O Gustafie Kossinnie i kossinizmie – wspomina profesor Józef Kostrzewski oraz kilka słów o samym profesorze (1885- 1969)
Ponieważ często mówimy o kossinizmie i neokossinizmie, a nieczęsto mamy okazję sięgnąć po źródła i wspomnienia osób które zetknęły się osobiście z pewnymi osobami i zjawiskami – jak i w tym przypadku – postanowiliśmy przypomnieć nie tylko postać samego Gustafa Kossinny (tak kazał się pisać ten zgermanizowany Słowianin – Gustaw Kosina), współtwórcy ideologii nazistowskiej, w bezpośredniej relacji jego ucznia – profesora Józefa Kostrzewskiego. Także ,z racji odkryć genetycznych dokonanych między 2008 – a 2010 rokiem, które potwierdzają racje i argumenty Józefa Kostrzewskiego – przypominamy i jego postać.
Niech ten artykuł posłuży wszystkim do refleksji: Miejmy własny sąd i opierajmy go na własnej WIEDZY, nie przyłączajmy się nigdy swoim głosem do wycia „watahy” i nie wygłaszajmy sądów ostatecznych z wyżyn OBIEKTYWNEJ WSZECHMĄDROŚCI. W dzisiejszych czasach weryfikacja takich sądów może być błyskawiczna – na co wskazuje ostatni zamieszczony tutaj materiał „Archeologia niezgody” – między jego publikacją w roku 2000 a obaleniem jego tezy, iż poglądy Kostrzewskiego są dzisiaj „folklorem naukowym” co nastąpiło dzięki rewelacjom GENETYKI w roku 2010, minęło tylko 10 lat. Takie jest tempo rozwoju współczesnej nauki.
ze strony WWW: http://www.halat.pl/jkostrzewski.html#
PROFESOR JÓZEF KOSTRZEWSKI (1885 – 1969) WYBITNY POLSKI ARCHEOLOG ODKRYWCA PRASŁOWIAŃSKIEGO BISKUPINA
Józef Kostrzewski „Z mego życia. Pamiętnik”, Ossolineum 1970 – wybór fragmentów –
I MŁODE LATA
Zachęcony przez przyjaciół, spisuję garść wspomnień z mego życia, posługując się w znacznej części pamięcią, ponieważ całą korespondencję bierną przechowywaną troskliwie od czasów gimnazjalnych, spaliłem w październiku 1939 r., nie chcąc, aby dostała się w ręce okupantów.
Urodziłem się dn. 25 lutego 1885 r. w Węglewie pod Pobiedziskami w ówczesnym powiecie gnieźnieńskim, obecnie zaś poznańskim. Matka moja Elżbieta z domu Brońkańska była córką powstańca z lat 1830-1831, urodzonego około r. 1810 w Lubczy Jarosławskiej, z ojca Szymona Cichockiego i matki Katarzyny z Piotrowskich. W chwili wybuchu powstania dziadek pracował w fabryce sukna gen. Zajączka w Opatówku w pow. kaliskim. Zgłosił się natychmiast jako ochotnik do pułku wolnych strzelców kaliskich, walczył pod Różanami, Ostrołęką i Rajgrodem i odbył kampanię litewską korpusu Giełguda, ale nie przeszedł wraz z resztą korpusu granicy pruskiej, lecz wrócił pod komendą pułkownika Józefa Zaliwskiego do Warszawy. Po upadku powstania wcielony do wojska rosyjskiego uciekł ze szpitala i ukrywał się po lasach aż do jesieni 1833 r., licząc wciąż na wznowienie walki zbrojnej. Uzyskawszy legitymację jakiegoś Bronka zmienił nazwisko na Brońkański i po wielu latach tułaczki w Małopolsce i na Sląsku osiadł w Ostrowie Wielkopolskim, gdzie otworzył pierwszy polski sklep kolonialny, ożenił się z Józefą Drygasówną z Kalisza i dochował się ośmiorga dzieci. Zmarł 18 VI 1884 r. w Ostrowie. Matka moja przed wyjściem za mąż przez kilka lat prowadziła gospodarstwo bratu swojemu, ks. Hieronimowi Brońkańskiemu, który był proboszczem w Węglewie. We wrześniu 1883 r. matka wyszła za mąż za Stanisława Kostrzewskiego, rolnika, syna Fabiana i Józefy z Turkowskich.
(…)
W grudniu 1905 r. ukazały się w miejscowej gazecie „Lech” dwa moje pierwsze artykuły dziennikarskie (oczywiście niepodpisane): 29 listopada (w numerze z dn. 1 grudnia) i Dobrowolna germanizacja (w numerze z 23 czy też 24 grudnia). Były to początki mojej działalności publicystycznej, szczególnie obfitej w czasie I wojny światowej i w okresie międzywojennym. W roku 1903 zetknąłem się po raz pierwszy z ruchem przeciwalkoholowym. Był to okres ruchów etycznych zainicjowany przez prof. dra Wincentego Lutosławskiego w Krakowie, który w r. 1902 stworzył tam towarzystwo, a raczej bractwo Eleusis, wymagające od członków poczwórnej wstrzemięźliwości, od alkoholu, tytoniu, kart i loterii. oraz rozpusty. Celem. tej organizacji było samowychowanie drogą opanowania nałogów, oparte na braterstwie, religijności i kulcie trzech wieszczów. Członkowie Eleusis nazywali się elsami i dzielili się na członków próbnych, zwyczajnych i wolnych. Członkowie próbni składali przyrzeczenie poczwórnej wstrzemięźliwości na okres jednego roku. Po roku próby Wydział towarzystwa mógł przyjąć członka próbnego na zwyczajnego, jeżeli w ciągu roku nie złamał przyrzeczenia. Członkowie wolni byli wybierani jednomyślnie przez Wydział spośród tych członków zwyczajnych, co położyli zasługi na polu działania towarzystwa. Z organizacją tą zaznajomiłem się dzięki przybyciu do Gniezna dwóch studentów z Krakowa, członków towarzystwa. Jeden z nich nazywał się Ludomił Czerniewski, nazwiska drugiego nie pamiętam. W mojej stancji, u pani Kuczkowskiej wygłosili oni w małym gronie wykłady o celach Eleusis i pozyskali na razie mnie i kolegę Kazimierza Łuczewskiego. Z kilku dalszymi kolegami z Poznania, Władysławem Marcinkowskim i Bogusławem Zielińskim, braćmi Seydlikami i z wymienionym wyżej Teodorem Kozubskim z Kędzierzyna i dwiema kuzynkami, Jadwigą Drożdżewską z Poznania i Marią Poturalską z Ostrowa, utworzyliśmy oddział wielkopoIski Eleusis. Jak widać ze składu członków, była to organizacja na wskroś demokratyczna.
Działalność nasza musiała być – rzecz jasna _ ze względów politycznych zakonspirowana. Nie dość bowiem ostrożna praca elsów śląskich naraziła ich w r. 1905 na prześladowania ze strony władz pruskich i spowodowała skazanie 23 członków Eleusis, to jest Joachima Sołtysa i jego towarzyszy, przez sąd w Gliwicach na kary więzienne od kilku miesięcy aż do sześciu lat. Wśród „gimnazjastów” gnieźnieńskich, a zapewne również w innych gimnazjach, istniał zwyczaj urządzania przez maturzystów tzw. fidułek pożegnalnych, przy czym wypijano beczkę piwa i nieraz upijano się. Przeciwko tym fidułkom zwracaliśmy się, zaznaczając, że uzyskawszy świadectwo dojrzałości umysłowej nie należy u progu życia samodzielnego manifestować swej niedojrzałości moralnej.
(…)
II. LATA UNIWERSYTECKIE
Wiosną 1907 r. zapisałem się na medycynę w uniwersytecie wrocławskim. Matka pragnęła, żebym został księdzem, do czego skłaniałem się pierwotnie sam, lecz moja miłość do Jadwigi przeważyła decyzję na korzyść medycyny. Kierowała mną też myśl poświęcenia się walce z chorobami społecznymi, przede wszystkim z alkoholizmem, paleniem tytoniu i chorobami wenerycznymi. W 1907 r. wziąłem udział w międzynarodowym kongresie przeciwalkoholowym w Sztokholmie. Delegacja polska na kongres składała się z blisko 20 osób. W skład jej wchodzili m. in. dr Zofia Daszyńska-Golińska, sędzia Jakub Glass z Warszawy, ks. prob. Kazimierz Niesiołowski z Pleszewa, organizator ruchu przeciwalkoholowego w ówczesnym zaborze pruskim. ks. prob. Mrugas z Niechanowa, ks. Nikodem Cieszyński z Poznania, student Władysław Marcinkowski i inni, których nazwisk nie pamiętam. Na koszta podróży zarobiłem sobie pisaniem korespondencji z kongresu w „Kurierze Poznańskim” i „Dzienniku Poznańskim”. W czasie kongresu jedna z referentek, dr Zofia Daszyńska-Golińska, zaznaczyła, że brutalność Prusaków w postępowaniu z Polakami tłumaczy się m. in. żłopaniem przez nich piwa, na co Niemcy uczestniczący w kongresie zareagowali protestem u kierownictwa kongresu i przypięciem w dniu następnym kokardek w barwach niemieckich.
(…)
W czasie studiów we Wrocławiu uczyłem dzieci języka i historii polskiej, m. in. dwóch chłopców szewca Kędzi, mieszkającego w piwnicy na ówczesnym placu Tauentziena, dziś plac Kościuszki. Wyjeżdżaliśmy też w niedzielę i święta z kolegami do wsi podwrocławskich, gdzie pracowali polscy robotnicy sezonowi, którym zawoziliśmy gazety i czasopisma polskie. Uczestniczyliśmy również w życiu miejscowej, dość licznej kolonii polskiej, urządzając dla niej przedstawienia amatorskie. Wystawialiśmy m. in. trzecią część Dziadów, w których ja grałem rolę Żegoty. Przez dłuższy okres pełniłem też funkcję bibliotekarza w tajnej studenckiej bibliotece polskiej, znajdującej się w mieszkaniu krawca Jarmuża przy dzisiejszej ulicy Odrzańskiej
(…)
Wróciwszy latem 1911 roku z Londynu spędziłem następne trzy lata na studiach prehistorii w Berlinie. Poza archeologią prahistoryczną musiałem studiować, podobnie jak wszyscy słuchacze wydziału filozoficznego, obowiązkowo filozofię, a ponadto jeszcze historię sztuki i archeologię klasyczną, określaną obecnie jako archeologia śródziemnomorska. Archeologia prahistoryczna bowiem nie mogła być wówczas jeszcze przedmiotem głównym przy doktoracie, nie ciesząc się jeszcze pełnią praw w stosunku do innych starszych nauk. Przyczynił się do tego również m. in. wojowniczy charakter prof. Kossinny, jedynego profesora prahistorii na obszarze Niemiec, który naraził się ostrym i zaczepnym tonem swych polemik kolegom na wydziale filozoficznym. Prof. dr Gustaf Kossinna, który pisał swe imię stale przez f, podobnie jak Skandynawowie, był doskonałym pedagogiem o ogromnej wiedzy i świetnym znawcą materiału wykopaliskowego i można się było u niego wiele nauczyć. Pochodził on, jak samo nazwisko wskazuje, ze zgermanizowanej rodziny mazurskiej i urodził się 28 IX 1858 r. w Tylży w ówczesnych Prusach Wschodnich.
(…)
Był to nacjonalista niemiecki, gloryfikator prahistorycznej kultury germańskiej i prekursor narodowego socjalizmu, który w Skandynawii dopatrywał się prakolebki wszystkich ludów europejskich, jakie miały wyroić się stamtąd w młodszej epoce kamiennej. Z entuzjazmem mówił o przodującej roli rasy nordyjskiej w pradziejach Europy, jakkolwiek sam był niskiego wzrostu i miał niewielki chyba zastrzyk krwi niemieckiej. Prof. A. Schliz nazwał go kiedyś w polemice z nim „der Germanist mit dem slawischen Namen”, Kossinna bowiem ukończył studium germanistyki i dopiero później poświęcił się prahistorii. Dziwi się też Kossinna, że Polacy piszą nazwisko jego często przez jedno n, co tłumaczy się po prostu pochodzeniem jego nazwiska z polskiego Kosina. Znany jest zaścianek szlachecki Kosiny na Mazowszu, a poza tym kilka osad zwanych Kosin na Pomorzu i wieś Kosina w Łańcuckiem. W r. 1909 założył Kossinna niemieckie towarzystwo prehistoryczne: Gesellschaft fuer Deutsche Vorgeschichte, którego nazwę zmienił w r. 1913 na Deutsche Gesellschaft fur Vorgeschichte;
(…)
Mimo, że Kossinna był bardzo przystępny i miał do uczniów swoich raczej stosunek starszego kolegi, to jednak dla cudzoziemców był nieraz brutalny, jak świadczy jego powiedzenie, kiedy mieliśmy przejść do omawiania wczesnośredniowiecznej kultury słowiańskiej: „jetzt werden wir die slawische Kultur oder vielmehr die slawische Unkultur behandeln” (teraz będziemy zajmować się kulturą, a właściwie brakiem kultury u Słowian), a trzeba dodać, że zdanie to wypowiedział w obecności dwóch Słowian: Bułgara Czilingirowa i mnie.
(…)
Wiosną 1919 r. opublikowałem barwną mapkę narodowościową ziem dotychczasowego zaboru pruskiego, ze statystyką narodowościową tej dzielnicy dla poparcia naszych żądań na kongresie pokojowym.
(…)
Statystyki zawarte w tej publikacji oparte były na urzędowych spisach ludności W Prusach, przeprowadzonych w roku 1910, uzupełnione znacznie korzystniejszą dla nas statystyką polskich dzieci szkolnych z r. 1911. Już od początku listopada 1918 r. pisałem artykuły w „Kurierze Poznańskim” na temat stosunków narodowościowych w Wielkopolsce i w Prusach Królewskich, polemizując z twierdzeniami niemieckimi o Poznańskiem jako terenie mieszanym narodowościowo, gdzie rzekomo niepodobna pociągnąć linii granicznej między terytorium z przewagą ludności polskiej i niemieckiej. Wykazałem w tych artykułach, że nawet tendencyjna statystyka niemiecka z 1910 r. nie może zaprzeczyć, że mimo zniemczenia zachodnich i północnych powiatów Poznańskie jako całość liczyło 67,46% ludności polskiej i że było niemniej polskie niż Westfalia niemiecka, w której w r. 1906 mieszkało blisko ćwierćmiliona Polaków, a poza tym liczni Holendrzy i Włosi. W dniu 22 grudnia ogłosiłem w „Kurierze Poznańskim” artykuł Gdańsk i Strasburg,, w którym zwracałem uwagę na analogie istniejące między obu tymi miastami i na konieczność równorzędnego ich potraktowania przez kongres pokojowy obradujący w Wersalu, bo skoro Francja żąda zwrotu Strasburga, liczącego w r. 1905 tylko 2,2% ludności francuskiej, to powinno się Polsce przyznać także Gdańsk, mający w 1910 r. 3,2% ludności polskiej, otoczony wsiami o przewadze ludności polskiej i związany historycznie z Polską.
Kiedy w połowie maja ogłoszono warunki pokojowe, w których zaproponowano stworzenie wolnego miasta Gdańska i poważne okrojenie naszych granic na zachodzie, dając Niemcom niejako premię za skuteczną akcję germanizacyjną i karząc Polskę za tolerancję naszych przodków, którzy zezwalali na masowe osiedlanie się obcych przybyszów u zachodnich naszych rubieży, budowali im zbory i szkoły, gwarantując im swobodę wyznania i języka, w artykule: Czy równa miara? zwróciłem uwagę na fakt oddania Czechom dawnej granicy historycznej mimo zamieszkiwania na tym obszarze kilku milionów Niemców i na odmienne potraktowanie Polski, której nie przywrócono j ej granic historycznych na zachodzie, pozostawiając ogromny szmat dawnych ziem Polski Niemcom. Wreszcie w artykule: Polonia irredenta z 1 czerwca 1919 r. zaznaczyłem, co następuje: „Jedno jest pewne. że naród nasz braci niewyzwolonych nigdy się nie wyrzecze i nie zapomni. Możemy chwilowo nie mieć sił i możności odzyskania nie przyznanych nam ziem kresowych, ale dążenia do połączenia ich z macierzą będzie świętym przykazaniem każdego Polaka i przyjdzie czas, że z bronią w ręku upomnimy się o kresy utracone. Narodowi, który w przeciągu tysiąclecia swych dziejów na zachodnich rubieżach ponosił same tylko straty terytorialne, cofając się stale pod systematycznym naporem nigdy nie nasyconej wrogiej potęgi, nie wolno już obecnie nic uronić ze swych praw i z historycznego stanu posiadania. Nie będziemy prawowali się z Niemcami o granice, które ongiś Bolesław Wielki mieczem wykreślił i słupami żelaznymi w Łabie i Sali oznaczał, ale granice z r. 1772 są minimum naszych żądań, od którego odstąpić nie możemy. Jeżeliby zaś kongres pokojowy mający ustalić nowe, sprawiedliwe zasady współżycia narodów i rządzenia światem miał w stosunku do Polski stanąć na stanowisku faktów dokonanych i sankcjonując gwałt oddać Niemcom niejako w nagrodę za skuteczną robotę germanizacyjną – nasze kresy zniemczone, potrafimy stąd i dla siebie wysnuć odpowiednie wnioski. Nazbyt już długo Polska była błędnym rycerzem wśród narodów świata (the knight among nations), jak ją nazwał sympatyzujący z nami Amerykanin, przelewającym krew najlepszych synów za cudzą sprawę i liczącą w zamian na cudzą pomoc i sprawiedliwość. Czas nam realniej spojrzeć na sprawy tego świata i zrozumieć, że dziś jak zawsze – mimo szczytnych haseł – światem rządzi siła i że o tyle zdołamy zrealizować słuszne swe aspiracje narodowe, o ile siłą żądania swe poprzeć zdołamy”. Żyjąc dość długo zdołałem doczekać spełnienia się swych nadziei i dożyć, że w wyniku II wojny światowej sztandary polskie załopotały nie tylko nad Gdańskiem, lecz również nad Wrocławiem i Szczecinem.
(…)
V. MOJE WALKI Z NACJONALISTYCZNYMI POGLĄDAMI ARCHEOLOGÓW NIEMIECKICH
W r. 1925 rozpoczął Bolko von Richthofen systematyczną kampanię przeciwko moim poglądom na pradzieje Polski. W tym roku ogłosił on w czasopiśmie niemieckim ukazującym się w Poznaniu: „Deutsche Blaetter in Polen”, artykuł pod tytułem: Ist Posen urpolnisches Land?, w którym odmawia Wielkopolsce charakteru ziemi prapolskiej, a w r. 1926 w czasopiśmie „Der Oberschlesier” artykuł pt. Ist Oberschlesien urpolnisches Land? W obu wypadkach Richthofen wojuje z wiatrakami, bo w mych pracach chodziło mi tylko o p r a s ł o w i a ń s k i, a nie o prapolski charakter Polski w epoce brązu, kiedy o Polakach jeszcze mowy być nie mogło. Dopiero w początku r. 1927 zareagowałem na twierdzenia Richthofena w artykule O prawach naszych do Śląska w świetle pradziejów tej dzielnicy, zamieszczonym w roczniku II „Z otchłani wieków”, s. 1-9. Napiętnowałem tam tendencyjne wypowiedzi Kossinny o stanie kultury ludności słowiańskiej okresu rzymskiego, o której ten autor mówi, że „hołdowali oni już wówczas pewnego rodzaju bolszewizmowi, złagodzonemu jedynie przez niemożliwość zbierania się w większych gromadach i przez skrajny brak potrzeb. Dla Germanów, których zawsze, a przede wszystkim w czasie wojny, ożywia pragnienie prawa i ładu (!), byli oni przedmiotem wstrętu i ohydy”. Podałem też do wiadomości inne wprost zabawne twierdzenie tegoż archeologa, że kultura brązowa kończyła się na linii dawnej granicy prusko-rosyjskiej na Prośnie (?), a reszta Polski wraz z całą wschodnią Europą stanowiła w epoce brązu beznadziejną pustynię („eine trostlose Einoede”).[Całą absurdalność tego twierdzenia wykazała moja praca pt. Skarby i luźne znaleziska metalowe od eneolitu do wczesnego okresu żelaza z górnego i środkowego dorzecza Wisły i górnego dorzecza Warty, „Przegląd Archeologiczny”, t. XV: 1964, s. 1-133] Zwalczałem tam także błędne poglądy archeologów niemieckich na rzekomo odwieczne zaludnienie Śląska przez Germanów i zaznaczyłem, że o ile istotnie ludność germańska przebywała przelotnie na Śląsku, to nie ma ona większych praw do tej dzielnicy niż Cyganie, którzy również włóczą się po całej Europie. Gdyby zresztą ściśle przeprowadzić zasadę przyznawania danego kraju ludności, której przodkowie pierwsi na niej zamieszkiwali, to należałoby Niemcom odmówić prawa do Nadrenii i całych środkowych i południowych Niemiec, gdzie przed nimi mieszkali notorycznie przez długie wieki Celtowie i gdzie Niemcy są stosunkowo późnymi przybyszami.
Jeżeli na podstawie jedynej nazwy rzekomo ilirskiej Askaukalis zamieszczonej na mapie Ptolemeusza z II w. n.e., a umiejscowionej przez Kossinnę na Śląsku, miałoby się uznać ludność epoki brązu za ilirską, to na podstawie nazwy Calisia, identyfikowanej z dzisiejszą nazwą Kalisza, można by uznać tę ludność za słowiańską. Powoływałem się dalej na brak śladów dawnych nazw germańskich na Śląsku i zaznaczyłem, że nawet tam, gdzie ludność polska uległa germanizacji, o jej dawnym pobycie świadczą zachowane jeszcze w ogromnej ilości polskie nazwy miejscowe, dowodzące, że „polska brzmiała tam mowa od wieków, że polski osadnik zakładał owe Głogowy, Legnice, Wrocławie, Świdnice i tysiące innych osiedli, że polski wieśniak trzebił tu lasy i rozszerzał obszar ziemi ornej, że polski lud nadawał tej umiłowanej przez siebie ziemi nazwy, oznaczając nimi każde jezioro i rzekę, każdą strugę, łąkę czy błoto, każdy las czy wzgórek, a nawet oddzielne pola”. Wskazałem też na ciągłość hodowli tej samej rasy świń i na trwanie tego samego składu rasowego ludności od młodszej epoki kamienia aż do wczesnego średniowiecza. Przypomniałem też. o cynicznej wypowiedzi Fryderyka Wielkiego, kiedy go pytano, jak uzasadni grabież ziem polskich w pierwszym rozbiorze, na co odpowiedział: „A na co mam swoich historyków, oni już znajdą argumenty wskazujące moje prawa do tych ziem”. W odpowiedzi na ten artykuł ogłosił Richthofen w maju 1928 r. artykuł w bytomskiej „Ostdeutsche Morgenpost” pt. Oberschlesiens Urzeit auf Grund der Bodenfunde, w którym średniowiecznych kolonistów niemieckich nazywa reemigrantami niemieckimi (deutsche Ruckwanderer), jakkolwiek rzekomo germańscy prahistoryczni mieszkańcy Śląska pochodzili jego zdaniem ze Skandynawii, byli zatem przodkami Szwedów czy Duńczyków, a nie Niemców, a na dobitkę wymarli bezpotomnie w okresie wędrówek ludów, a poza tym twierdzi, że przeważająca część ludności Śląska czuje się Niemcami.
(…)
Oburza się też Richthofen na stwierdzenie przeze mnie, że badania archeologiczne były na Śląsku aż do plebiscytu zaniedbane i ożywiły się dopiero potem z powodów politycznych. Mogłem mu to udowodnić, powołując się na własne jego słowa z „Oberschlesische Volksstimme”, nr 195 z r. 1928, a poza tym przytoczyłem mu cały szereg wyjątków z niemieckiej literatury archeologicznej, wykazujących jaskrawe powiązanie badań archeologicznych w Niemczech z polityką.
(…)Wreszcie stwierdziłem, że niektórzy uczeni niemieccy nie cofają się przed świadomym kłamstwem, jak np. Volz, który w książce Der ostdeutsche Volksboden twierdzi, że „Kaszubi i Mazurzy, Górnoślązacy i Serbowie łużyccy mają kulturę niemiecką, są członkami narodu niemieckiego, Niemcami, jakkolwiek dawna ich gwara jeszcze nie zamilkła. Ich wola i świadomość narodowa jest niemiecka, co stale na nowo radośnie dokumentowali”. W końcu zaznaczyłem, że my Polacy nie potrzebujemy się wcale powoływać na argumenty archeologiczne wobec tego, że zarówno dowody historyczne, jak etnograficzne zbyt wyraźnie przemawiają na naszą korzyść. Może nam więc być z punktu widzenia politycznego obojętne, jaką narodowość reprezentowało zaludnienie prahistoryczne Polski czy ówczesnych Niemiec wschodnich, tym więcej że w najlepszym razie chodziło o Germanów pochodzenia skandynawskiego, a nie o przodków Niemców. Jednakże dopóki prahistorycy niemieccy będą zgłaszali pretensje do ziem polskich na podstawie badań archeologicznych, tak długo zmuszeni będziemy odpierać ich ataki bronią naukową.
Odpowiedź moja rozesłana szeroko do wszystkich znanych mi archeologów i slawistów europejskich uzyskała duży rozgłos. Prof. H. Begouen, wykładający prehistorię w uniwersytecie w Tuluzie, napisał mi, że Niemcy zapominają, iż gdy się splunie w powietrze, to ślina spadnie człowiekowi na nos (Lorsqu’on crache dans l’aire cela vous retombe sur le nez)
(…)
W latach 1928-1931 uprawiałem pobocznie nadal publicystykę. Zwracałem w swych artykułach zamieszczanych w „Kurjerze Poznańskim” uwagę na działalność mniejszości niemieckiej w Polsce, np. na nie znaną ogółowi pracę niemieckich organizacji studenckich, złączonych w Związku Stowarzyszeń Studentów Niemieckich w Polsce, wydającym osobne czasopismo: „Der Deutsche Hochschueler in Polen” i prowadzącym propagandę wśród ludności niemieckiej w Polsce. Zwracałem też uwagę na działalność gdańskiego Ostlandinstitutu, na przyjazną Polsce książkę autora angielskiego, piszącego pod pseudonimem Augur, Eagles Black and White, w której broni polskości Pomorza, docenia rolę Gdyni i pisze o pokrzywdzeniu Polski w traktacie wersalskim. Ośmieszałem takich gloryfikatorów przeszłości niemieckiej, jak Franz von Wendrin, który w swym dziele Odkrycie raju głosi takie jaskrawe nonsensy, jakoby Germanie istnieli już w epoce trzeciorzędu, że król germański Thorson założył 200 000 lat temu wszystkie większe miasta w Polsce, że Chrystus był królem germańskim i nigdy nie był w Palestynie, że Ameryka już przed 180 000 lat odkryta została przez Germanów. Pisałem też o tygodniku „Mazurski Przyjaciel Ludu” wydawanym w Szczytnie przez emerytowanego pastora Hensla i służącym germanizacji Mazurów, przepełnionym kłamstwami o prawiekowym zaludnieniu Pomorza i Prus Książęcych przez Germanów, o błogosławieństwach kultury niemieckiej i upadku kultury w Polsce od chwili odzyskania przez nią niepodległości. Zwracałem też uwagę na artykuł uczonego niemieckiego Fryderyka Lorentza o Kaszubach, zamieszczony w kwartalniku szczecińskim „Pommersche Heimatpflege”, pisałem o nastrojach antypolskich na XI zjeździe prehistoryków niemieckich w Królewcu, który zamienił się w manifestację polityczną, o trzeźwym głosie niemieckiego pacyfisty barona von Soden o stosunkach polsko-niemieckich,. żądającego wyrzeczenia się rewizjonizmu. Przypominałem też społeczeństwu o Polakach mieszkających w powiatach bytowskim i lęborskim na Pomorzu i o ludności polskiej na Łotwie.
W latach 1938-1939 zwracałem w licznych artykułach drukowanych w prasie poznańskiej uwagę na coraz groźniejsze niebezpieczeństwo niemieckie i tendencyjne wydawnictwa niemieckie. Zwróciłem m. in. uwagę na to, jak szkoła niemiecka realizuje (odprężenie polsko-niemieckie („Kurjer Poznański”, 426 z r. 1938), stwierdzając, że mimo tzw. odprężenia nic się w Niemczech nie zmieniło, że po dawnemu wpaja się tam w młodzież poczucie wyższości cywilizacyjnej Niemców nad Słowianami i innymi ludami na wschodzie Europy i nawraca się do tradycji Gerona, Henryka Lwa, Albrechta Niedźwiedzia, Krzyżaków, Fryderyka Wielkiego i Bismarcka. Mimo żądania od innych narodów rozbrojenia moralnego Niemcy uważają się nie tylko za uprawnione, lecz wprost za powołane w myśl odwiecznego swego posłannictwa do niesienia swej kultury na wschód i do narzucania jej „uszczęśliwianym” w ten sposób ludom „niższej rasy” chociażby gwałtem. Pisałem też o rozpoczętej w tym czasie w Niemczech akcji systematycznego masowego niemczenia polskich nazw miejscowości („Kurjer Poznański”, nr 582 z r. 1938), podkreślałem, że Polska powstała w dorzeczu Odry (tamże, nr 137 z r. 1939), prostowałem błędny pogląd o wikińskim początku Polski (tamże, nr 492 z r. 1938). Zaznaczałem, że w świetle badań niemieckiego profesora Partscha jeszcze w XIX wieku wsie polskie sięgały pod Wrocław i że dopiero w r. 1866 ustały ostatnie nabożeństwa polskie w powiatach oławskim i oleśnickim. Ośmieszałem też niemiecką „ścisłość” naukową (tamże, nr 254 z r. 1938) uwydatniającą się np. w pracy gdańskiego historyka R. Walthera o pochodzeniu nowych obywateli Gdańska, którzy uzyskali tam obywatelstwo w latach od r. 1710 do 1793. W pracy tej Pomorze, Ziemia Chełmińska i Warmia uznane zostały w XVIII w. za „Preussenland”, a Wielkopolska, nazwana Wartheland, wraz ze Śląskiem, Saksonią i Brandenburgią określone zostały jako Ostmitteldeutschland. W ten sposób udało się autorowi zredukować udział przybyszów z Polski do Gdańska do 90 osób, a resztę osób, tzn. 5695, uznać krótko za Niemców, jakkolwiek notorycznie olbrzymią większość emigrantów do Gdańska tworzyła ludność polska z ziem polskich sąsiadujących z Gdańskiem. W komunikatach Instytutu Śląskiego prostowałem też błędne poglądy archeologów niemieckich o odwiecznym zamieszkiwaniu Germanów na Śląsku (seria III, nr l) i ośmieszałem twierdzenia młodych archeologów wrocławskich o germańskiej przeszłości prahistorycznej Śląska (seria III, nr 31). Z prac naukowych wspomnę artykuł pt. Związki między najmłodszą fazą kultury łużyckiej a kulturą grobów jamowych okresu późnolateńskiego (Sprawozdania z czynności Polskiej Akademii Umiejętności, 1938) i artykuł O związkach między kulturą późnego okresu rzymskiego a kulturą staropolską okresu wczesnohistorycznego (tamże, 1939). Poza tym lata 1938-1939 wypełniły mi badania w Biskupinie, Gnieźnie i Poznaniu, przygotowanie drugiego sprawozdania z prac wykopaliskowych w Biskupinie, wydanego w r. 1938 oraz tomu zawierającego sprawozdanie z rozkopywań w Gnieźnie, który ukazał się na kilka dni przed wybuchem drugiej wojny światowej.
W r. 1938, kiedy zaostrzały się coraz bardziej stosunki polsko-niemieckie w związku ze sprawą Gdańska, młodzież akademicka w Poznaniu, głównie Kirył Sosnowski w porozumieniu z doc. Zygmuntem Wojciechowskim, zaprojektowała urządzenie wielkiej wystawy w Poznaniu, mającej wykazać odwieczny związek historyczny i gospodarczy Gdańska z Polską. Brałem udział w rozmowach na ten temat z drem Emilem Kipą, b. konsulem Rzeczypospolitej Polskiej w Hamburgu, a wówczas przedstawicielem Ministerstwa Spraw Zagranicznych w Warszawie. Chodziło o poparcie tej akcji przez Ministerstwo. Niestety dr Kipa stanowczo się tej akcji sprzeciwił i pięknej inicjatywy młodzieży nie udało się urzeczywistnić.
IX OSTATNIE LATA
(…)
W r. 1958 ukazała się nakładem Komisji Archeologicznej Poznańskiego Towarzystwa Przyjaciół Nauk moja monografia Kultura łużycka na Pomorzu (stron 436) stanowiąca pierwsze opracowanie tego tematu, oparte na szczegółowych studiach w. muzeach pomorskich i dotychczasowej literaturze. Praca ta, wykazująca dominującą rolę prasłowiańskiej kultury łużyckiej w pradziejach naszej nadmorskiej dzielnicy, którą szowinistyczni badacze niemieccy sprzed II wojny zaludniali od IV okresu epoki brązu plemionami germańskimi, wywołała w trzy lata po jej ukazaniu się recenzj ę b. wicedyrektora Muzeum Szczecińskiego prof. dr. H. J. Eggersa z Hamburga, zamieszczoną w czasopiśmie „Archaeologia Geographica”, R. 8/9: 1960, s. 51-55. Autor na wstępie przypomina, że byłem uczniem Kossinny i insynuuje mi, że podzielam jego metodę badawczą. Jest to zarzut całkowicie niesłuszny, bo Kossinna przy wyznaczaniu zasięgu kultur prahistorycznych i określaniu ich charakteru etnicznego opierał się prawie wyłącznie na wyrobach brązowych, będących często przedmiotem handlu, natomiast ja opierałem się głównie na ceramice bez porównania silniej związanej z gruntem i na obrządku pogrzebowym, do którego tak wielką wagę przywiązuje Eggers. Poza tym, jakkolwiek grupę kulturową dobrze wyodrębnioną typologicznie i terytorialnie uważam za wyraz pewnej jednostki etnicznej, to jednak następujących po sobie kultur, o ile wykazują pewne związki z sobą i zajmują w przybliżeniu ten sam obszar, nie łączę koniecznie z odrębnymi ludami, lecz uważam za możliwe, że reprezentują one ten sam lud. Zresztą z pretensjami o hołdowanie metodom i hipotezom Kossinny powinien się był Eggers zwrócił do kilku swych rodaków z NRF, jak Otto Kleemann czy Wolfgang La Baume, którzy z uporem podtrzymują przebrzmiałe dawno teorie Kossinny o Ilirach północnych jako twórcach kultury łużyckiej i o odwiecznym zamieszkiwaniu ziem polskich przez Germanów.
Eggers przyznaje, że w III okresie epoki brązu Pomorze zaludnione było przez ludność niegermańską, wzbrania się jednak przyznać, że mieszkała tu ludność kultury łużyckiej, ponieważ brak tu starszej ceramiki guzowej. Ale brak jej tak samo w ziemi chełmińskiej, we wschodniej Wielkopolsce i dalej ku schodowi, gdzie notorycznie mieszkała ta sama ludność. Ponownie publikuje też swą bałamutną mapkę zalezisk grobowych z III okresu epoki brązu, na której opuścił szereg charakterystycznych typów kultury łużyckiej i dopiero w r. 1963 dał poprawniejszą jej wersję. W dalszym ciągu podtrzymuje też Eggers swą opinię o germańskim charakterze kultury Pomorza polskiego w IV okresie epoki brązu, jakkolwiek ogranicza obecnie osadnictwo germańskie tylko do pasa wzdłuż wybrzeża między Bałtykiem a moreną bałtycką. Ignorując fakt, że ceramikę łużycką znamy z Pomorza ze stu trzydziestu miejscowości, opiera swą opinię na występowaniu w grobach pomorskich IV okresu epoki brązu w 30 miejscowościach guzów podwójnych i przyborów toaletowych typu nordyjskiego, które zresztą tylko w trzech wypadkach występują razem w jednym grobie. Zresztą także obrządek pogrzebowy tego okresu odpowiada najzupełniej obyczajom pogrzebowym kultury łużyckiej. Na mapce IV okresu epoki brązu wykonanej przez uczennicę prof. Eggersa, dr Śliwę, groby z kilku przystawkami, jedyne uznawane przez Eggersa za groby kultury łużyckiej, oraz groby łużycko-nordyckie, wstydliwe określane jako groby mieszane, sięgają daleko poza morenę bałtycką, aż prawie do Bałtyku. Tak samo zastrzeżenie Eggersa co do łużyckiego charakteru grobów z V okresu epoki brązu oraz z wczesnego okresu żelaza łatwo można było odeprzeć. Za znaczny sukces uważam stwierdzenie Eggersa, że nie uważa już kultury w s c h o d n i opom.orskiej za germańską, bo widocznie przekonały go moje argumenty. Odpowiedziałem na tę recenzję w Pracach i Materiałach Muzeum Archeologicznego i Etnograficznego w Łodzi, Seria Archeologiczna, nr 8, s. 15-129, przy czym redakcja ogłosiła moją odpowiedź równocześnie w tłumaczeniu niemieckim.
(…)
W r. 1958 napisałem też ocenę nowej książki prof. Kazimierza Moszyńskiego pt. Pierwotny zasięg języka prasłowiańskiego, Wrocław 1957, stanowiącą w znacznej mierze polemikę z poglądami neoautochtonistów, uznających Słowian za ludność tubylczą w dorzeczu Odry i Wisły. W szczególności autor polemizuje z poglądami prof. dra Tadeusza Lehra-Spławińskiego, wyrażonymi w jego książce O pochodzeniu i praojczyźnie Słowian wydanej w Poznaniu w r. 1945. Zasadniczo zaprzecza archeologom możliwości rozwiązywania zagadnień etnicznych, ponieważ „interpretacje archeologów potrafią się całkowicie wywracać pod wpływem drobnego nieraz dodatkowego odkrycia”. Nie potrzeba oczywiście prostować tego bezpodstawnego twierdzenia, wystarczy jedynie wskazać, jak ogromne rozbieżności panują w poglądach lingwistów w zakresie badań toponomastycznych, stanowiących przecież podstawę wniosków Moszyńskiego. Świadczy o tym chociażby fakt, że sam Moszyński, zdaniem którego w r. 1939 „żadnej wątpliwości nie może ulegać obca, niesłowiańskiego pochodzenia nazwa Donu, Dniepru, Dniestru” [K. M o s z y ń s ki, Kultura ludowa Słowian, t. III, z. 2 s. 1588], w 18 lat później uznał ją za „prasłowiańską, jeżeli nie protosłowiańską”. Co ciekawsze, swoją dawną interpretację nazw wodnych z rdzeniem Volg-, Bolg-, którą w r. 1939 określił jako „zupełnie nie obowiązującą i dość … fantastyczną próbę tymczasowego wytłumaczenia zagadki”, w omawianym obecnie dziele rozwinął i uzasadnił, aby na końcu dzieła oświadczyć, że „zupełnie się z tego wycofuje”. Odnosząc się sceptycznie do utożsamiania kultur archeologicznych z jednostkami etnicznymi zapomina, że w całym szeregu konkretnych przykładów możemy stwierdzić, że zasięgi dawnych kultur pokrywają się dość ściśle z zasięgami odpowiednich ludów. Wystarczy przypomnieć o odrębnych, bardzo charakterystycznych kulturach wytworzonych przez Scytów, Celtów, Hunów, Awarów, Madziarów czy Słowian wczesnośredniowiecznych. Sam Moszyński zresztą, o ile mu to potrzebne do argumentacji, nie waha się utożsamiać kultury celtyckiej w Polsce z Celtami, chociaż doszukuje się Celtów także tam, gdzie ich nigdy nie było.
Jak wiadomo, pierwotnie Moszyński wyprowadzał Słowian z Azji na podstawie rzekomych zgodności językowych słowiańskich i uralo-ałtajskich. Obecnie uważa, że te związki słowiańsko-ałtajskie mogły powstać przez wyemigrowanie części ludności mówiącej po słowiańsku z Podnieprza daleko na wschód, przy czym datę tej rzekomej wędrówki części Prasłowian do Azji ustala gdzieś na VI wiek n.e. Skoro było możliwe na podstawie tego samego materiału językowego przesunięcie czasu wzajemnych kontaktów z VII – VI w. przed n.e do VI wieku n.e., a więc o kilkanaście wieków później, i skoro równocześnie możliwe było interpretowanie tych kontaktów najpierw wędrówką wszystkich Słowian z Azji do Europy, a później cząstki ich w kierunku odwrotnym – z Europy do Azji, to stanowi to chyba najlepszy dowód, jak kruche są podstawy językowe wniosków zasłużonego etnografa. Przeciwko umieszczaniu ostatnio przez Moszyńskiego kolebki Prasłowian w pierwszych wiekach n.e. w dorzeczu środkowego Dniepru i na Wołyniu przemawiają następujące fakty:
1. Obszar ten wraz z dorzeczem górnego Dniestru zajmuje od końca II w. do V w. kultura czerniachowska, obejmująca sporo elementów gockich i sarmackich i której charakter czysto słowiański jest coraz bardziej kwestionowany przez licznych archeologów radzieckich.
2. Nie mamy dotąd żadnej możliwości nawiązania kultury czerniachowskiej do niewątpliwie słowiańskiej kultury wczesnośredniowiecznej na Ukrainie.
3. W wymienionym przez autora okresie, tzn. w V – VII w. n.e., w którym Słowianie mieli przesunąć się ze wschodu na zachód, nie mamy w Polsce, a tym bardziej na terenie zachodniej Słowiańszczyzny żadnych znalezisk, które można by łączyć ze znacznymi gromadami ludności przybyłej ze Wschodu, natomiast wykopaliska z tego czasu nawiązują wyraźnie do starszych miejscowych wykopalisk z okresu rzymskiego, świadcząc o nieprzerwanej ciągłości zaludnienia ziem polskich.
Wyraźna tendencyjność Moszyńskiego wyraża się tym, że nazwy typu Wisła i pokrewne występujące na Polesiu uznaje za słowiańskie, natomiast słowiańskie pochodzenie głównej rzeki polskiej podaje w wątpliwość. Tezę wschodniego pochodzenia Słowian mają popierać nawet takie szczegóły, jak dawna znajomość polowania z chartami u Słowian, z czym Słowianie mieli się zaznajomić pod wpływem Wschodu, jakkolwiek sceny polowań z chartami znamy w Polsce już z okresu halsztackiego, w obrębie kultury wschodniopomorskiej. Tezę wschodniego pochodzenia Słowian ma popierać także wspólna ze Scytami nazwa łuku, który zdaniem Moszyńskiego w okresie halsztackim nie miał znaczenia w zachodniej Europie, a także w Polsce. Tymczasem w grodziskach halsztackich w Polsce groty strzał występują w setkach okazów, widocznie więc łuk stanowił broń bardzo pospolitą wśród ludności kultury łużyckiej. Charakterystyczne jest, że Moszyński będąc etnografem posługuje się dla udowodnienia tezy o wschodnim pochodzeniu Słowian prawie wyłącznie materiałem językowym, jak gdyby nie miał zaufania do metod własnej nauki. [J. Ko s t r ze w s k i, Gdzie byla pierwotna siedziba Slowian? „Z otchłani wieków”, R. XXIV: ‚1958, s. 171, 176].
W tymże roku ogłosiłem w numerze 28 „Tygodnika Powszechnego” pt. Głos sumienia sprawozdanie z bardzo ciekawej książki niemieckiej wydanej pod pseudonimem Comte de Velan. Autor, syn generała pruskiego, właściciela wielkiego majątku ziemskiego na Pomorzu Zachodnim, opisuje w książce dzieje swego nawrócenia na katolicyzm, a poza tym podaje wiele ciekawych uwag o stosunkach słowiańsko-niemieckich ‚w przeszłości. Autor zdecydowanie potępia akcję podboju Słowiańszczyzny zachodniej przez Niemców, rozpoczętą przez Karola Wielkiego, potępia też politykę zaborczą Fryderyka Wielkiego. Wspominając o wysiedleńcach z Polski zaznacza autor trafnie, że głównym winowajcą tej nowoczesnej wędrówki narodów jest Adolf Hitler, który w swym obłędzie rasowym rozkazał przesiedlać całe grupy ludzkie, tzw. Volksdeutschów. Rozpoczęło się to już przed wojną w Tyrolu południowym… W czasie wojny doszli do tego Volksdeutsche z pogranicznych obszarów na wschodzie i na południowym wschodzie. A gdy następnie napadnięta Rosja wyparła napastników hitlerowskich poza własne granice, wówczas ewakuowano po prostu zasiedziałą ludność niemiecką ze wschodu, przy czym ewakuacja zamieniła się w bezładną ucieczkę w środku zimy. W ten okrutny sposób dostała się ze wschodu na zachód przeważna część „wysiedlonych”, którzy zatem wcale wysiedleńcami nie byli. Po zwycięstwie alianci wysiedlili pozostałą mniejszą część ludności niemieckiej ze wschodu (wraz z Niemcami sudeckimi).
Ogólna ilość emigrantów ze wschodu odpowiada (co za dziwny zbieg okoliczności) ilości robotników przymusowych, których Hitler uprowadził z ich ojczyzny i wbrew prawu narodów zmusił w hitlerowskich fabrykach zbrojeniowych do produkcji broni przeciwko ich własnym rodakom i wyswobodzicielom. Sam Hitler był tym, który chybionemu parciu na wschód nadał kierunek odwrotny i tym samym naprawił – z pewnością wbrew woli – dawną krzywdę wypraw krzyżowych przeciwko Słowianom oraz gwałtownej germanizacji i chrystianizacji słowiańskiego wschodu.
(…)
----------
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Zbrodnicze małżeństwo Graffów
W piśmie z 19 listopada 1953 roku prokurator Alicja Graff wymieniała zarzuty wobec płk. Wacława Kostka-Biernackiego: „Od 1931 r. do 31 sier...
-
Polskie drewno opałowe ogrzeje Niemców. Co zostanie dla Polaków? Ilość drewna byłaby w Polsce wystarczająca, gdyby nie było ono sprzedawan...
-
Merdanie ogonem u psa jest dla większości ludzi czytelne. Świadczy o ekscytacji i pozytywnym nastawieniu zwierzęcia. A jeśli kot macha ogo...
-
… pokrzyżował plany Żydom z Chabad Lubawicz – czyli: mene, tekel, upharsin Junta planowała zasiedlenie Ukrainy Żydami z USA. 9 marca 2014 ro...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz