędzej pozwoliłbym im zabić nas oboje, niż zrobić to, czym grozili. Ale nie ma niewinnych kłamstw, jest tylko najpotworniejsza destrukcja, a niewinne kłamstwa najwierniej jej służą. Nadal udawałem, więc wynik był nieunikniony: zamiast cię ochronić, sprowadziłem na ciebie jeszcze większą udrękę, zamiast uratować twoją reputację, zmusiłem cię do wystawienia się na publiczną chłostę i biczowania się własną ręką. Wiem, że byłaś dumna z tego, co mówisz, a ja byłem dumny, słuchając cię — ale była to duma, którą powinienem czuć już dwa lata temu.
Nie, nie utrudniłaś mi sprawy, uwolniłaś mnie, uratowałaś nas oboje, odkupiłaś naszą przeszłość. Nie mogę cię prosić o przebaczenie, takie słowa już dawno się do nas nie odnoszą — a jedynym zadośćuczynieniem, jakie mogę ci ofiarować, jest fakt, że jestem szczęśliwy. Szczęście, najdroższa, nie cierpienie. Jestem szczęśliwy, że zobaczyłem prawdę, nawet jeśli teraz pozostała mi tylko ta wizja. Gdybym się poddał cierpieniu i obarczył cię jałowym żalem, że mój własny błąd zniszczył mi przeszłość, doszczętnie zdradziłbym i zaprzepaścił prawdę, z którą wtedy się minąłem. Ale jeśli pozostało mi jedynie umiłowanie prawdy, to im więcej straciłem w przeszłości, tym bardziej mogę być dumny z ceny, którą za to umiłowanie zapłaciłem. Wtedy szczątki nie staną się przytłaczającym mnie kopcem, lecz drabiną, na którą się wspiąłem, by więcej widzieć. Gdy zaczynałem, moja duma i wizja były jedynym, co posiadałem — i wszystko, co osiągnąłem, osiągnąłem dzięki nim. Obie są teraz większe. Teraz mam świadomość najwyższej wartości, której mi brakowało: prawa do dumy ze swojej wizji. Resztę muszę dopiero osiągnąć.
(...)

(...)
Znów odwróciła głowę, jego zaś ogarnął nagły niepokój, że temat, do którego przeszli, wcale nie jest bezpieczny; wolałby, żeby nie wyglądała, jakby miała przed oczami cały ten rok i ich małżeństwo... Nie bać się, tylko uczyć, myślała, przypominając sobie zdanie, które tak często sobie powtarzała, że było jak filar, wypolerowany na gładko przez bezradne brzemię jej ciała, filar podtrzymujący ją przez wszystkie minione lata. Próbowała powtarzać te słowa, ale jej dłonie ześlizgiwały się, jakby to ; było za mało, by odegnać strach — bo zaczynała rozumieć. Jeśli czegoś nie wiesz, nie trzeba się bać, tylko uczyć... Po raz pierwszy powiedziała to sobie oszołomiona samotnością podczas pierwszych tygodni małżeństwa. Nie rozumiała zachowania Jima, jego ponurego, sprawiającego wrażenie słabości gniewu ani wymijających, niezrozumiałych odpowiedzi na jej pytania, sprawiających wrażenie tchórzostwa; takie cechy były niemożliwe u Jamesa Taggarta, którego poślubiła. Mówiła sobie, że nie może potępiać, nie rozumiejąc; że nic o tym świecie nie wie; że ogrom jej niewiedzy powoduje błędną interpretację jego działań. Brała na siebie winę i brzemię wyrzutów sumienia — wbrew jakiejś posępnej, upartej pewności, że coś jest nie tak i że to, co czuje, jest strachem.
—      Muszę się nauczyć wszystkiego, co powinna wiedzieć i reprezentować sobą żona Jamesa Taggarta — wyjaśniła nauczycielce etykiety. Zabrała się do nauki z poświęceniem, dyscypliną i zapałem kadeta albo świeżo upieczonej zakonnicy. Tylko tak, myślała, mogę osiągnąć wyżyny, które on przede mną otworzył, i sprostać jego wyobrażeniu o mnie. Traktowała to jako swój obowiązek. I, nie chcąc przyznawać się sobie do tego, czuła także, że kiedy już wykona zadanie, odzyska swoje wyobrażenie o nim; że wiedza przywróci jej mężczyznę, którego ujrzała w noc jego zawodowego triumfu.
Nie rozumiała, dlaczego wybuchnął śmiechem, gdy powiedziała mu o swoich lekcjach. Nie mogła uwierzyć, że śmiech może brzmieć tak pogardliwie.
—      Dlaczego, Jim? — pytała. — Dlaczego? Z czego się śmiejesz? Nie wyjaśnił — niemal jakby sam fakt jego pogardy wystarczał i nie wymagał wyjaśnienia powodu.
Nie mogła go podejrzewać o złą wolę: przyjmował jej błędy z nad wyraz cierpliwą wielkodusznością. Wydawał się szczęśliwy, mogąc afiszować się z nią po najlepszych salonach miasta, i nigdy nie usłyszała od niego słowa wymówki za swoją niewiedzę, niezręczność, za te potworne momenty, kiedy milcząca wymiana spojrzeń pomiędzy gośćmi i zalewająca policzki fala ciepła informowały ją, że znów powiedziała coś niewłaściwego. Nie okazywał zażenowania, po prostu przyglądał jej się z lekkim uśmiechem. Pewnego razu, gdy wrócili do domu po takim wieczorze, był w szczególnie serdecznym nastroju. Próbuje ułatwić mi sprawę, myślała — i wdzięczność ponaglała ją do jeszcze pilniejszej nauki.
Oczekiwała nagrody, gdy na jednym z przyjęć, przeszedłszy jakąś niedostrzegalną przemianę, zaczęła nagle dobrze się bawić. Czuła, że może swobodnie postępować tak, jak jej się podoba, nie przejmując się etykietą, przekonana, że zasady weszły jej w nawyk — wiedziała, że przyciąga uwagę, lecz po raz pierwszy nie była to uwaga podszyta kpiną, lecz podziwem — szukano jej towarzystwa, była panią Taggart, przestała być obiektem dobroczynności obniżającym wartość Jima Taggarta, boleśnie tolerowanym ze względu na niego — śmiała się radośnie i widziała na twarzach otaczających ją osób uśmiechy i szacunek — i od czasu do czasu spoglądała na niego poprzez salę, promiennie, jak dziecko wręczające celujące świadectwo, błagając go, by był z niej dumny. Jim siedział samotnie w kącie, przyglądając jej się nieodgadnionym wzrokiem. W drodze do domu nie odzywał się do niej.
(...)

(...)
Wtedy zobaczyła odpowiedź. Zobaczyła tajną przesłankę ukrytą pod tymi słowami. Przy całym swoim hałaśliwym oddaniu epoce nauki, histerycznie technicznym żargonie, cyklotronach i promieniach dźwiękowych ci ludzie parli do przodu wiedzeni nie wizją horyzontów technicznych, lecz wizją formy istnienia wypartej przez przemysłowców: wizją grubego, niehigienicznego hinduskiego radży o pustych, w leniwym otępieniu wyzierających z nieruchomych warstw tłuszczu oczach, nie mającego nic do roboty z wyjątkiem bawienia się klejnotami na palcach i, od czasu do czasu, wbicia noża w ciało zagłodzonego, wykończonego pracą nad siły, przeżartego chorobami stworzenia, żeby mu odebrać kilka ziaren ryżu, a potem odebrać ryż setkom milionów podobnych stworzeń, by móc go zmienić w klejnoty.
Dotąd sądziła, że produkcja przemysłowa jest wartością, której nikt nie może zakwestionować; sądziła, że ci ludzie tak bardzo pragną odebrać innym fabryki, gdyż zdają sobie sprawę z ich wartości. Ona, dziecko rewolucji przemysłowej, nie mogła sobie wyobrazić, podobnie jak nie po­trafiłaby wierzyć w astrologię czy alchemię, tego, co ci ludzie wiedzieli w swoich sekretnych, ukrytych duszach, nie w formie myśli, lecz nieokreślonych pomyj, które nazywali instynktami i emocjami: że dopóki ludzie walczą o przetrwanie, zawsze będą produkowali dość, by osobnik z pałką mógł im to odebrać, pod warunkiem, że miliony będą gotowe się podporządkować — że im ciężej pracują i mniej mają, tym łatwiej panować nad ich duszami — że ludźmi, którzy żyją z poruszania dźwigniami na pulpitach elektrycznych niełatwo rządzić, tymi zaś żyjącymi z kopania ziemi gołymi rękoma łatwo — i że baron feudalny nie potrzebował fabryk sprzętu elektronicznego, by otumaniać się napojami pitymi z wyłożonych klejnotami pucharów
(...)

(...)
Jeśli, myślał, miłość polega na wyborze osoby mającej nieustannie znajdować się w centrum naszego zainteresowania, być sensem naszego życia — Lillian istotnie go kochała; o ile jednak dla niego miłość była celebrowaniem swojego ja i życia, dla osób nienawidzących życia i jednostkowości jedyną formą i ekwiwalentem miłości było dążenie do destrukcji. Lillian wybrała go z powodu jego najwyższych cnót — siły, pewności, dumy — tak jak się wybiera obiekt miłości, jako symbol sił witalnych człowieka — lecz jej celem było zniszczenie tych sił. Zobaczył ich podczas pierwszego spotkania: siebie, człowieka o gwałtownej energii i szalonej ambicji, człowieka sukcesu, płonącego ogniem własnych osiągnięć i rzuconego w środek pretensjonalnych popiołów nazywających siebie elitą intelektualną, wypalonych szczątków nie przetrawionej kultury, żywiących się echem cudzych umysłów, wyróżniających jedynie pogardą dla rozumu i pragnących jedynie władzy nad światem — ją, uczepioną tej elity, noszącą na ustach zużyty uśmiech jako wywyższającą niemoc i wychwalającą pustkę odpowiedź dla wszechświata — siebie, nieświadomego ich nienawiści, niewinnie kpiącego z oszukańczej pozy — ją, postrzegającą go jako niebezpieczeństwo dla ich świata, zagrożenie, wyzwanie, wymówkę. Pragnienie, które skłania nas do podboju imperiów, w niej przybrało postać pragnienia władzy nad nim. Postanowiła go złamać, jakby, nie mogąc mu dorównać, mogła pokonać tę niedogodność poprzez zniszczeje jego wartości, jakby jego wielkość miała się wtedy stać jej wielkością, jakby — zadrżał na tę myśl — wandal niszczący pomnik był większy niż artysta, który go zbudował, a morderca dziecka większy niż matka, która dała mu życie.
Przypomniał sobie, jak szydziła z jego pracy, huty, metalu, sukcesu, wspomniał jej pragnienie ujrzenia go choć raz pijanym, jej próby skłonienia go do niewierności, przyjemność, z jaką sobie wyobrażała, że zniżył się do poziomu jakiegoś ohydnego romansu, przerażenie, gdy odkryła, że ów romans nie był w istocie poniżeniem, lecz osiągnięciem. Jej linia ataku, która go tak konsternowała, była konsekwentna i prosta: pragnęła zniszczyć w nim poczucie własnej wartości, wiedząc, że człowiek wyrzekający się swojej wartości jest na łasce wszystkich; pragnęła przełamać jego czystość moralną, wstrząsnąć jego niezachwianą prawością za pomocą trucizny wyrzutów sumienia —jakby, gdyby się złamał, jego zepsucie miało usprawiedliwić jej własne.
W tym samym celu i z tych samych pobudek, dla tego samego zadowolenia, dla którego inni tworzą skomplikowane systemy filozoficzne, by niszczyć całe pokolenia, lub wprowadzają dyktatury, by niszczyć kraj, ona, nie mając żadnej broni z wyjątkiem kobiecości, obrała za cel zniszczenie jednego mężczyzny.
„Pański kodeks był kodeksem życia — wspomniał głos utraconego młodego mistrza — jaki zatem jest ich kodeks?"
(...)

(...)
—      Nie chcemy panu zabierać pańskiej własności! — zawołał Ferris. — Pan nas nie rozumie!
—      Właśnie zaczynam.
Rok temu, pomyślał, zastrzeliliby mnie; dwa lata temu skonfiskowaliby mi majątek; pokolenia temu ludzie ich pokroju mogli sobie pozwalać na luksus morderstw i przywłaszczeń, bo ich jedynym celem było bezpieczne udawanie wobec siebie i swoich ofiar, że chodzi im tylko o grabież. Teraz kończy im się czas, a ofiary skończyły się szybciej, niż przewidywały wszelkie prognozy, i grabieżcy będą wkrótce musieli stanąć twarzą w twarz z nagą rzeczywistością własnego celu.
—      Słuchajcie, chłopcy — rzekł znużonym głosem. — Wiem, czego chcecie. Chcecie pożreć moją hutę, a zarazem ją mieć. A ja chciałbym wiedzieć, co pozwala wam myśleć, że to możliwe?
—      Nie wiem, o co panu chodzi — oburzył się Mouch. — Powiedzieliśmy już, że nie chcemy pańskiej huty.
—      W porządku, sformułuję to bardziej precyzyjnie. Chcecie pożreć mnie, a zarazem mnie mieć. Jak zamierzacie to zrobić?
—      Nie wiem, jak może pan mówić takie rzeczy po tym, jak daliśmy panu wszelkie dowody, że jest pan niezmiernie ważny dla kraju, dla hutnictwa, dla...
—      Wierzę. To jeszcze utrudnia zagadkę. Uważacie, że jestem niezmiernie ważny dla kraju? Do diabła, uważacie mnie nawet za niezmiernie ważnego dla waszych własnych karków. Siedzicie tu i drżycie, bo wiecie, że jestem ostatnim człowiekiem, który jeszcze może wam uratować życie — i wiecie, że czas się kończy. A jednak proponujecie plan, który mnie zniszczy, plan żądający z idiotyczną prostolinijnością, bez ogródek, żebym pracował ze stratą, dostając za każdą odlaną tonę mniej, niż za nią zapłaciłem, i oddawał wam resztki swojego majątku, aż razem zdechniemy z głodu. Żaden człowiek ani żaden grabieżca nie może być aż tak irracjonalny. Przez wzgląd na swoje własne dobro — zapominając o kraju i o mnie — powiedzcie mi, na co liczycie? Zobaczył na ich twarzach spojrzenia mówiące „Mnie się upiecze" dziwne, ukradkowe i zarazem pełne urazy, jakby sugerowali, że to on coś przed nimi ukrywa.
—      Nie rozumiem, dlaczego obrał pan tak defetystyczną wizję sytuacji — rzekł ponuro Mouch.
—      Defetystyczną? Czy wy naprawdę oczekujecie, że pozostanę w branży po wprowadzeniu planu?
—      Ależ to tylko chwilowe!
—      Słyszał pan kiedyś o chwilowym samobójstwie?
—      Ależ to tylko na czas kryzysu! Dopóki kraj nie wydobrzeje!
—      Jak, waszym zdaniem, ma wydobrzeć? Odpowiedziało mu milczenie.
—      Jak, waszym zdaniem, mam produkować, skoro zbankrutuję?
—      Nie zbankrutuje pan. Zawsze pan będzie produkował — rzekł obojętnie Ferris, nie tonem pochwały czy przygany, lecz prostej konstatacji, tak jak innej osobie powiedziałby: „Zawsze będziesz do niczego". — Nic pan na to nie poradzi. Ma pan to we krwi. Albo, mówiąc bardziej naukowo: jest pan tak uwarunkowany.
Rearden wyprostował się na krześle, jakby usiłował znaleźć ukryty szyfr do zamka, i po tych słowach poczuł w środku lekkie stuknięcie, niczym odgadnięcie pierwszej cyfry.
—      To tylko kwestia przetrwania kryzysu — rzekł Mouch — dania ludziom wsparcia, szansy na nadrobienie strat.
—      A potem?
—      Potem wszystko się poprawi.
—      Jak?
Brak odpowiedzi.
—      Kto tego dokona?
—      Na Boga, panie Rearden, ludzie nie stoją z założonymi rękami! — wykrzyknął Holloway. — Robią coś, rozbudowują się, posuwają naprzód!
—      Jacy ludzie?
Holloway machnął ręką w nic niemówiącym geście.
—      Ludzie — rzekł.
—      Jacy ludzie? Ci, których nakarmicie ostatnimi ochłapami z Rearden Steel, nie dostając nic w zamian? Ci, którzy nadal będą konsumować więcej, niż produkują?
—      Warunki się zmienią.
—      Kto je zmieni? Brak odpowiedzi.
—      Czy zostało wam jeszcze coś do zagrabienia? Jeśli przedtem nie postrzegaliście istoty swojej polityki, niemożliwe, żebyście nadal jej nie dostrzegali. Rozejrzyjcie się wokół. Te wszystkie przeklęte republiki ludowe na całym świecie żyją jedynie z ochłapów, które dla nich wycisnęliście z tego kraju. Ale wy już nie macie na czym żerować ani u kogo żebrać. Na powierzchni ziemi nie ma już takiego kraju. Ten był największy i ostatni. Zrujnowaliście go. Wydoiliście do ostatniej kropli. Z całego utraconego na zawsze splendoru pozostałem tylko ja, ostatni relikt. Co zrobicie, wy i wasza planeta ludowa, gdy już mnie wykończycie? Na co macie nadzieję? Co widzicie przed sobą
—      oprócz szarego, nagiego, zwierzęcego głodu?
Nie odpowiedzieli. Nie patrzeli na niego. Na ich twarzach malowała się uparta uraza, jakby to on był kłamcą.
Potem Lawson rzekł miękko, z mieszaniną wyrzutu i pogardy:
—      Cóż, wy, biznesmeni, od lat przepowiadacie katastrofy, obwołując nimi wszystkie postępowe przedsięwzięcia i mówiąc nam, że zginiemy — ale nie zginęliśmy.
Próbował się uśmiechnąć, ale na widok uporczywego spojrzenia Reardena zmienił zamiar. Rearden poczuł kolejne stuknięcie w głowie, jakby znalazł kolejną cyfrę kodu otwierającego zamek. Pochylił się do przodu.
—      Na co wy liczycie? — zapytał zmienionym tonem, niskim, upartym, drążącym niczym wiertło.
—      Musimy tylko zyskać trochę czasu! — wykrzyknął Mouch.
—      Nie ma już czasu.
—      Wszystko, czego nam potrzeba, to szansa! — zawołał Lawson.
—      Nie ma już szans.
—      Musimy po prostu wydobrzeć! — wrzasnął Holloway.
—      Nie ma na to sposobu.
—      Tylko do czasu, aż nasza polityka zacznie się sprawdzać! — rzucił Ferris.
—      To, co irracjonalne, nigdy nie będzie się sprawdzać. — Milczeli. — Co was teraz może uratować?
—      Och, pan przecież coś zrobi! — wykrzyknął Taggart.
Wtedy — mimo iż było to zdanie, które słyszał przez całe życie — poczuł ogłuszający huk w środku, jakby ostatnia cyfra kodu wskoczyła na swoje miejsce i stalowe drzwi otwarły się z trzaskiem, zdradzając odpowiedź łączącą wszystkie elementy, wszystkie pytania i nie zagojone rany jego życia.
W ciszy, która zaległa po huku, zdawało mu się, że słyszy głos Francisca, pytający cicho w sali balowej tego budynku, lecz także tu i teraz, „Kto spośród ludzi obecnych na tej sali jest najbardziej winny?" Usłyszą odpowiedź, której wtedy udzielił: „Myślę, że... James Taggart?" i głos Francisca, mówiący z wymówką: „Nie, panie Rearden, nie James Taggart" — ale tu, w tym pokoju i w tej chwili, odpowiedź w jego umyśle brzmiała: „Ja nim jestem".
On, który przeklinał grabieżców za ich upartą ślepotę, sam był jej winny. Od pierwszego wymuszenia, na które się zgodził, od pierwszego rozporządzenia, któremu się podporządkował, pozwolił im wierzyć, że rzeczywistość można oszukać, że można żądać czegoś irracjonalnego i znajdzie się ktoś, kto w jakiś sposób pozwoli temu zaistnieć. Skoro zaakceptował ustawę o wyrównaniu szans, rozporządzenie 10-289, zasadę, że ludzie nie potrafiący mu dorównać umiejętnościami mają prawo nimi rozporządzać, że ludzie nie zarabiający mają czerpać zyski, a on, zarabiający, ponosić straty, że ludzie nie potrafiący myśleć mają wydawać rozkazy, a on, myślący, ma ich słuchać — czy ich wiara w to, że żyją w nieracjonalnym wszechświecie, była nielogiczna? On zbudował dla nich taki wszechświat. Czy nielogiczna była ich wiara, że ich zadaniem jest życzyć sobie — nie troszcząc się o realia — a jego zadaniem wypełniać ich życzenia w sposób, którego nie musieli znać ani nazywać? Oni, bezsilni mistycy, usiłujący uciec przed odpowiedzialnością rozsądku, wiedzieli, że on, racjonalista, podjął się spełniania ich zachcianek. Wiedzieli, że wręczył im czek in blanco na całą rzeczywistość — nie miał pytać „dlaczego?", a oni nie mieli pytać „jak?" — mieli żądać udziału w jego majątku, potem wszystkiego, co posiada, potem jeszcze więcej — niemożliwe? — nie, on coś zrobi!
Nie zdawał sobie sprawy, że zerwał się z krzesła i stoi, patrząc z góry na Jamesa Taggarta i widząc w jego bezkształtnej twarzy wyjaśnienie całego spustoszenia, jakie oglądał przez wiele lat swego życia.
—      Co się stało, panie Rearden? Co ja takiego powiedziałem? — pytał niespokojnie Taggart; Rearden jednak był poza zasięgiem jego głosu.
Patrzył na minione lata, olbrzymie wymuszenia, niewykonalne żądania, niewytłumaczalne zwycięstwa zła, niedorzeczne plany i niezrozumiałe cele głoszone w tomach bełkotliwej filozofii, rozpaczliwe zdumienie ofiar, sądzących, że za siłami niszczącymi świat kryje się jakaś złożona, nikczemna wiedza — podczas gdy to wszystko opierało się na jednym założeniu ukrytym za umykającymi oczami zwycięzców: on coś zrobi...! Upiecze nam się — on nam pozwoli — on coś zrobi...!
Wy, biznesmeni, przepowiadaliście, że zginiemy, ale nie zginęliśmy. To prawda, pomyślał. To nie oni byli ślepi na rzeczywistość, lecz on — ślepy na rzeczywistość, którą sam stworzył. Nie, oni nie zginęli, ale kto zginął? Kto zapłacił za ich przetrwanie? Ellis Wyatt... Ken Danagger... Francisco d'Anconia.
Sięgając po kapelusz i płaszcz, zauważył, że zebrani usiłują go zatrzymać, że na ich twarzach maluje się panika, a głosy krzyczą w oszołomieniu: „Co się stało, panie Rearden?", „Dlaczego?", „Ale dlaczego?", „Co myśmy takiego powiedzieli?", „Nie wychodzi pan!", „Nie może pan wyjść!", „Jeszcze za wcześnie!", „Jeszcze nie! O nie, nie teraz!"
Czuł się, jakby ich widział w tylnym oknie pędzącego ekspresu, stojących na torach, unoszących ręce w próżnych gestach i wykrzykujących niezrozumiałe dźwięki, coraz mniejszych i cichszych. Któryś z nich próbował go zatrzymać, gdy ruszył ku drzwiom. Rearden odepchnął go, nie brutalnie, lecz stanowczo, jak odsuwa się zasłonę wiszącą w przejściu, po czym wyszedł.
(...)

(...)
Gdzieś tam, myślał, jest matka chłopca, która z drżeniem obserwowała jego pierwsze kroki, z dokładnością jubilera odważała jego pierwsze słowa, nadgorliwie podporządkowywała się nowinkom naukowym dotyczącym diety i higieny niemowląt, by chronić przed zarazkami jego delikatne ciało — a potem wysłała go, by zmienił się w udręczonego neurotyka w rękach ludzi nauczających, że nie posiada umysłu i nie powinien nawet próbować myśleć. Gdyby go karmiła skażonymi odpadami, myślał, wsypała mu truciznę do jedzenia, byłoby to bardziej życzliwe i mniej śmiertelne.
Myślał o wszystkich żywych stworzeniach, szkolących swoje młode w sztuce przetrwania, kotach uczących kociaki polować, ptakach, które z uporczywym wysiłkiem uczą pisklęta fruwać — gdy tymczasem człowiek, żyjący dzięki swemu umysłowi, nie tylko nie uczy dziecka myśleć, ale za cel edukacji obiera destrukcję mózgu, przekonując je, że myśl jest zbędna i zła, zanim jeszcze zaczęło myśleć.
Pierwszy slogan, którym karmi się dziecko, jest początkiem serii wstrząsów mających na celu zatrzymanie jego silnika, zablokowanie świadomości. „Nie zadawaj tyle pytań" — „Dzieci i ryby głosu nie mają" — „Nie wymądrzaj się! Ma być tak, jak mówię!" — „Nie dyskutuj, tylko rób!" — „Nie próbuj zrozumieć, wierz!" — „Nie buntuj się, tylko dostosowuj!" — „Nie wychylaj się, płyń z prądem!" — „Nie walcz, idź na kompromis" — „Serce jest ważniejsze niż umysł!" — „Nie bądź taki mądry! Rodzice wiedzą lepiej!" — „Nie bądź taki mądry! Społeczeństwo wie lepiej!" — „Nie bądź taki mądry! Urzędnicy wiedzą lepiej!" — „Kimże jesteś, by protestować? Wszystkie wartości są względne!" — „Kimże jesteś, by chcieć uciec przed kulą zbira? Życie to iluzja!"
Ludzie drżeliby, widząc ptaka oskubującego z pierza swoje pisklę, a potem wypychającego je z gniazda, by walczyło o byt, pomyślał — a jednak sami właśnie to robią swoim dzieciom. Uzbrojony wyłącznie w pozbawione znaczenia formułki, ten chłopiec został rzucony w świat, by walczyć o życie, przez krótką chwilę kuśtykał i brnął po omacku, wydał oburzony, skonsternowany okrzyk protestu — i zginął w pierwszej próbie wzniesienia się na swoich okaleczonych skrzydłach. Kiedyś jednak istnieli inni nauczyciele — i to oni wychowali ludzi, którzy stworzyli ten kraj. Matki powinny na kolanach poszukiwać ludzi pokroju Hugh Akstona, pomyślał, znaleźć ich i błagać, by wrócili.
(...)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Brytyjczycy, nic się nie stało!!!

  Brytyjczycy, nic się nie stało!!! A to gagatek ! Przecie kosher Izaak … https://geekweek.interia.pl/nauka/news-newton-jakiego-nie-znamy-zb...