Za dwie godziny zawyją syreny na pamiątkę wybuchu i dla uczczenia Powstania Warszawskiego. Słusznie sławi się bohaterstwo żołnierzy, którzy dostali zadanie niewykonalne i przez 63 dni próbowali je wykonać, a kiedy było już wiadomo, że niczego wykonać się nie da – przynajmniej ratować się przed zagładą, która dotknęła około 200 tysięcy cywilów i ponad 20 tysięcy regularnych powstańców.
I może bym tego wszystkiego dzisiaj nie pisał, gdybym przypadkowo w rządowej telewizji końcówki audycji „W tyle wizji”, w której pan Janecki i pan Feusette wystąpili w roli płomiennych dzierżawców monopolu na patriotyzm i skrytykowali „mądrali”, którzy nie przejawiają nabożnego stosunku do polityków, którzy żołnierzom Armii Krajowej, lekkomyślnie postawili to niewykonalne zadanie.
Oddajmy tedy głos nieżyjącym już ludziom, których patriotyzmu i poświęcenia nawet żadni telewizyjni gryzipiórkowie nie będą mogli podważyć, nawet gdyby w bezczelności swojej próbowali.
Oto co pisze w swoich „Pamiętnikach 1939-1945” Adam hr. Ronikier, który przez kilka lat okupacji niemieckiej pełnił funkcję prezesa Rady Głównej Opiekuńczej – drugiej, obok PCK polskiej organizacji, oficjalnie działającej w Generalnej Guberni.
Relacjonując poprzedzające wybuch Powstania narady w gronie polskich osobistości, Ronikier wspomina:
„W jednym punkcie nie tylko nie doszedłem do porozumienia z tymi, których się radziłem, mianowicie w sprawie ofiar ponoszonych dla sprawy naszej przez szafowanie nimi. Warszawa jakby zahypnotyzowana żądzą zemsty nad Niemcami, zdawała się tracić z oczu konieczność patrzenia na sprawy rozumnie i spokojnie i gotowa była na wszystkie, jak najdalej idące ofiary, by raz Niemcowi łeb zetrzeć.
Jeden generał polski, którego spotkałem u Tyszkiewicza, nie wahał się mnie, ojcu pięciu synów, powiedzieć dosłownie: »Niech będzie jeszcze sto tysięcy ofiar nawet, byleby raz wroga tego powalić na kolana«. Gdy mu powiedziałem, że nie wiem, czy wszyscy ojcowie w Polsce będą tego zdania, gdy odczytają wiadomość, że wysadzono pociąg na linii Kraków-Zakopane i że w nim zginęło dwóch Niemców nieznanego kalibru i około 80-ciu Polaków, zaś że wsie sąsiednie puszczone zostały przez Niemców z dymem z całą ludnością i inwentarzem – fakt autentyczny, który miał miejsce, opamiętał się wtedy trochę i zaczął mówić rozsądniej
(…)
Zdawało mi się, że rodacy moi w stolicy, gdy chodziło o ten temat, byli pozbawieni po prostu zdolności myślenia kategoriami politycznymi – nienawiść do Niemców przesłaniała im zupełnie sąd właściwy o bolszewikach i groźbę z ich strony Polsce coraz wyraźniej się kształtującą.
(…)
W gronie mych najbliższych postanowiliśmy, że jestem obowiązany o rozmowie przeprowadzonej z panem Schindhelmem (SS Obersturmbannfuhrer – SM) poinformować Warszawę, dokąd natychmiast pojechałem.
(…)
10 lipca od niego (pana Bocheńskiego – SM) i od wielu innych dowiedziałem się, że w stolicy naszej wre, że nienawiść do Niemców przyjmuje rozmiary takie, że musi w tej czy innej formie wylać się na zewnątrz, gdy zaś spróbowałem w gronie ludzi poważnych ten temat omówić i zaproponowałem by odezwą z poważnymi podpisami do równowagi starać się kraj nawoływać, powiedziano mi przede wszystkim, że takich podpisów się nie zbierze i ze nie będzie to miało żadnego wpływu.
(…)
Dnia 13 lipca opuściłem Warszawę, ostatni raz widząc ją przed powstaniem. (…) Schildhelm (…) oświadczył mi, że czuje się w obowiązku mi zakomunikować, że wiadomości w sprawie przygotowań do powstania w kraju tak dalece obecnie przybrały na sile, że musi mnie prosić, bym się zastanowił nad sposobami zażegnania tej sprawy, która nową falę terroru odwetowego sprowadzić musi na Polskę i na nowo ją we krwi pogrążyć.
(…)
25 (lipca 1944 r. – SM) znalazłem się u Schindhelma (…) Zakomunikowałem mu, że w gronie mych najbliższych przyjaciół rozważyliśmy wszystkie ewentualności i doszliśmy do zgodnego przekonania, że powstanie da się zażegnać jedynie wtedy, gdy ze strony niemieckiej dokonany zostanie czyn o charakterze „grosszugig”, który by sytuację wzajemnych stosunków zasadniczo był w stanie zmienić. Takim czynem jedynym, który na się wydaje wskazanym, a realnie możliwym do wykonania, mogłoby być oddanie Warszawy przez Niemców dobrowolnie, bez wystrzału w ręce AK, i to wraz z odpowiednim terenem obejmującym najbliższe powiaty, a co najmniej takim który by obejmował potrzebne dla lądowania lotniska dla sprowadzenia z Anglii na drodze lotniczej odpowiedniej jednostki wojskowej polskiej złożonej co najmniej z dwóch dywizji, a także przyjazdu przedstawicieli władz polskich.
(…)
Prawie bez wahania oświadczył mi, że się zaraz porozumie z Berlinem i o rezultacie swoich zabiegów mi zakomunikuje, zaś prosił, bym zapewnił sobie stawienie się na czas pełnomocników AK dla ostatecznego porozumienia. (…) … zatelefonowawszy zaraz do Warszawy, by się upewnić co do przyjazdu osób upoważnionych do pertraktacji ze strony AK, dowiedziałem się, że na ich przyjazd w najbliższej przyszłości nie można liczyć – wyciągnąłem z tego, jak się później okazało zupełnie niesłuszny wniosek, że powstanie nie jest sprawą w danej chwili tak aktualną. Gdy zaś pod wieczór tegoż dnia otrzymałem zawiadomienie od Schindhelma, że z Berlinem rozmawiał i że są jeszcze pewne trudności mające charakter upierania się w obronie prestige’u władzy, odpowiedziałem mu, że nie pozostaje nam nic innego, jak jakiś czas odczekać.
Przecież gdybym nie był wewnętrznie przekonany, że wywołanie powstania w takiej chwili i przy takiej przewadze sił przeciwników nie jest absurdem, do którego wykonania nie mogą się chyba w Polsce znaleźć ludzie, którzy by za czyn taki wziąć chcieli na siebie odpowiedzialność, to byłbym bez skrupułów doprowadził do sprowadzenia pełnomocników, przypuszczając, że ich przyjazd w obliczu prawdziwego niebezpieczeństwa musiałby jednak do zażegnania tego strasznego nieszczęścia przez ludzi przytomnych doprowadzić. Stało się jednak inaczej, znaleźli się ludzie, którzy wzięli na siebie tę straszną w skutkach decyzję, by powstanie stało się faktem!”
A oto co pod datą 16 sierpnia 1944 roku pisze Józef Goebbels w swoich „Dziennikach”:
„Widać to teraz znowu przy okazji dyskusji na temat partyzanckiego powstania w Warszawie. Prasa angielska nazywa je już teraz »brudnym interesem«. Najwyraźniej polscy emigranci w Londynie wezwali warszawskich partyzantów do oporu, ponieważ sądzili, że Stalin niezwłocznie wkroczy do Warszawy. Stalin jednak nie zrobił im tej uprzejmości. Wskutek tego warszawski ruch oporu został wystawiony na masowe działanie naszej broni; skutki można sobie wyobrazić. Ruch podziemny poniósł ogromne straty i można go uważać za całkowicie wyeliminowany. Nawet jeśli tu i ówdzie stawia się na ulicach Warszawy silny opór, to nie ma to już większego znaczenia. Tym samym polscy emigranci w Londynie utracili swoje jedyne oparcie w polskiej stolicy, a Stalin w najtańszy sposób skatynizował (sic!) polską arystokrację i obóz narodowy polski. I taki był chyba cel tego przedsięwzięcia.”
Stanisław Michalkiewicz
http://michalkiewicz.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz