Wojna obronna w 1939 roku obfitowała w błędy dowództwa i zwykłe tchórzostwo. Do dziś trwają dyskusje nad zachowaniem kpt. mar. Wiktora Łomidze, który pierwszego dnia wojny pozbawił największy polski okręt jego głównego oręża.
W chwili niemieckiego ataku na Polskę ORP „Gryf” służył pod biało-czerwoną banderą zaledwie od półtora roku. W tym czasie odbył dwie nieoficjalne podróże zagraniczne do Tallina. Ze względu na zaogniającą się sytuację prowadzono głównie intensywne szkolenia załogi.
W sierpniu 1938 roku okręt, dowodzony przez komandora podporucznika Stanisława Dzienisiewicza, uderzył w nabrzeże. Przyczyną było niezaskoczenie biegu silników wstecz. „Gryf” spędził kilka dni w suchym doku. Ponownie dokowany był w listopadzie. W międzyczasie zmienił się dowódca. Nowym „pierwszym po Bogu” został kmdr por. Roman Stankiewicz. Poprowadził on okręt do Zatoki Botnickiej na patrol, podczas którego obserwowano ruchy niemieckiej floty w czasie zajmowania Kłajpedy.
Był to jedyny dłuższy rejs „Gryfa” pod dowództwem Stankiewicza. Jeszcze w marcu dowódcą okrętu został kmdr ppor. Stefan Kwiatkowski. Miał on poprowadzić stawiacz min do wojny.
Przygotowania do wojny
Już wiosną 1939 roku rozpoczęto przygotowania do spodziewanego ataku. Zostały zrobione przeglądy dział i zdjęto niepotrzebne wyposażenie szkolne, jak np. tarcze strzeleckie. Rozpoczęły się za to forsowne ćwiczenia załogi – ćwiczono działoczyny, stawiano ćwiczebne miny, a sygnaliści doskonalili łączność i współpracę w zespołach.
Na przełomie lipca i sierpnia przeprowadzono szeroko zakrojone manewry. Ćwiczono pojedynczo i w zespołach. Szlifowano każdy element marynarskiego rzemiosła. Po podpisaniu paktu Ribbentrop-Mołotow ogłoszono alarm.
Z urlopów i z izb chorych zostali ściągnięci wszyscy marynarze. „Gryf” wyszedł w rejon Kępy Oksywskiej, gdzie z kryp zaopatrzeniowych zaczęto ładować miny bojowe. Operacja trwała trzy dni i zakończyła się już po przybyciu pancernika „Schleswig-Holstein” do Gdańska.
Poranek 1 września
Rankiem pierwszego dnia wojny „Gryf” stał na Oksywiu. St. bosman Wojciech Klisowski, tak wspomina poranek:
1 września 1939 r. — pobudka na okręcie jak zwykle o godz. 6.00, następnie zbiórka do porannej modlitwy. Wychodzimy na pokład i słyszymy warkot niemieckich bombowców. My, marynarze, odróżnialiśmy dobrze warkot niemieckich samolotów, ponieważ latem 1939 r. kręciły się nad nami i nad innymi naszymi okrętami bardzo nisko.
Dyżurny sygnalista powtarza odbierany sygnał zapowiadający, że trzy polskie samoloty będą przelatywać przez port i nie wolno do nich strzelać. Czas przelotu i trasa były podane i w tej chwili wszystko się zgadzało. Ktoś krzyknął: „Dalmierzysta, sprawdzić”.
Mgła była bardzo silna, powyżej masztu okrętu nic nie było widać, mimo że był dzień. Właśnie ta mgła uratowała okręt przed zbombardowaniem. Podoficer zawodowy (nie pamiętam nazwiska) podaje po sprawdzeniu: „Trzy niemieckie, wysokość 500 m idą wprost na nas”. Oficer wachtowy podaje rozkaz: „Nie strzelać”. Po chwili padł rozkaz „do dział” i załoga otworzyła ogień, lecz samoloty już odlatywały, wzięły kurs na dworzec morski w Gdyni, później na Nowy Port.
„Gryf” natychmiast rzucił cumy i, pierwszy raz bez holowników, odszedł od nabrzeża i ruszył w stronę Kuźnickiej Jamy, gdzie rzucił kotwicę. Około godziny 10. wykryły go niemieckie samoloty. Kwiatkowski rozkazał podnieść kotwicę i okręt zaczął krążyć po wodach Zatoki Puckiej. Wówczas też dołączyły do niego trałowce.
Plan „Rurka”
O 16.00 został wydany rozkaz, który nakazywał postawienie zagrody minowej, która odcięłaby wejście do Zatoki Puckiej. Około godziny 18.00 zespół składający się ze stawiacza min „Gryf”, niszczyciela „Wicher”, sześciu trałowców i dwóch starych kanonierek znajdował się na południe od Helu.
Ppor. mar. rez. Jędrzej Giertych był jednym z oficerów, którzy mieli przeprowadzić kutry do portu w Oksywiu. Zupełnie przypadkiem znalazł się w środku bitwy.
Niespodziewanie spotkałem największy polski okręt wojenny — stawiacz min „Gryf” […]. Oficerowie stojący na dziobie przyjaźnie zamachali do mnie rękoma. Zasalutowałem im, z zazdrością patrząc z mej nie uzbrojonej łupiny na ich groźnie szczerzącą paszczę dział sylwetkę i na ich dumnie powiewającą banderę.
Ledwo się ukazali — i już znikli w oddali. Popatrzyłem chwilę w ślad za nimi, a potem zwróciłem wzrok w przód — ku Zatoce Puckiej i ku szeroko rozrzuconej flotylli kutrów, której byłem ostatnim ogniwem. Gdy po dłuższej chwili znowu odwróciłem głowę w tył, w kierunku „Gryfa”, zobaczyłem, że naraz znalazł się on w towarzystwie kontrtorpedowca „Wicher” i sześciu trawlerów i że płynie razem z nimi mniej więcej od cypla Helu ku Gdańskowi […].
Ledwo zwróciłem na płynący zespół okrętów wojennych uwagę — gdy nad zespołem tym pojawiły się klucze samolotów niemieckich. W jednej chwili powietrze napełniło się zgiełkiem bitewnym.
Tragiczna bitwa
Niemieckie samoloty za główny cel ataków wzięły sobie największy okręt zespołu – „Gryfa”. Dla chorążego ppor. rez. red. Józefa Iżyckiego, znajdującego się w maszynowni, były to ciężkie chwile:
Druga wachta obejmowała służbę, kiedy nagle, niespodziewanie, w szalonym pędzie zaczęły spadać z nieba „stukasy”. Zagrzmiały działa przeciwlotnicze, zaterkotały ckm-y i rkm-y. Marynarze chwycili za karabiny, woda zakotłowała się, w górę trysnęły fontanny. Rozgorzała fantazja marynarska, rozbudziły się szał i hazard… Tylko dyżurni sygnaliści, którzy musieli wysłuchiwać warkotu samolotów, widzieć tylko i liczyć spadające bomby, odruchowo zarzucali na głowę swoje granatowe kołnierze, bo zdawało się im, że każda bomba leci na okręt.
Stary chorąży ze swoją zmianą był w maszynowni. Przebył na morzu całą wojnę światową i teraz, stojąc na swym posterunku, dobrze rozumiał sytuację. Wiedział doskonale co znaczy mieć na okręcie kilkaset min. Jedna bomba celna — i z okrętu zostaną tylko drzazgi na wodzie.
[…] Teraz zazdrościli artylerzystom, każdemu pokładowemu, wolnym od służby motorzystom. Słyszeli, jak bomby rwały się dokoła okrętu, i czekali… Trafi, czy nie trafi? I wreszcie trafiła. Okręt konwulsyjnie drgnął, zakołysał się gwałtownie, huk eksplozji na pokładzie zagłuszył wszystkie inne dźwięki.
Na szczęście bomba nie trafiła bezpośrednio w okręt. Wybuchła tuż przy burcie.
Morze krwi
St. bosman Klisowski wspominał, że:
Na pokładzie widać pełno krwi. Idąc dalej, ujrzałem przerażający widok. Przy pierwszym dziale na dziobie trzyma się kurczowo lewą ręką jakiś marynarz — stoi bez głowy. W korytarzu pełno krwi. W pomieszczeniu jest jej prawie po kostki, na łóżkach leżą ciężko ranni, lżej ranni siedzą. Ranni podają swoje adresy kolegom, proszą, aby w przypadku śmierci zawiadomić rodzinę. Dokucza odór skrzepłej krwi. Na jednym łóżku leży sygnalista z rezerwy. Wnętrzności trzyma w prześcieradle. Prosi o zawiadomienie rodziny.
Dowódca został trafiony w pierwszym ataku. Znoszą go trapem. Ma odciętą nogę, nastąpił poważny upływ krwi. O ratunku nie ma mowy. Na okrętowej izbie chorych ciężko ranni dogorywają, służba zdrowia dokonuje pierwszych zabiegów, na dokładne zabiegi nie ma warunków i czasu. Zakładam opatrunek i idę na stanowisko.
Marynarzem, któremu urwało głowę, był niejaki Szlęk. Wspomina o tym st. mar. Kosiński:
Marynarz Szlęk leżał na pokładzie w wielkiej kałuży krwi z oderwaną głową. Czuć mdlący zapach krwi. Bomba wybuchła w niewielkiej odległości od okrętu. W powietrzu nad okrętem i wokół niego dzieje się coś potwornego, istne piekło.
Na pomoście bojowym sytuacja wyglądała równie tragicznie. Marynarz Piotr Wójtowicz, wspominał:
Stałem przy sterze na pomoście bojowym. W tym momencie nastąpił na nasz okręt zmasowany nalot lotniczy. Pierwsza bomba, która w nas leciała, upadła w bliskiej odległości od prawej burty, dokładnie na wysokości pomostu. Dowódca zdążył jeszcze wydać rozkaz: „Ster w prawo 20, oba motory cała naprzód!”. Natychmiast telegraf został ustawiony na oba cala naprzód. Przełożyłem ster w prawo 20.
Po wybuchu bomby dowódca upadł, nie podnosząc się już. Również sygnalista przy telegrafie został wyrzucony na prawą burtę pomostu bojowego ze wszystkimi wnętrznościami na zewnątrz. Ja zostałem ranny w lewą nogę, ale na szczęście niegroźnie. Natychmiast na odmianę przekładałem ster na lewo 20, zgodnie jak to się przerabiało podczas ćwiczeń przeciwlotniczych. Zauważyłem, że ster przestał działać. Szybko, skacząc na jednej nodze, zameldowałem na pomost nawigacyjny o awarii steru.
Straty były ogromne. Nie tylko na pomoście bojowym, ale także na pokładzie. Głównie przez niefrasobliwość załogi. Mar. Stanisław Walankiewicz wspominał, że: „Większość zabitych i rannych to byli marynarze mieszkający na dziobie z załogi maszynowej. Po prostu głupia ich ciekawość. Zamiast ukryć się pod pokładem wyszli nań, ażeby oglądać bombardowanie. Chwilę później doszło do tragedii. Pokład cały był we krwi”.
Nowy dowódca
Na „Gryfa” spadło około 30 bomb. Zginęło trzech marynarzy, a kilkunastu zostało rannych. Najpoważniejszą stratę stanowiła śmierć kmdr. ppor. Kwiatkowskiego, którego na mostku zastąpił kpt. mar. Wiktor Łomidze. Nastąpiło to około godziny 18.00. Cztery godziny przed rozpoczęciem planowanej akcji minowania.
Chwilę później Łomidze podjął jedną z najbardziej kontrowersyjnych decyzji. Jak się po latach okazało – wbrew rozkazom, opinii innych oficerów i wbrew załodze. Rozeszły się słuchy, że… rozkazał wyrzucić miny za burtę
Załoga była oburzona takim obrotem sprawy. Ppor. mar. Zbigniew Jagusiewicz, II oficer artylerii, wspominał:
W pewnym momencie zauważyłem Leszka Dandelskiego i Witka Szczepanowskiego stojących na rufie. Podszedłem do nich mówiąc: „No, mieliśmy trochę szczęścia, nie trafili nas”. Zbyli moją uwagę milczeniem, a jeden z nich powiedział: „Słyszałeś, mamy wyrzucić miny za burtę, nieuzbrojone”. Nie chciałem uwierzyć własnym uszom. „Co, dlaczego?”.
Dyskutowaliśmy ten rozkaz i zdecydowaliśmy pogadać o tym z Jurkiem Skowrońskim, który objął obowiązki I oficera broni podwodnej od rannego Wachtla. Po przybyciu Jurka zasypaliśmy go pytaniami na temat min i możliwości postawienia ich według planu. Był zdania, że mimo poważnych awarii w urządzeniach komory minowej mogliśmy postawić tę zagrodę. Wszystko zależało od tego, czy awaria steru będzie usunięta na czas.
Byliśmy pod wrażeniem, że decyzja wyrzucenia nieuzbrojonych min była powzięta przez Dowództwo Floty, a nie przez z.d.o. Poza tym, będąc wyszkolonymi w duchu bezwzględnej dyscypliny i posłuszeństwa nie mogliśmy się zdecydować na otwarty bunt. Rozeszliśmy się przygnębieni beznadziejną sytuacją.
Por. mar. Konrad Wachtel, I oficer broni podwodnej, na rozkaz Łomidzego ogłosił zbiórkę wolnej załogi. St. bosman Klisowski pisał:
Okręt cały posiekany odłamkami i pociskami z broni pokładowej. Nastąpiła awaria steru. Sieć łączności i elektryczna uszkodzona. Idziemy w stronę portu Hel. Pada rozkaz „zbiórka wolnej załogi na rufie”, a następnie „miny wszystkie zatopić”. Rozkaz wykonano szybko.
Po wyładowaniu i zatopieniu min weszliśmy do portu wojennego Hel. Wchodzące okręty, w tym również ORP „Gryf”, złożyły na molo zabitych. Ciężko rannych sanitarki przewożą do szpitala, lżej ranni idą piechotą. Uzbrojenie ORP „Gryf” jest jeszcze w dobrym stanie, okręt dobija więc do molo i od strony lądu tworzy baterie obrony Helu. Na okręcie została tylko obsługa uzbrojenia przeciwlotniczego, reszta załogi lokuje się na lądzie.
Wbrew temu, co sądzili oficerowie i załoga, rozkazu nie wydało Dowództwo Floty. Ono nie wiedziało o pozbyciu się największego atutu „Gryfa”. Podobnie jak komandor de Waiden, który miał osłaniać operację minowania i zgodnie z planem wyruszył w morze. O wyznaczonej godzinie, lawirując pomiędzy niemieckimi okrętami, a „polem minowym”, wrócił na Hel, gdzie okazało się, że „Gryf” jest w porcie i że operacja została odwołana!
Dwa dni później oba okręty legły na dnie basenu portowego w Helu. Jednak sprawa wydarzeń z 1 września 1939 roku wróciła sześć lat później.
Śledztwo
Kpt. mar. Łomidze przedostał się przez Szwecję do Wielkiej Brytanii. Mimo kolejnych awansów nigdy nie wrócił na morze. Przez trzy lata, aż do 1944 roku był kierownikiem Samodzielnego Referatu Personalnego. W jego aktach personalnych był zapis „nie pływający”. Stanowisko w jednostce liniowej otrzymał dopiero po zakończeniu wojny – został I oficerem Sztabu Komendy Morskiej Południe w Plymouth.
Pierwszy raport dotyczący wydarzeń z 1 września powstał 27 lutego 1940 roku. Łomidze pisał do kontradmirała Jerzego Świrskiego:
Spodziewając się zaraz drugiego ataku i nie chcąc narażać okrętu na kompletne zniszczenie w razie trafienia bomby, kazałem rozpocząć wyrzucanie min z międzypokładu. Do zachodu słońca zdążyli wyrzucić około 30 min. Kiedy zaczęło się ściemniać, poleciłem przerwać wyrzucanie min. (…) Na zapytanie Wichra, czy odbędzie się operacja stawiania min odpowiedziałem, że tej nocy prawdopodobnie nie.
Od wybuchów bomb wszystkie miny zeskoczyły z torów. Nastąpiło z tego powodu rozregulowanie min, ciężarki głębinowe porozwijały się. Przygotowanie ponowne min zajęłoby minimum 8 godzin czasu. (…) O godz. 20.30 Wicher nadał mi migaczem – „rzucić miny”, a jednocześnie trauler przywiózł zgodę na wejście do portu. Myśląc, że Dtwo Floty, nie mogąc nawiązać łączności ze mną z powodu uszkodzenia mojej radiostacji, pośrednio przekazało ten rozkaz przez Wicher, kazałem powtórzyć sygnał – odebrali to samo.
Wiedząc o panującej obawie przed wybuchem min w basenie, przypuszczałem, że Dtwo Floty zezwala na wejście do portu po wyrzuceniu min.
Na czas wojny sprawę odłożono. Jednak już po nastaniu pokoju Świrski rozkazał rozpocząć śledztwo, które prowadził komandor Czesław Petelenz. Wkrótce okazało się, że Łomidze kłamał w raporcie z 1940 roku.
Rozkazu nie było
Zapytany o wymianę sygnałów 1 września 1939 por. mar. Aleksander Kadulski, ówczesny oficer sygnałowy na ORP „Wicher”, zeznał:
Sygnał o treści: „rzucić miny” nie był nadany przez ORP Wicher na ORP Gryf, jak również żaden inny sygnał nie mógł wyjść, ponieważ ORP Gryf nie był pod rozkazami d-cy ORP Wicher.
Por. mar. Kadulski zeznał, że jedyne sygnały wymienione pomiędzy okrętami miały miejsce, kiedy zauważono, że z „Gryfa” zrzucane są miny. Komandor de Walden został poinformowany, że okręt zrzuca uszkodzone miny i wejdzie do portu w Helu. Dowódca „Wichra” przekonany, że stawiacz idzie pobrać nowe miny, ruszył na wyznaczoną pozycję.
Tymczasem „Gryf” wszedł do portu, a Łomidze drogą telefoniczną powiadomił dowództwo o podjętych decyzjach. Zaskoczeni sztabowcy kazali mu zostać na miejscu i czekać na kolejne rozkazy. Już nie wrócił na „Gryfa”. Obowiązki dowódcy przejął komandor ppor. Stanisław Hryniewiecki.
Kolejny przesłuchiwani oficerowie pokładowi i sztabowi potwierdzali, że nikt nie wydał rozkazu wyrzucenia min i nie było również żadnej wymiany depesz pomiędzy Dowództwem Floty i „Wichrem” w kwestii wyrzucenia min. Świrski uznał, że Łomidze był winny pozbawienia siły uderzeniowej stawiacza. Stwierdził jednak, że za wszystko odpowiada kontradmirał Unrug i jego sztab, który wedle niego był „negatywnie ustosunkowany do min”.
Być może taka ocena miałaby jakieś znaczenie, gdyby Dowództwo Floty wydało rozkaz i gdyby nie to, że Świrski od lat próbował dyskredytować Unruga. Wiceadmirał właśnie wrócił z niewoli, a podkopanie jego autorytetu było jak najbardziej na rękę Świrskiemu. Wykorzystał do tego sprawę sprzed sześciu lat.
Łomidze nie poniósł żadnych konsekwencji. Do dziś sytuacja z 1 września 1939 roku wzbudza kontrowersje. Było to tchórzostwo Łomidzego czy rozsądek i chęć uratowania okrętu?
Bibliografia
- Borowiak M, Plamy na banderze, Warszawa 2007.
- Borowiak M., Stawiacz min ORP Gryf, Warszawa 2000.
- Kadry morskie Rzeczypospolitej, t. 5: Polska Marynarka Wojenna. Dokumentacja organizacyjna i kadrowa oficerów, red. J.K. Sawicki, Gdynia 2011.
- Pertek J., Wielkie dni małej floty, Poznań 1987.
Sławomir Zagórski
https://ciekawostkihistoryczne.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz