poniedziałek, 31 stycznia 2022

Duchowieństwo w KL Auschwitz

 



Przed kilku laty ukazały się dwie interesujące publikacje. Pierwszą z nich, zatytułowaną „Życie religijne więźniów chrześcijańskich w KL Auschwitz” napisała Teresa Wontor-Cichy, natomiast autorem drugiej, zatytułowanej „Duchowni ofiary niemieckiego zniewolenia”, jest Jerzy Klistała, syn więźnia obozu Auschwitz, rozstrzelanego pod Ścianą Straceń.

Korzystając z treści obydwóch wymienionych opracowań warto przypomnieć niektóre aspekty życia religijnego w KL Auschwitz i męczeństwo katolickich duchownych w tym obozie.

Pierwsi polscy więźniowie polityczni zostali przywiezieni do KL Auschwitz 14 czerwca 1940 roku. Była to grupa 728 mężczyzn, w większości uczniów gimnazjalnych, studentów, żołnierzy, członków konspiracji. Wśród nich znalazło się kilku duchownych katolickich – księża: Józef Niemiec, Stanisław Węgrzynowski (numer obozowy 90), Stanisław Wolak (numer obozowy 327) oraz kleryk Wincenty Oberc (numer obozowy 222).

20 czerwcu 1940 roku, przywieziono do obozu kolejną grupę 313 więźniów politycznych z więzienia w Nowym Wiśniczu. Transport ten stanowili przedstawiciele inteligencji krakowskiej: nauczyciele, adwokaci, studenci a także inni młodzi ludzie, próbujący nielegalnie przekroczyć granicę i przedostać się na Węgry oraz pracownicy Zakładów Azotowych w Mościcach większości inżynierowie. W grupie tej przywieziono kolejnych duchownych (głównie jezuitów) wśród nich 10 księży, 9 kleryków i 14 braci zakonnych.

Duchowni byli przywożeni do Auschwitz aż do końca istnienia obozu. Nie stanowili tu jednak większej grupy, ponieważ znaczna ich część została osadzona w KL Dachau, który decyzją władz III Rzeszy stał się głównym miejscem koncentracji i odosobnienia duchowieństwa.

Do Dachau byli kierowani księża i zakonnicy z różnych okupowanych przez Niemcy krajów. Jednak polscy duchowni stanowili tam większość. Wśród 2720 osób z tej grupy 1780 było Polakami; 868 z nich straciło życie w obozie. Kolejną po względem liczebności grupą byli duchowni austriaccy – 447, dalej Francuzi – 154 i Czesi – 109 osób.

Duchowni w Auschwitz, podobnie jak pozostali więźniowie, poddawani byli rejestracji, gdzie nadawano więźniom numer obozowy (w początkowym okresie istnienia obozu numerów nie tatuowano), określano kategorię więźnia, związaną z przyczyną aresztowania. Duchowni zazwyczaj oznaczani byli czerwonym trójkątem, przeznaczonym dla więźniów politycznych.

W KL Auschwitz osadzono ponad 400 duchownych: kapłanów, kleryków, zakonników z różnych zakonów, siostry zakonne, z tej grupy zginęło blisko 250 osób (166 w Auschwitz i 70 w innych obozach, do których zostali przeniesieni). Nie posiadali oni w obozie żadnych przywilejów, a wręcz przeciwnie byli traktowani gorzej niż inni osadzeni. Jak wspominają byli więźniowie, kierownik obozu Karl Fritsch miał zwyczaj wygłaszania przemówienia do nowo przybyłych do obozu, w którym podkreślał że:

„Przyjechaliście tutaj nie do sanatorium, tylko do niemieckiego obozu koncentracyjnego, z którego nie ma innego wyjścia, jak przez komin. Jeśli się to komuś nie podoba, to może iść zaraz na druty. Jeśli są w transporcie Żydzi to mają prawo żyć nie dłużej niż 2 tygodnie, księża (dosł. Pfaffen – klechy) miesiąc, reszta 3 miesiące”.

O tym, że nie było to jedynie pusta słowa, niech świadczy fakt, iż w pierwszych latach istnienia obozu karna kompania (Strafkompanie), czyli grupa kierowana do najcięższych prac, w której śmiertelność więźniów była wyjątkowo wysoka a szykany nadzorców niezwykle brutalne, złożona była głównie z Żydów i księży katolickich.

Więźniowie ci przebywali w bloku nr 11 od sierpnia 1940 r. do maja 1942 r. Później przeniesiono ich do KL Auschwitz II-Birkenau. W dniu 27 czerwca 1941 roku na terenie żwirowni koło tzw. „Theatergebäude”, mieszczącej się poza ogrodzeniem obozu, zamordowano w okrutny sposób czterech księży Salezjanów. Wspomniani księża zostali przywiezieni do obozu dzień wcześniej z więzienia Montelupich w Krakowie. W sumie przywieziono ich tego dnia dwunastu (jeden z nich był tylko bratem) w transporcie liczącym pięćdziesięciu więźniów. Znajdowało się wśród nich również pięciu polskich Żydów.

Księży i Żydów z tego transportu wcielono do karnej kompanii: „Każdy z nas – wspomina ks. Walenty Waloszek – otrzymał ciężką, żelazną taczkę, kilof i łopatę. Zapowiedziano nam, że pracować musimy bardzo szybko, stale biegiem, bez oglądania się i odpoczywania. Praca nasza polegała na tym, że musieliśmy kilofami rozbijać kamienie, ładować je na taczkę razem ze żwirem i wywozić do dołu, głębokiego na 7 metrów, oddalonego od nas o jakie 50 metrów”.

W dniu 27 czerwca 1941 r. jako pierwszy poniósł męczeńską śmierć w żwirowni ks. Jan Świerc (nr 17352), proboszcz Parafii św. Stanisława Kostki na Dębnikach w Krakowie i dyrektor Zakładu Salezjańskiego w tym mieście. Wkrótce po nim zakatowany został wikary z tej parafii, ks. Ignacy Dobiasz (nr 17364). W godzinach popołudniowych tego samego dnia śmierć w podobnych okolicznościach poniósł ks. dr Franciszek Harazim (nr 17375), profesor Salezjańskiego Instytutu Teologicznego w Krakowie oraz jeszcze jeden wikary Parafii św. Stanisława Kostki, ks. Kazimierz Wojciechowski (nr 17342). Ponadto w wyniku ciężkiego pobicia i znęcania się wtedy, zmarł później w obozie ks. dr Ignacy Antonowicz (nr 17371), rektor wspomnianego Salezjańskiego Instytutu Teologicznego.

Pomimo tak wielu represji, szykan wobec duchownych, większość z nich nie załamała się, a wielu z nich zostało zapamiętanych przez współwięźniów jako osoby serdeczne, podnoszące innych na duchu. Jerzy Kroczowski tak wspomina jednego z księży: „Kiedy przebywałem w szpitalu obozowym, spotkałem księdza z Lublina. Nie znam jego nazwiska. Był to starszy człowiek, dopiero po jakimś czasie ujawnił swój stan duchowny. Tenże właśnie ksiądz zaproponował, że może odmówilibyśmy wieczorem modlitwę. Nauczył nas wtedy aktów strzelistych: „Wierzę w ciebie Boże żywy; Ufam tobie boś ty wierny; Boże choć cię nie pojmuję, lecz nad wszystko miłuję”. Te akty strzeliste stały się moją modlitwą. Odmawialiśmy je wieczorem”.

Księżom udawało się nawet, w ukryciu odprawiać Msze święte. Wspomina to ksiądz Władysław Puczka (numer obozowy 17041): „W obozie były także odprawiane po kryjomu msze. Wiem, że zaczęto je odprawiać późną jesienią 1941 r. – w listopadzie i z początkiem grudnia 1941r. (…) Ja także miałem możliwość odprawienia mszy, a stało się to o godzinie czwartej po południu w pierwszy dzień Świąt Bożego Narodzenia 1941 r. Mszę św. odprawiałem w pasiaku na strychu bloku nr 3 w obecności kilkunastu znanych i zaufanych współkolegów. Miałem hostie i wino, a zamiast kielicha musiała wystarczyć zwykła szklanka. Obecni przy mszy przystąpili do komunii świętej”.

Nawet do bloku nr 11, zwanego Blokiem Śmierci, dostarczano komunikanty, co było nie lada wyczynem, ze względu na zaostrzony jego dozór. Jedna z więźniarek, Różą Gajowczyk-Dryjańska, przetrzymywana w jednej z cel w podziemiach tego bloku, wspomina: „Pamiętam, że raz przyjęłam komunię w czasie pobytu w bloku 11, ale nie pamiętam dokładnie kiedy to było. Hostie dostarczył nam jeden z kalifaktorów bloku 11. Pamiętam, że stałam przy drzwiach i ja przejęłam od niego kopertę, w której znajdowały się hostie. Kopertę odebrała ode mnie Wanda Pyka i ona rozdała współwięźniarkom hostie”.

O tym, że kary za rozdawanie i przyjmowanie komunii były surowe i nie omijały więźniów niech świadczy fragment z relacji b. więźnia Pawła Brożka: „W czasie Świąt Wielkanocnych, spędzonych w bloku 11 przebywający z nami ksiądz Kania (był proboszczem parafii św. Krzyża w Katowicach) zorganizował dla nas spowiedź, byliśmy też komunikowani. Słyszałem, że ksiądz Kania później zginął. Nie wiem, skąd zostały dostarczone do bloku nr 11 komunikanty. Ktoś musiał donieść władzom SS o spowiedzi, gdyż wszyscy więźniowie zostali za to ukarani chłostą. Ja dostałem, podobnie jak inni, 25 uderzeń”.

Wiadomo ze zgromadzonych relacji, że więźniowie szukali także możliwości spowiedzi. Jeżeli w komandzie czy w bloku był ksiądz, szansa na osobistą rozmowę, jaką pozorowano spowiedź, była większa. Stąd w relacjach więźniowie wspominają o wielkiej uldze i pocieszeniu po odbytej, oczywiście dyskretnie, spowiedzi. Były więzień Władysław Lewkowicz przebywał w obozie w tym samym czasie co ojciec Kolbe, i tak wspomina swoje spotkanie z nim oraz odbytą spowiedź: „Pierwsze tygodnie mojego pobytu w obozie były nie tylko przygnębiające, ale wprost makabryczne. Z nadmiaru cierpienia szukałem instynktownie jakiegoś wsparcia moralnego o podłożu religijnym.(…) Ojciec Kolbe zgodził się bardzo chętnie na spotkanie i rozmowę. Staraliśmy się tak urządzić, ażeby nie zwracać na siebie zbytniej uwagi esesmanów.(…) Przechadzając się z Ojcem Kolbe spowiadałem się u niego. W późniejszym czasie Ojciec Kolbe miał coraz to więcej szukających jego rad”.

Św. Maksymilian Maria Kolbe (1894-1941)

Św. Maksymilian Maria Kolbe (1894-1941)

W dniu 17 lutego 1941 roku aresztowano ojców: Piusa Bartosika, Antonina Bajewskiego, Justyna Nazima, Urbana Cieślika oraz gwardiana Maksymiliana Kolbe. Wszystkich przewieziono na warszawski Pawiak, a po zakończonym śledztwie wywożono do KL Auschwitz. Ojciec Kolbe został zarejestrowany w obozie 29 maja 1941 roku i otrzymał numer 16 670. Był on traktowany przez esesmanów wyjątkowo okrutnie. W zachowanej liście osadzonych w obozie (Zugangsliste) z 29 maja 1941 roku, są dane 304 mężczyzn, w większości Polaków, także kilkunastu Żydów.

Wśród przywiezionych do obozu 29 maja 1941 było 12 duchownych, w tym 8 pallotynów (Stowarzyszenie Apostolstwa Katolickiego – SAC) z Ołtarzewa. Spośród osadzonych 12 duchownych tylko dwóch z nich przetrwało trudy obozowe i doczekało wyzwolenia w obozie Dachau, gdzie zostali wcześniej przeniesieni. Pozostałych dziesięciu duchownych zginęło w Auschwitz i innych obozach. Na podstawie niepełnych danych można przyjąć, że co najmniej 199 więźniów z transportu zarejestrowanego w obozie 29 maja 1942 roku, straciło życie.

Ojciec Kolbe był w obozie około 9 tygodni. W tym trudnym czasie starał się być dla współwięźniów wsparciem. Chętnie podejmował rozmowy, pocieszał, zachęcał do modlitwy (jednemu z więźniów podarował nawet swój różaniec). Często spowiadał, co było w obozie surowo karane, podobnie jak próby zachowania innych praktyk religijnych.

W dniu 29 lipca 1941 roku, po stwierdzeniu ucieczki więźnia Zygmunta Pilawskiego (nr 14156), kierownik obozu Karl Fritch zarządził wybranie 10 więźniów z bloku 14 i skierowanie ich do celi głodowej bloku nr 13 (później 11). Po wieczornym apelu wybrano 10 więźniów, wśród nich Franciszka Gajowniczka. Nazwiska pozostałych wybranych nie są znane. Przerażony Gajowniczek zwrócił się do przeprowadzającego wybiórkę esesmana z prośbą o darowanie życia. Wówczas z szeregu wystąpił ojciec Maksymilian Kolbe, który zaproponował zamianą za więźnia, który prosił o łaskę. Esesman Fritsch zgodził się na taką propozycję. Wybranych 10 więźniów odprowadzono do bloku nr 13 i zamknięto w celi na okres 2 tygodni.

Po dwóch tygodniach, około 14 sierpnia, esesmani zdecydowali, że więźniowie jeszcze znajdujący się w celi głodowej mają być zabici zastrzykiem fenolu. Nie wiadomo ilu więźniów żyło, był wśród nich na pewno ojciec Kolbe. Śmiertelne zastrzyki wykonał kryminalista niemiecki Hans Bock (więzień nr 5), pełniący wówczas funkcję „starszego bloku” w więźniarskim szpitalu obozowym. Po stwierdzeniu zgonu ciała zabitych więźniów zostały przewiezione do obozowego krematorium nr 1, gdzie je spalono.

Proces beatyfikacyjny franciszkanina, ojca Maksymiliana Marii Kolbe trwał ponad 30 lat. Papież Paweł VI, 17 października 1971 roku, ogłosił ojca Maksymiliana Kolbe błogosławionym wyznawcą. Była to pierwsza w historii powojennej beatyfikacja Polaka.

Polskie władze państwowe 22 marca 1972 roku odznaczyły go pośmiertnie Krzyżem Złotym Orderu Virituti Militarii, tym samym włączyły go do grona Polaków – bohaterów. Formuła kanonizacyjna wypowiedziana przez Jana Pawła II, 10 października 1982 roku, w czasie uroczystej mszy świętej sprawowanej przed bazyliką świętego Piotra w Rzymie, brzmiała następująco:

„Na cześć Trójcy Przenajświętszej, dla chwały wiary katolickiej i wzrostu chrześcijańskiego życia, mocą Pana Naszego Jezusa Chrystusa, Świętych Apostołów Piotra i Pawła oraz naszą, po zasięgnięciu rady wielu braci w biskupstwie uznajemy i ogłaszamy Błogosławionego Maksymiliana Marię Kolbego Świętym: wpisujemy go do katalogu świętych i postanawiamy, że jako Święty Męczennik ma być czczony w całym Kościele Powszechnym. W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego. Amen”

Wydarzenie to zakończyło długi proces dający podstawę uznania Maksymiliana Marię Kolbę za wyjątkowego kapłana.

Pomoc więźniom obozu

Kilka miesięcy po założeniu KL Auschwitz, w grudniu 1940 roku, metropolita krakowski arcybiskup Adam Sapieha zwrócił się do komendanta obozu w sprawie uzyskania zezwolenia na odprawienie Mszy św. dla więźniów z okazji Świąt Bożego Narodzenia. Komendant obozu Rudolf Höß nie wyraził na to zgody, natomiast zezwolił na dostarczenie 6 tysięcy jednokilogramowych paczek żywnościowych dla wszystkich więźniów. Rozpoczęto zbiórkę datków pieniężnych jak również żywności i odzieży. Księża zachęcali wiernych do przyłączenia się do zbiórki. Duchownymi, którzy osobiście udali się w tej sprawie do komendanta obozu z listem od arcybiskupa Sapiehy byli księża parafii oświęcimskiej: Władysław Gross de Rosenburg i Rudolf Schmidt.

Z kolei proboszcz ze wsi Poręba Wielka koło Oświęcimia, ksiądz kanonik Józef Kmiecik często po dźwięku syren rozpoznawał, że z obozu uciekł więzień. Ci, którzy przychodzili na plebanie dostawali cywilne ubranie, pasiak obozowy był palony i następnie wyruszali dalej. Gestapo często przeprowadzało rewizje i przesłuchiwało księdza, doskonała znajomość niemieckiego pozwoliła mu na uniknięcie aresztowania.

Przez cały okres okupacji duchowieństwo parafii miasta Oświęcim oraz sąsiednich parafii wykazywało się dużym zaangażowaniem w pomoc więźniom. Wszystkie działania odbywały się w największej konspiracji. Dostarczano więźniom żywność, naczynia liturgiczne i komunikanty, udzielano pomocy więźniom zbiegłym z obozu poprzez zaopatrywanie w cywilną odzież.

Dla lepszej organizacji tych działań założony został konspiracyjny Komitet Akcji Pomocy Więźniom Obozu Koncentracyjnego. Jego honorowym prezesem został ksiądz kanonik Jan Skarbek z Oświęcimia. Swoją działalność rozszerzał na inne parafie, zachęcając innych duchownych oraz wiernych do niesienia pomocy.

Rtm. Witold Pilecki (1901-1948)

Siedemdziesiąt dziewięć lat temu rtm. Witold Pilecki, żołnierz 1920 i 1939 roku, dobrowolny więzień KL Auschwitz (nr 4859) i twórca konspiracji wojskowej w tym obozie, zagrożony dekonspiracją, a także pragnąc jako naoczny świadek przekazać prawdę o KL Auschwitz, zbiegł z obozu w nocy z 26 na 27 kwietnia 1943 roku. Uciekał wraz z Janem Redzejem (nr 5430) i Edmundem Ciesielskim (nr 12969). Zbiegowie zmierzali do Bochni, a potem do Nowego Wiśnicza, skąd po blisko czterech miesiącach udali się do Warszawy. Podczas tej ucieczki szczęśliwie przekroczyli granicę Rzeszy i przeszli na teren Generalnego Gubernatorstwa dzięki pomocy księdza Jana Legowicza, ówczesnego proboszcza z Alwerni.

To wydarzenie po latach tak wspominała Zofia Buczek, mieszkająca po wojnie w Alwernii: „O uciekinierach z obozu oświęcimskiego dowiedziałam się wiosną 1943 roku od księdza Legowicza, który przyszedł do naszego mieszkania w Porębie-Żegocie i opowiedział nam o ich pobycie na terenie Alwerni. Z jego słów wynikało, że kierowali oni swe kroki do kościoła w Porębie-Żegocie, gdzie proboszczem był ksiądz Karol Słowiaczek, którego brat i dwaj bratankowie byli więzieni w Oświęcimiu. Uciekinierzy liczyli, że powołując się na obozową znajomość ze Słowiaczkami uzyskają pomoc od spokrewnionego z nimi księdza. Celem ich marszu był kościół w Porębie-Żegocie, gdzie po uzyskaniu pomocy zamierzali przekroczyć granicę między Trzecią Rzeszą a Generalnym Gubernatorstwem. Pomylili jednak wieże kościelne i dotarli do wzgórza, na którym znajdował się kościół i opuszczony przez zakonników klasztor oo. Bernardynów. Ukryli się we wgłębieniu na wzgórzu przyklasztornym, które otaczał las. Jeden z uciekinierów poszedł na poranną mszę do kościoła.. Miał poprosić księdza Słowiaczka o spowiedź i podczas niej wyjawić cel swego przybycia. Zobaczył księdza, który przyszedł do kościoła odprawić Mszę świętą. Spotkanym duchownym okazał się ksiądz Legowicz, a w trakcie rozmowy wyjaśniła się pomyłka. Był to kościół nie w Porębie-Żegocie, lecz w Alwerni.

Ksiądz Legowicz nawiązał kontakt z pozostałymi uciekinierami, dostarczając im niezbędną odzież i żywność. Udało mu się także skontaktować z księdzem Słowiaczkiem z Poręby-Żegoty, lecz ten nie udzielił bezpośrednio pomocy, obawiając się najprawdopodobniej prowokacji ze strony – jak mógł sądzić – rzekomych zbiegów z obozu. Cały dzień trójka uciekinierów spędziła we wgłębieniu na wzgórzu przyklasztornym. Wieczorem – na prośbę księdza Legowicza – przyszedł do nich mój mąż – wspomina dalej Zofia Buczek – który w tym czasie zakończył już pracę w lesie. Umówionym hasłem rozpoznawczym z jego strony było dwa razy zakaszleć i raz kichnąć. Mąż poprowadził ich lasami, umożliwiając przejście granicy w najbardziej bezpiecznym miejscu i doradził jak iść dalej”.

Po dotarciu rtm. Witolda Pileckiego do Warszawy jesienią 1943 roku, czekał go jeszcze udział w Powstaniu Warszawskim, pobyt w obozach jenieckich w Lamsdorf (Łambinowice) i Murnau, a także służba po wojnie w II Korpusie Polskim gen. Władysława Andersa. W ostatnich miesiącach 1945 roku rotmistrz Pilecki za namową oficerów Oddziału II sztabu II Korpusu podjął się utworzenia w nie suwerennym Kraju, rządzonym przez komunistów, siatki informacyjnej i przesyłania zebranych wiadomości do Włoch.

Wykonując powierzone mu zadanie, został wiosną 1947 roku aresztowany w Warszawie, a prawie rok później po długotrwałym śledztwie i procesie skazany na karę śmierci. Zbrodniczy wyrok wykonano 25 maja 1948 roku. Funkcję kapelana wojskowej organizacji konspiracyjnej, założonej w KL Auschwitz przez rtm. Witolda Pileckiego pod nazwą „Związek Organizacji Wojskowej” przez pewien czas pełnił ks. Zygmunt Ruszczak (nr obozowy 9842). Członkowie tej tajnej organizacji wojskowej organizowali potajemne nabożeństwa i spowiedzi: „Komunikanty – wspominał rtm. Witold Pilecki – otrzymywaliśmy od duchowieństwa z wolności przez kontakt z ludnością spoza obozu”.

Piotr Zdzisław Uliasz-Kozłowski

Organizatorem nabożeństw był głównie zakonnik Piotr Zdzisław Uliasz-Kozłowski (nr obozowy 12988 – na zdjęciu)), który odprawianie Mszy świętych polecał m.in. salezjaninowi ks. Zygmuntowi Kuzakowi (nr obozowy 39884). Tego przejawu ruchu oporu w KL Auschwitz władze obozowe nigdy nie wykryły.

Dla wielu więźniów niewyobrażalne cierpienia, jakich doznawali w obozie, były łatwiejsze do zniesienia poprzez praktykowanie wiary, stanowiącej moralny sprzeciw wobec zła, któremu położono kres w momencie wyzwolenia KL Auschwitz w dniu 27 stycznia 1945 roku.

dr Adam Cyra
Myśl Polska, nr 5-6 (30.01-6.02.2022)
https://myslpolska.info

Premier Kanady ewakuowany z rezydencji w Ottawie. To efekt masowych protestów.

 


Kawalkada tysięcy ciężarówek i samochodów sparaliżowała w sobotę (29 stycznia) stolicę Kanady. Premier Justin Trudeau został ewakuowany z rezydencji w Ottawie w bezpieczne miejsce – donoszą media. „Konwój wolności” przeciwko segregacji sanitarnej i obostrzeniom wyruszył na stolicę kilka dni temu.

[Czego innego, niż tchórzostwa, można było oczekiwać po tym plugawym śmieciu? – admin]

Rozmawialiśmy z Grzegorzem, który w wieku 10 lat wyjechał z Dąbrowy Górniczej do Kanady, gdzie prowadzi firmę transportową. Dziś uczestniczy w proteście kierowców ciężarówek.

– Bardzo dużo ludzi wspiera nasze działania. Stoją na stacjach, dają jedzenie i wodę. W Ottawie zaoferowali się swoimi domami, że mogą u nich spać. Walczymy o naszą wolność, którą zabrano nam dwa lata temu – mówi Grzegorz.
– Zmuszają nas do szczepień, teraz mówią, że jeśli trzeciej dawki się nie weźmie, to paszport będzie nieważny. Chcemy, żeby wszystko otwarli, ponieważ bardzo dużo biznesów zostało zamkniętych z powodu lockdownu. Chcemy odzyskać naszą wolność – dodaje.

Kanadyjski odpowiednik premiera Morawieckiego nazwał protestujących skrajną i niewielką grupą.

[Jak wiadomo, protesty w Kanadzie są wywołane przez Stalina… a może Putina… wszystko jedno, który zachodni inteligent się w tym połapie… – admin]

Słowa poparcia płyną z całego świata, choć niektóre media nazywają protestujących „antyszczepionkowcami”. Takie nazewnictwo ma na celu zdyskredytowanie uczestników. Warto dodać, że w „Konwoju Wolności” uczestniczą zaszczepieni i niezaszczepieni.

„Brawo dla ludzi Kanady, którzy pragną wolności” – napisał na Twitterze ks. Daniel Wachowiak.

W proteście uczestniczy również wielu Polaków.
>https://twitter.com/TGtarnogorski/status/1487548793079963652

Mimo siarczystego mrozu tysiące ludzi na ulicach stolicy
>https://twitter.com/TGtarnogorski/status/1487534216720134150

https://tarnogorski.info

Analitycy Banku PKO SA wyliczyli, ile Polskę będzie kosztował pakiet klimatyczny UE

 


Unia Europejska przedstawiła w lipcu 2021 r. program Fit for 55, który zakłada rygorystyczne ograniczenie emisji gazów cieplarnianych do 2030 r. Pakiet Fit for 55 podwyższa cel redukcji emisji w UE na 2030 r. z 40 do 55 proc. względem poziomu z 1990 r.

Eksperci Banku Pekao SA oszacowali, że koszty dla Polski wzrosną łącznie o 189 mld euro do 2030 r. względem planu redukcji emisji o 40 proc. W ciągu zaledwie 8 lat musielibyśmy więc zapłacić 865 mld złotych za samą realizację utopijnego i zbędnego celu wyznaczonego przez EU. Jest to ponad 22 tys. złotych na każdego Polaka, dorosłego, pracującego i emeryta, ale też dziecko.

Na tę liczbę wpłynie m.in. wzrost cen uprawnień do emisji CO2 w systemie EU ETS. Ponadto wpływ wywrze także tzw. mini-ETS, czyli rozszerzenie systemu handlu emisjami na budownictwo i transport drogowy. Tak, jak obecnie firmy energetyczne płacą w gruncie rzeczy dodatkowy podatek za emisję CO2, tak samo płacić miałyby firmy budowlane i transportowe. Oznaczać to będzie wzrost kosztów wszystkiego, nie tylko mieszkań czy biletów na autobusy i kolej. Wiele branż opiera się bowiem na transporcie, wszystkie dostawy są realizowane w ten sposób.

Mówimy tu zaś jedynie o dodatkowym celu i dodatkowym koszcie. Fit for 55 uzupełnia bowiem już bieżące zobowiązanie Fit for 40. Analitycy Pekao uważają, że wypełnienie dzisiejszych regulacji klimatycznych UE będzie kosztować 338 mld euro. W tym są koszty niezbędnych inwestycji w sektorze energetycznym (186 mld euro) oraz te dotyczące efektywności energetycznej w gospodarstwach domowych (prawie 100 mld). Do tego dochodzą koszty unijnego systemu handlu emisjami ETS. Łącznie daje to 527,5 mld euro, czyli 2 bln 400 tys. złotych!

W przeliczeniu na jednego Polaka (nie tylko pracującego) jest to ponad 63 tys. złotych!

Jest to niewyobrażalna suma, która odbije się na każdej rodzinie i to w sposób znaczny. Oczywiście, analitycy Pekao SA zwracają też uwagę, że do polskiego budżetu wpłynie 220 mld euro, pochodzących przede wszystkim z uprawnień do handlu emisjami, a także unijnego Funduszu Odbudowy i wieloletnich ram finansowych UE.

Po pierwsze jednak, już teraz polski rząd przejada pieniądze z handlu emisjami. Po drugie, raczej nie ma co liczyć na unijny Fundusz Odbudowy, z którego wypłaty dla Polski zostały wstrzymane ze względów ideologicznych. Jeśli nawet nastąpi ich odblokowanie, to za wielką cenę, jaką zapłacimy, przyjmując skrajnie lewicowe rozwiązania. Po trzecie, „wieloletnie ramy finansowe UE” także, na skutek np. „niepraworządności” w Polsce, mogą być dla nas niekorzystne.

Dodać trzeba, że analitycy Pekao SA wcale nie odrzucają z tego powodu Fit for 55, ale doniesienia medialne mówią, że prezentacja ich raportu na posiedzeniu rządowym wstrząsnęła wieloma politykami. Część z nich wprost mówi, że Polski nie stać na taki wydatek. Jacek Sasin, wicepremier i minister aktywów państwowych, powiedział: „Budżet państwa to 500 mld zł na rok, więc te 2,5 biliona to jest pięć budżetów polskiego państwa. To jest coś, na co nas nie stać. Oznaczałoby to cofnięcie nas w rozwoju naszej gospodarki, Polski jako kraju w stosunku do krajów zachodniej Europy. 256 tysięcy złotych na 4 osobową rodzinę. To spowodowałoby ogromne rozwarstwienia społeczne. Musimy zadać sobie pytanie czy to jest propozycja dla nas do przyjęcia”. [Akurat Polska ma dużo do gadania… – admin]

Jarosław Kaczyński stwierdził natomiast: „Uważam, iż w kwestiach klimatu rzeczywistość szybko dezawuuje różne tezy. Zatem czasami bardziej opłaca się na coś zgodzić, odciąć od tego kupon, bo i tak można mieć pewność, iż te najbardziej radykalne rozwiązania nie wejdą w życie”.

W jego wypowiedzi, dla Gazety Polskiej zaznaczmy, widać taką sugestię, że Polska godzi się na klimatyczne szaleństwo, bo wie, że pomysły ekologistów nigdy nie wejdą w życie, a oni sami będą musieli szybko wycofać się ze swoich utopijnych założeń. W ten sposób natomiast polski rząd wyjdzie na postępowy i otwarty.

Problem w tym, że jest to tylko interpretacja prezesa PiS. Szaleńcy z Brukseli mogą przeć do wdrożenia swoich rozwiązań za wszelką cenę, a Polska, godząc się na nie, coraz bardziej zamyka sobie drogę odwrotu. Tym bardziej, że już dawno weszła na tę ścieżkę, przyjmując, i czerpiąc z tego profity, system handlu emisjami.

Autor: Chris Klinsky
Źródło: redakcja
https://prawy.pl/

Maski opadają – to Putin jest celem!

 



Po kilku miesiącach eskalacji ze strony NATO i Stanów Zjednoczonych maska ​​w końcu opadła: celem Bidena jest w rzeczywistości rosyjski prezydent Władimir Putin. Osobiście! Biden w starczym bełkocie wypluł zresztą kawałek, chce „sankcjonować” Władimira Putina „osobiście”!

Z jednej strony możemy się z tego śmiać. Więc co Biden chce zrobić? Pewnie myśli, że Putin ma konta bankowe w Stanach Zjednoczonych?

Ale z drugiej strony sytuacja jest poważna: prawdziwa osobista wendeta przeciwko prezydentowi Rosji, wywołana przez amerykańskiego prezydenta, prawdopodobnie na polecenie Deep State. to słynne „głębokie państwo”. Pamiętamy, że kiedy skończył się mandat Baraka Husseina Obamy, było oczywiste, że Hillary Clinton zostanie wybrana. A w Rosji wiedzieliśmy, że będzie to marsz ku wojnie, dobrze wiemy, że Clinton jest tylko marionetką tych, którzy naprawdę rządzą Ameryką i których celem jest, od czasów Jelcyna, zniewolenie Rosji.

Wybór Trumpa dał tylko chwilowe wytchnienie, więc to Biden przejął ster!

Władimir Putin to upierdliwy wrzód na tyłku! Pozwolił Rosji odzyskać siły, zbroić się, odtworzyć gospodarkę pozwalającą obejść się bez dużej części zachodnich produkcji. Pozwala sobie nawet na skorzystanie z „sankcji”, zawsze ogłaszanych przez urzędników z pianą na ustach, aby wzmocnić rosyjską gospodarkę! Odtworzył ogromne rezerwy złota i diamentów, a najwyższa zbrodnia to zorganizowanie odrzucenie dolara w systemie rosyjskim!

Nawiasem mówiąc, prawdziwym powodem ataku na Libię było właśnie to, że Kaddafi zaczął odmawiać dolara w transakcjach międzynarodowych. Tak jak dzisiejsza Rosja, która sprzedaje ropę i gaz do Indii, Chin i wielu innych krajów zarabiając w lokalnych walutach! Putin musi więc zostać zabity!

Tak, musimy „wyzwolić” Rosję od ogra Putina, musimy „wyzwolić” 80% Rosjan, którzy go popierają. Oni nie zdają sobie sprawy ze swojego nieszczęścia, nie rozumieją, że ich szczęście leży na Zachodzie wśród narodów dzielących ich szczęście między migrantami z ostrymi nożami i grupami nieokreślonej płci paradujących dumnie półnago po ulicach!

Aby przynieść to szczęście narodowi rosyjskiemu, marionetka Biden aktywuje jedną ze swoich marionetek. To będzie były klaun Zełenski, doprowadzony do prezydentury Ukrainy w wyniku zamachu stanu zorganizowanego przez CIA, ma doprawdy niewdzięczną rolę wciągnięcia Rosji do wojny. Facet ma problem, to zrozumiałe, zna determinację i potęgę Rosji, dlatego od kilku dni pozwala sobie zaprzeczyć amerykańskim deklaracjom: Pentagon głośno i wyraźnie stwierdza, że ​​Rosja jest bliska ataku na Ukrainę, ale Zełenski na miejscu mówi nie, Rosjanie chyba nie chcą atakować, są w pozycji obronnej. Co za zuchwałość! Mimo to Biden i NATO wysyłają ogromne wzmocnienia sprzętu i amunicji,

Zełenski, popychany przez Bidena, bez wątpienia zaatakuje Donbas, te 2 republiki zamieszkane dziś przez 80% obywateli Rosji, które ogłosiły swoją niepodległość. Atakuje pod naciskiem Amerykanów, którzy liczą na interwencję rosyjską.

Dokładna kalkulacja: Dziś Rosja zadeklarowała, że ​​w odpowiedzi na amerykańskie dostawy na Ukrainę zostaną zorganizowane dostawy broni do niepodległych republik. Jest zupełnie jasne, oczywiste, że Rosja będzie interweniować w Donbasie, by chronić swoich obywateli. Będzie szybko: kilka salw rakiet na siły ukraińskie w Donbasie, kropka. Gwałtowne uderzenia, mające z jednej strony zlikwidować napastników ale też pokazać, że żart trwał wystarczająco długo. Do tej pory nie podjęto żadnej decyzji o następnym „marszu” na Kijów, celem Rosji nie było „zajęcie Ukrainy”, ale po prostu obrona jej obywateli, cokolwiek mówi zachodnia propaganda.

Ale ogromna ilość broni wysyłanej przez Stany Zjednoczone i NATO na Ukrainę może również skłonić Rosję do działania jako pierwsza, wkraczając do Donbasu. Na początku lutego rosyjski parlament „omówi” uznanie niepodległości republik Doniecka i Ługańska. Nie ma prawie żadnych wątpliwości, że uznanie zostanie wówczas poparte przez Kreml, który następnie da tym republikom zielone światło, aby zwróciły się o ochronę do Rosji, którą Rosja zaakceptuje.

Co wtedy zrobi Ukraina? Czy zaatakuje bezpośrednio wojska rosyjskie? To byłoby prawdziwe samobójstwo, ale pod amerykańskim naciskiem wszystko jest możliwe! Zobaczymy wtedy słynne amerykańskie „sankcje” „przeciw Putinowi”! I nie będziemy się z tego śmiać, bo Ukraińcy zginą tysiącami, ofiary szaleństwa i morderczej nienawiści kilku osób w Waszyngtonie i Brukseli gotowych zrobić wszystko, by zaspokoić swoją zemstę.

Kilka dni temu zadałem pytanie „Czy powinniśmy zwolnić Macrona”, gdy w zawoalowanych słowach wezwał do wojny z Rosją. Pytanie pozostaje aktualne, ale nie on jest jedynym zainteresowanym. I jasne jest, że gdyby kilka osób zostało „odłączonych” od swoich stanowisk, wystarczyłoby to, aby się uspokoili. Zełenski bez Bidena wróci do swojego pałacu i wreszcie będzie mógł pracować na rzecz odbudowy gospodarki Ukrainy, w której codziennie głodujemy!

Hitler miał bardzo względną „zasługę”, jeśli mogę tak powiedzieć: szczerze wierzył w sprawienie szczęścia swoim ludziom. Oczywiście pomyłka, ale on w to wierzył! Ale Biden? Nie dba o swoich ludzi, którzy nawet nie wiedzą, jak wskazać Ukrainę na mapie świata! Tego rodzaju śmieci trzeba „posprzątać” (…) ale nie śnijmy, te osoby bez honoru na ogół umierają w swoim łóżku. Z honorami swoich następców!

W każdym razie jest jasne, że Rosjanie nigdy nie zaznają szczęścia ewoluowania między migrantami z ostrym nożem a grupami nieokreślonej płci paradujących dumnie półnago po ulicach. To nie kilka jednostek amerykańskich czy europejskich zmusi nas do tego: czas, w którym NATO zbombardowało Jugosławię już się skończył. Nie będziemy leżeć, czy jesteśmy w Rosji… czy w Donbasie!

Autorstwo: Borys Giennadiewicz Karpow
Korekta tłumaczenia automatycznego: SpiritoLibero
Źródło oryginalne: Boriskarpov.tvs24.ru
Źródło polskie: Kurier-Poranny.blogspot.com

https://wolnemedia.net/

Si vis pacem para bellum {"Jeśli chcesz pokoju przygotuj się na wojnę"}

 



Kiedy na początku lat 60-tych ZSRR zbudował swój arsenał jądrowy, Stany Zjednoczone nie tylko przestały być monopolistą w tej dziedzinie, a w związku z tym nieaktualna stała się też amerykańska doktryna wojenna.

Za czasów prezydenta Eisenhowera obowiązywała doktryna „zmasowanego odwetu”, którą w dużym i nieco prostackim uproszczeniu można przedstawić następująco: walimy ze wszystkiego, co mamy, a kto przeżyje, ten wygrał. Jednak w początkach lat 60-tych stało się jasne, że nie przeżyje nikt, a więc nie będzie żadnych zwycięzców.

W tej sytuacji sekretarz obrony w administracji prezydenta Kennedy’ego i Johnsona, Robert McNamara, sformułował doktrynę „elastycznego reagowania”, którą w dużym i nieco prostackim uproszczeniu można przedstawić następująco: haratamy się, ale na przedpolach, taktownie oszczędzając własne terytoria. Toteż wszystkie, albo prawie wszystkie konflikty, jakie rozgorzały między ZSRR i USA w latach 60-tych i później, były w gruncie rzeczy wojnami o przedpola – kto będzie ich miał więcej i w jakiej odległości od swoich granic.

Minęło 20 lat i ustanowiony w lutym 1945 roku w Jałcie porządek polityczny w Europie zaczął podlegać przyspieszonej erozji, której wyrazem było m.in. pojawienie się w Polsce Solidarności – zjawiska niemożliwego do tolerowania w państwie totalitarnym. Żeby położyć mu kres, trzeba było wprowadzić stan wojenny, bo opanowanie go metodami konwencjonalnymi okazało się niemożliwe.

Ale mleko już się rozlało i erozja porządku jałtańskiego postępowała, stwarzając dla przywódców sowieckich rosnący kłopot: co w tej sytuacji wypada im robić? Czy bronić porządku jałtańskiego za wszelką cenę – ale nie było wiadomo, jak wysoka będzie ta cena, a przede wszystkim – czy ta obrona będzie skuteczna, zwłaszcza w sytuacji, gdy wojowniczy prezydent Reagan przystąpił do zazbrajania Związku Sowieckiego na śmierć. Czy może znaleźć jakieś inne wyjście?

Ale dopóki na Kremlu rezydowali starcy w osobach Leonida Breżniewa, Jurija Andropowa, czy Konstantina Czernienki, Sowieci nie mogli zdobyć się na decyzję i trwał „zastój”. Dopiero należący do młodszej generacji gensek Gorbaczow podjął próbę ucieczki do przodu to znaczy – zaniechania uporczywej obrony porządku jałtańskiego, tylko zaproponowania stronie amerykańskiej wspólnego ustanowienia nowego porządku politycznego w Europie. Strona amerykańska ofertę podjęła i w rezultacie długoletnich negocjacji najpierw, tzn. 17 września 2009 roku doszło do „resetu” w stosunkach amerykańsko-rosyjskich, a 20 listopada 2010 roku, na dwudniowym szczycie NATO w Lizbonie, proklamowane zostało strategiczne partnerstwo NATO-Rosja.

Ta proklamacja oznaczała zakończenie trwających 25 lat starań o ustanowienie w Europie nowego porządku politycznego. Jego najważniejszym elementem było właśnie strategiczne partnerstwo NATO-Rosja. Najtwardszym jądrem tego partnerstwa było strategiczne partnerstwo niemiecko-rosyjskie, którego kamieniem węgielnym był podział Europy na strefę wpływów niemieckich i strefę wpływów rosyjskich.

Strategiczne partnerstwo niemiecko-rosyjskie jest rezultatem nawrócenia się Niemiec na doktrynę kanclerza Bismarcka – że Niemcy kierują Europą w porozumieniu z Rosją. Ta doktryna wychodziła naprzeciw politycznej koncepcji, wyznawanej od początku lat 90-tych przez Niemcy i Francję – mianowicie koncepcji „europeizacji Europy”, która jest eleganckim określeniem delikatnego, ale cierpliwego i metodycznego wypychania USA z polityki europejskiej, a zwłaszcza – z funkcji jej kierownika.

Po 20 listopada 2010 roku wydawało się, że klamka zapadła na kilkadziesiąt, może nawet 100 lat – ale w roku 2013 prezydent Obama wysadził strategiczne partnerstwo NATO-Rosja w powietrze, a przy okazji – również sklecony z takim trudem polityczny porządek lizboński. Skoro w Europie nie było już żadnego wspólnie ustanowionego politycznego porządku, to mocarstwa europejskie przystąpiły do tworzenia faktów dokonanych, jak np. częściowy rozbiór Ukrainy, którą USA wyłuskiwały z rosyjskiej strefy.

Niezależnie od tego, strategiczne partnerstwo niemiecko-rosyjskie przetrwało, podobnie jak doktryna europeizacji Europy. Toteż kiedy prezydent Biden doszedł do wniosku, że musi przygotować USA do ostatecznego rozwiązania kwestii chińskiej, to rozpoczął wygaszanie konfliktów na innych kierunkach. Rosja skorzystała z tej okazji, by postawić Amerykanom warunki brzegowe nowego porządku. W gruncie rzeczy chodzi o powrót do porządku lizbońskiego, bo wprawdzie Rosjanie licytują wyżej, ale nie dlatego, by wierzyli, iż Amerykanie na wszystko się zgodzą, więc chodzi o to, by mieli z czego ustępować. Toteż trwają trudne rozmowy, które mogą potrwać długo, być może nie aż 25 lat, jakie były potrzebne na ustanowienie porządku lizbońskiego, tym bardziej, że teraz jest już do czego nawiązywać – ale zawsze.

Rzecz w tym, że dla USA nie jest bez znaczenia, jak zachowa się Rosja w momencie, gdy Ameryka przystąpi do ostatecznego rozwiązania kwestii chińskiej. Myślę, że prezydent Biden ma tu plan minimum i plan maximum.

Plan minimum, to uzyskanie obietnicy neutralności Rosji, co nie jest niemożliwe z dwóch powodów. Po pierwsze zbytni wzrost chińskiej potęgi nie leży również w interesie Rosji, a po drugie – jeśli by Amerykanie wzięli się za łby z Chińczykami, a Rosja by się temu z boku przyglądała, to byłaby to dla niej sytuacja idealna.

Amerykański plan maximum jest taki, by role się odwróciły, to znaczy – żeby Rosjanie wzięli się za łby z Chińczykami, a Ameryka by się temu z boku przyglądała. Prawdopodobieństwo realizacji planu maximum wydaje się bardzo małe, zatem Amerykanie próbują koncentrować się na doprowadzeniu do realizacji planu minimum.

Oczywiście by uzyskać zgodę Rosji, muszą jej coś zaoferować, ale – jak już wielokrotnie mówiłem – ten prezent za żadne skarby nie może wyglądać, jak prezent, tylko musi wyglądać, jak dopust Boży. A z czegóż najlepiej taki prezent zrobić, jeśli nie z jakiegoś kraju przekształconego w międzyczasie w amerykańskie przedpole, czyli np. z Ukrainy? Wciągnąć Rosję w walkę do ostatniego ukraińskiego żołnierza – pourquoi pas?

Ale inne państwa europejskie nie chcą dopuścić do sytuacji, że o sprawach europejskich decyduje Ameryka i Rosja, a one nie. Stąd wzięła się inicjatywa, by – skoro już podjęto próbę reaktywacji czegoś na kształt porządku lizbońskiego – nie zostały one wymiksowane, ale przeciwnie – by wymiksować USA. To jest właśnie propozycja, by kwestię ukraińską rozwiązać w „formacie normandzkim”, czyli z udziałem Francji, Niemiec, Rosji I Ukrainy, a USA zostaną powiadomione, co ta czwórka uradzi.

Dlatego właśnie w dniach ostatnich Niemcy złożyły tyle dowodów, iż strategiczne partnerstwo niemiecko-rosyjskie nie tylko jest ciągle żywe, ale że to powinno ono też być najtwardszym jadrem nowego porządku, tak, jak było w przypadku porządku lizbońskiego.

Stanisław Michalkiewicz
http://michalkiewicz.pl

O Apostolskiej Mszy Świętej – Orędzie Arcybiskupa Viganò do kapłanów i biskupów

 



Dilecta Mea [moja miłość] – O Apostolskiej Mszy Świętej

Serdeczne orędzie abp. Viganò do kapłanów i biskupów

Wy, którzy ośmielacie się zakazywać Apostolskiej Mszy Świętej, czy kiedykolwiek ją odprawialiście? Wy, którzy z wysokości waszych katedr rozprawiacie o „starej Mszy”, czy kiedykolwiek rozważaliście jej modlitwy, jej obrzędy, jej starożytne i święte gesty?

W ciągu ostatnich kilku lat, sam zadawałem sobie to pytanie wiele razy. Choć znałem tę Mszę od najmłodszych lat; choć nauczyłem się do niej służyć i odpowiadać celebransowi w czasach gdy nosiłem jeszcze krótkie spodenki, prawie o niej zapomniałem i ją utraciłem. Introibo ad altare Dei.

Klęczałem w zimie na lodowatych stopniach ołtarza, przed wyjściem do szkoły, pociłem się w gorące letnie dni w moich ministranckich szatach, a jednak zapomniałem tę Mszę, choć była to Msza moich święceń kapłańskich 24 marca 1968 roku. Była to epoka, w której można już było dostrzec oznaki rewolucji, która wkrótce potem miała pozbawić Kościół jego najcenniejszego skarbu, narzucając na jego miejsce fałszywy rytuał.

Cóż, ta Msza, którą reforma soborowa zlikwidowała i zakazała w pierwszych latach mojego kapłaństwa, pozostała jako odległe wspomnienie, jak uśmiech ukochanej osoby, spojrzenie zaginionego krewnego, dźwięki niedzielnych dzwonów, przyjazne głosy bliskich krewnych. Było też coś, co miało związek z nostalgią, młodością, entuzjazmem tej epoki, w której zmiany w Kościele miały dopiero nadejść, a w której wszyscy chcieliśmy wierzyć, że dzięki nowej duchowej energii świat może otrząsnąć się z następstw drugiej wojny światowej i zagrożenia komunizmem.

Wydawało nam się, że dobrobytowi ekonomicznemu może w jakiś sposób towarzyszyć moralne i religijne odrodzenie naszego narodu [włoskiego]. Wydawało nam się tak, pomimo rewolucji 1968 roku, agresji terytorialnych, terroryzmu, Czerwonych Brygad czy kryzysu na Bliskim Wschodzie. Tym sposobem, pośród niezliczonych obowiązków kościelnych i dyplomatycznych, wykrystalizowało się w mojej pamięci wspomnienie czegoś, czemu w rzeczywistości nie poświęcałem wiele uwagi, co było „chwilowo” odłożone na bok przez dziesięciolecia. Coś, co cierpliwie czekało, z pobłażliwością, na jaką stać tylko Boga.

Moja decyzja o ujawnieniu skandali wśród amerykańskich hierarchów i samej Kurii Rzymskiej była okazją, która sprawiła, że ponownie zacząłem rozważać, już w innym świetle, nie tylko moją rolę jako Arcybiskupa i Nuncjusza Apostolskiego, ale także istotę mojego kapłaństwa. Moja posługa, najpierw w Watykanie, a potem w Stanach Zjednoczonych, sprawiła, że w pewien sposób stało się ono niepełne, bardziej skierowane na samo bycie księdzem niż na posługę kapłańską. A to, czego do tej pory nie rozumiałem, stało się dla mnie jasne dzięki nieoczekiwanym okolicznościom, kiedy to moje osobiste bezpieczeństwo wydawało się zagrożone i znalazłem się, wbrew mojej woli, w sytuacji, w której musiałem żyć niemal w ukryciu, z dala od pałaców Kurii.

To właśnie wtedy to błogosławione odosobnienie, które dziś uważam za rodzaj powołania zakonnego, doprowadziło mnie do ponownego odkrycia Mszy Świętej trydenckiej. Bardzo dobrze pamiętam dzień, w którym zamiast posoborowego ornatu założyłem tradycyjne szaty liturgiczne z ambrozjańskim cappino i manipularzem. Przypominam sobie strach, jaki odczuwałem wypowiadając ponownie po pięćdziesięciu prawie latach, modlitwy z Mszału. Słowa psalmu Judica me, Deus, Munda cor meum ac labia mea, nie były już słowami ministranta czy młodego seminarzysty, ale słowami celebransa, mnie, który po raz kolejny, a śmiem twierdzić, że po raz pierwszy, celebrował przed Trójcą Przenajświętszą.

Bo choć prawdą jest, że kapłan jest osobą, która żyje przede wszystkim dla innych – dla Boga i dla bliźniego – to równie prawdą jest, że jeśli nie ma świadomości własnej tożsamości i nie pielęgnuje własnej świętości, to jego apostolstwo jest jałowe jak cymbał brzmiący.

Wiem dobrze, że te refleksje mogą pozostawić wielu niewzruszonymi, a nawet wzbudzić poczucie politowania u tych, którzy nigdy nie doznali łaski odprawiania Mszy Św. wszechczasów. Ale to samo dzieje się, jak sądzę, z tymi, którzy nigdy się nie zakochali i nie rozumieją entuzjazmu i czystej relacji ukochanego do ukochanej, albo z tymi, którzy nie znają radości zatracenia się w jej oczach.

Tępy liturgista rzymski, hierarcha w skrojonym na miarę stroju duchownym i z krzyżem pektoralnym w kieszeni, konsultor Kongregacji Rzymskiej z najnowszym egzemplarzem Concilium lub Civiltà Cattolica w zasięgu wzroku, patrzy na Mszę św. Piusa V oczami entomologa [nauka zajmująca się badaniem owadów], analizując tę perykopę tak, jak przyrodnik obserwuje żyłki liścia lub skrzydła motyla.

Rzeczywiście, czasami zastanawiam się, czy nie robią tego z aseptycznością patologa, który skalpelem rozcina żywe ciało. Ale jeśli kapłan o minimalnym poziomie życia wewnętrznego zbliży się do Mszy trydenckiej, niezależnie od tego, czy znał ją wcześniej, czy odkrywa ją po raz pierwszy, będzie głęboko poruszony złożonym majestatem obrzędu, jakby wyszedł poza czas i wszedł w wieczność Boga.

Chciałbym, aby moi bracia w biskupstwie i kapłaństwie zrozumieli, że Msza Św. jest z natury boska, ponieważ postrzega się w niej sacrum w sposób naoczny. Jest się dosłownie przeniesionym do Nieba, do obecności Trójcy Przenajświętszej i na dwór niebieski, z dala od zgiełku świata. Jest to pieśń miłosna, w której powtarzanie znaków czci i świętych słów nie jest w żaden sposób bezużyteczne. Podobnie jak matka nigdy nie przestaje całować swojego syna, a panna młoda nigdy nie przestaje mówić mężowi „kocham cię”. Tam zapomina się o wszystkim, ponieważ wszystko, co się w niej mówi i śpiewa, jest wieczne, wszystkie gesty, które się w niej wykonuje, są odwieczne, są poza historią, ale zanurzone w kontinuum, które łączy Wieczernik, Kalwarię i ołtarz, na którym sprawowana jest Msza.

Celebrans nie zwraca się do zgromadzonych, starając się być zrozumiałym, miłym, czy też sprawiać wrażenie nowoczesnego; zwraca się raczej do Boga: a przed Bogiem jest tylko poczucie nieskończonej wdzięczności za przywilej, że może nieść ze sobą modlitwy ludu chrześcijańskiego, radości i smutki tak wielu dusz, grzechy i niedociągnięcia tych, którzy błagają o przebaczenie i miłosierdzie, wdzięczność za otrzymane łaski i modlitwy za naszych drogich zmarłych. Jest się samotnym, a jednocześnie czuje się wewnętrznie zjednoczonym z nieprzebranym zastępem dusz, które to uczucie przekracza czas i przestrzeń.

Kiedy odprawiam Mszę Św. Apostolską, myślę o tym, jak na tym samym ołtarzu, konsekrowanym relikwiami Męczenników, tylu Świętych i tysiące kapłanów, używało tych samych słów, które ja wypowiadam, powtarzało te same gesty, wykonywało te same ukłony, nosiło te same szaty liturgiczne. Ale przede wszystkim, przyjmowało Komunię Świętą z tym samym Ciałem i Krwią naszego Pana, do którego wszyscy zostaliśmy upodobnieni, składając Najświętszą Ofiarę.

Kiedy odprawiam Mszę Świętą wszechczasów, w najbardziej wzniosły i pełny sposób uświadamiam sobie prawdziwe znaczenie tego, czego uczy nas doktryna. Działanie in persona Christi nie jest mechanicznym powtarzaniem jakiejś formuły, ale świadomością, że moje usta wypowiadają te same słowa, które Zbawiciel wypowiedział nad chlebem i winem w Wieczerniku; że wznosząc Hostię i Kielich do Ojca, powtarzam Ofiarę, jakiej Chrystus dokonał z siebie na Krzyżu; że przyjmując Komunię świętą, spożywam tę Ofiarę i karmię się samym Bogiem, a nie uczestniczę w jakimś przyjęciu. Wtedy cały Kościół jest ze mną: Kościół Triumfujący, który jednoczy się z moją modlitwą błagalną, Kościół Cierpiący, który oczekuje na nią, aby skrócić pobyt dusz w czyśćcu, i Kościół Walczący, który umacnia się w codziennej walce duchowej.

Jeśli jednak, jak to wyznajemy zgodnie z naszą wiarą, nasze usta są rzeczywiście ustami Chrystusa, jeśli nasze słowa podczas konsekracji są rzeczywiście słowami Chrystusa, jeśli ręce, którymi dotykamy świętej Hostii i kielicha są rękami Chrystusa, jakiż szacunek powinniśmy mieć dla naszego własnego ciała, zachowując je czystym i nieskażonym? Jaka może być lepsza zachęta do trwania w łasce Bożej? Mundamini, qui fertis vasa Domini. [Bądźcie czyści, którzy nosicie naczynia Pańskie] i ze słowami Mszału: Aufer a nobis, quæsumus, Domine, iniquitates nostras: ut ad sancta sanctorum puris mereamur mentibus introire. [Zgładź nieprawości nasze, prosimy Cię Panie, abyśmy do przybytku najświętszego, z czystym sercem mogli przystąpić.]

Teolog powie mi, że jest to powszechna doktryna, i że Msza właśnie tym jest, niezależnie od obrządku. Nie przeczę temu, racjonalnie rzecz ujmując. Ale podczas gdy celebracja Mszy trydenckiej jest nieustannym przypomnieniem nieprzerwanej ciągłości dzieła Odkupienia usianego Świętymi i Błogosławionymi wszystkich czasów, to wydaje mi się, nie dzieje się tak samo w przypadku obrządku zreformowanego.

Gdy patrzę na stół versus populum, widzę tam ołtarz luterański lub stół protestancki. Gdy czytam słowa ustanowienia Ostatniej Wieczerzy w formie narracji, słyszę modyfikacje z Common Book of Prayer Cranmera i nabożeństwa Kalwina. Gdy przeglądam zreformowany kalendarz, zauważam, że ci sami święci, którzy ogłaszali heretykami twórców Pseudoreformy, zostali z niego usunięci.

To samo odnosi się do pieśni śpiewanych pod sklepieniem kościoła, które przeraziłyby angielskiego czy niemieckiego katolika: słyszącego hymny autorstwa tych, którzy mordowali ich kapłanów i deptali Najświętszy Sakrament w pogardzie dla „papistowskiego zabobonu”.

Powinniśmy zrozumieć przepaść, jaka istnieje między katolicką Mszą a jej soborowym falsyfikatem. Nie mówiąc już o języku: pierwszymi, którzy znieśli łacinę, byli heretycy, w imię umożliwienia ludowi lepszego zrozumienia obrzędów; ludowi, który oszukiwali, kwestionując objawioną Prawdę i propagując błąd. W Novus Ordo wszystko jest profanacją. Wszystko jest chwilowe, wszystko przypadkowe, wszystko warunkowe, zmienne i ulegające zmianie. Nie ma nic z tego, co wieczne, ponieważ wieczność jest niezmienna, tak jak niezmienna jest wiara. Tak jak Bóg jest niezmienny.

Powinniśmy zrozumieć przepaść, jaka istnieje między katolicką Mszą a jej soborowym falsyfikatem.

Jest jeszcze jeden aspekt tradycyjnej Mszy Świętej, który chciałbym podkreślić, a który łączy nas ze Świętymi i Męczennikami z przeszłości. Od czasów katakumb aż po ostatnie prześladowania, gdziekolwiek kapłan odprawia Najświętszą Ofiarę, nawet na strychu czy w piwnicy, w lesie czy w stodole, a nawet w furgonetce, jest w mistycznej komunii z zastępem heroicznych świadków wiary, a wzrok Trójcy Przenajświętszej spoczywa na tym zaimprowizowanym ołtarzu, wszystkie zastępy anielskie kłaniają się przed nim w adoracji; wszystkie dusze czyśćcowe wpatrują się w niego. Także przez to, a zwłaszcza przez to, każdy z nas może zrozumieć, jak Tradycja tworzy nierozerwalną więź między wiekami, nie tylko w zazdrosnym strzeżeniu tego skarbu, ale także w stawianiu czoła próbom, które ta więź za sobą pociąga, aż do śmierci.

W obliczu tego, arogancja obecnego tyrana, z jego obłąkańczymi dekretami, powinna nas umocnić w wierności Chrystusowi i dać nam odczuć, że jesteśmy integralną częścią Kościoła wszystkich czasów, ponieważ nie możemy zdobyć palmy zwycięstwa, jeśli nie jesteśmy gotowi do bonum certamen [dobrej walki].

W Novus Ordo wszystko jest profanacją

Chciałbym, aby moi współbracia odważyli się dokonać rzeczy nie do pomyślenia. Chciałbym, aby zbliżyli się do Mszy Świętej trydenckiej nie po to, aby nacieszyć się koronką alby czy z haftem ornatu, czy też ze względu na zwykłe racjonalne przekonanie o jej kanonicznej prawomocności lub o tym, że nigdy nie została zniesiona; ale raczej z pełną szacunku bojaźnią. Z tą samą bojaźnią, z jaką Mojżesz zbliżył się do płonącego krzewu: wiedząc, że każdy z nas, schodząc z ołtarza po Ostatniej Ewangelii, jest w jakiś sposób wewnętrznie przemieniony, ponieważ tam zetknął się ze Świętością.

Tylko tam, na tym mistycznym Synaju, możemy zrozumieć istotę naszego Kapłaństwa, które jest oddaniem się przede wszystkim Bogu; ofiarą z siebie samego wraz z Chrystusem Ofiarnikiem, na większą chwałę Bożą i dla zbawienia dusz; ofiarą duchową, która czerpie siłę i energię z Mszy Świętej. Jest wyrzeczeniem się siebie, aby ustąpić miejsca Najwyższemu Kapłanowi; znakiem prawdziwej pokory, polegający na unicestwieniu własnej woli i poddaniu się woli Ojca, za przykładem Pana. Jest gestem autentycznej „komunii” ze świętymi, polegającym na wspólnym wyznawaniu wiary i korzystaniu z tego samego obrzędu.

Chciałbym, aby tego „doświadczenia” doznali nie tylko ci, którzy od dziesięcioleci celebrują Novus Ordo, ale przede wszystkim młodzi kapłani i ci, którzy pełnią swoją posługę na pierwszej linii frontu: Msza Św. Piusa V jest dla dusz niepokornych, dla dusz hojnych i heroicznych, dla serc płonących miłością do Boga i bliźniego.

Wiem dobrze, że dzisiejsze życie kapłanów składa się z tysięcy prób, stresów, poczucia osamotnienia w walce ze światem, z obojętności i ostracyzmu przełożonych, z powolnego zużywania się, które odciąga od skupienia, od życia wewnętrznego i od wzrostu duchowego. I wiem bardzo dobrze, że jest to poczucie bycia oblężonym, znalezienia się w sytuacji żeglarza, który jest sam i musi przeprowadzić statek przez burzę. Nie jest to tylko udziałem tradycjonalistów czy postępowców, ale jest wspólnym losem tych wszystkich, którzy ofiarowali swoje życie Panu i Kościołowi. Każdy z nich mierzy się z własnymi nieszczęściami, z problemami ekonomicznymi, nieporozumieniami z biskupem, krytyką ze strony współbraci, a także wymaganiami wiernych. Bywają też godziny samotności, w których obecność Boga i Dziewicy Maryi wydają się znikać, tak jak w „Nocy ciemnej” Św. Jana od Krzyża. Quare me repulisti? Et quare tristis incedo, dum affligit me inimicus?[czemu mnie odrzucasz i czemu smutny chodzę, gdy nieprzyjaciel mnie nęka]. Gdy demon wije się podstępnie między internetem a telewizorem, quærens quem devoret [szukając kogo by pożreć], wykorzystując nasze zmęczenie odstępstwem. W takich przypadkach, z którymi wszyscy musimy się mierzyć, tak jak nasz Pan w Getsemani, to właśnie w nasze Kapłaństwo chce uderzyć szatan, działając tak przekonująco, jak Salomea przed Herodem, prosząc nas o dar głowy Jana Chrzciciela. Ab homine iniquo, et doloso erue me [wybaw mnie od człowieka fałszywego i podstępnego]. W tej próbie wszyscy jesteśmy tacy sami: ponieważ zwycięstwo, które chce odnieść nieprzyjaciel, nie odnosi się tylko do biednych dusz ochrzczonych, ale także do Chrystusa Kapłana, którego namaszczenie nosimy.

Z tego powodu, dzisiaj, bardziej niż kiedykolwiek, Msza Święta trydencka jest jedyną kotwicą ratunku katolickiego kapłaństwa, ponieważ w niej kapłan odradza się każdego dnia w tym uprzywilejowanym czasie intymnego zjednoczenia z Trójcą Przenajświętszą i z niej czerpie niezbędne łaski, aby nie popaść w grzech, aby postępować na drodze świętości i aby na nowo odkryć zdrową równowagę, z którą może stawić czoła swojej posłudze. Każdy, kto uważa, że wszystko to można zlikwidować jako kwestię czysto ceremonialną lub estetyczną, nie zrozumiał nic z własnego powołania kapłańskiego. Ponieważ Msza Święta „wszechczasów” – i rzeczywiście taka jest, ponieważ odwiecznie była zwalczana przez Wroga – nie jest uległą kochanką, która ofiarowuje się komukolwiek, ale raczej zazdrosną i czystą Oblubienicą, tak zazdrosną jak Pan.

Czy chcesz się podobać Bogu, czy temu, który cię od Niego oddala? Podstawa tego pytania jest zawsze taka sama: wybór pomiędzy łagodnym jarzmem Chrystusa a kajdanami niewoli Jego przeciwnika. Odpowiedź ukaże się wam w sposób jasny i klarowny w chwili, gdy i wy, zachwycając się tym ogromnym skarbem, który był przed wami ukryty, zrozumiecie, co to znaczy sprawować Najświętszą Ofiarę nie jako żałośni „przewodniczący zgromadzenia”, ale raczej jako „słudzy Chrystusa i szafarze tajemnic Bożych” (1 Kor 4, 1).

Weźcie do ręki Mszał, poproście o pomoc znajomego kapłana i wejdźcie na Górę Przemienienia: Emitte lucem tuam et veritatem tuam: ipsa me deduxerunt, et adduxerunt in montem sanctum tuum, et in tabernacula tua. [Ześlij światłość swoją i prawdę swoją, one mnie poprowadzą i przywiodą na świętą górę Twoją, aż do przybytków Twoich]. Jak Piotr, Jakub i Jan, będziecie wołać: Domine, bonum est nos hic esse – „Panie, dobrze, że tu jesteśmy” (Mt 17,4). Albo słowami Psalmisty, które celebrans powtarza na Offertorium: dilexi decorem domus tuæ, et locum habitationis gloriæ tuæ. [Umiłowałem Panie piękność domu Twego, stałe mieszkanie Twojego majestatu.]

Gdy ją odkryjecie, nikt nie będzie w stanie odebrać wam tego, przez co Pan nie nazywa was już sługami, lecz przyjaciółmi (J 15, 15). Nikt nigdy nie będzie w stanie przekonać was do wyrzeczenia się Go, zmuszając was do zadowolenia się Jego fałszywym obrazem, które zrodziły zbuntowane umysły. Eratis enim aliquando tenebræ: nunc enim lux in Domino. Ut filii lucis ambulate. „Niegdyś bowiem byliście ciemnością, lecz teraz jesteście światłością w Panu. Postępujcie więc jak dzieci światłości” (Ef 5, 8). Propter quod dicit: Surge qui dormis, et exsurge a mortuis, et illuminabit te Christus. „Dlatego mówi: Zbudź się, o śpiący, i powstań z martwych, a Chrystus cię oświeci” (Ef 5, 14).

+Carlo Maria Viganó, Arcybiskup
2 stycznia 2022
Najświętszego Imienia Jezus

Tłum. Sławomir Soja
Źródło: The Remnant  (January 14, 2022) – „THE LATIN MASS: Viganò Remembers What Francis Wants Us to Forget”.

https://www.bibula.com/

Czy cena przekopu Mierzei Wiślanej przekroczy miliard złotych?

 



Wzrost cen materiałów budowlanych nie powinien wpłynąć na wartość kontraktu na budowę drogi wodnej łączącej Zalew Wiślany z Zatoką Gdańską – ocenił wiceminister infrastruktury Marek Gróbarczyk.

Dodał, że większość prac została już wykonana. „Pozostają przede wszystkim prace pogłębieniowe i umocnieniowe” – powiedział wiceminister zapytany przez PAP, czy w wzrostem cen materiałów budowlanych może wpłynąć na wartość kontraktu.

Wiceminister podtrzymał też informację o terminie otwarcia przekopu, który zaplanowano na drugą połowę tego roku.

Umowa z wykonawcą kanału żeglugowego przez Mierzeję Wiślaną została podpisana w 2019 roku z polsko-belgijskim konsorcjum NDI i Besix. Konsorcjum zaproponowało cenę 992 mln 270 tys. zł. Inflacja i wzrost cen materiałów mogą jednak barierę miliarda złotych w tej ofercie przekroczyć.

Docelowo nowa droga wodna między Zatoką Gdańską a Zalewem Wiślanym ma umożliwić wpływanie do portu w Elblągu jednostek o długości do 100 metrów oraz do 20 metrów szerokości. Inwestorem jest Urząd Morski w Gdyni.

Źródło: PAP
https://nczas.com

Jak AK planowała wyzwolić KL Auschwitz

 



Jakiś czas temu przypomniałem dzieje placówki AK Kęty – najsilniejszej z placówek Obwodu Oświęcim, liczącej w połowie 1944 roku ok. 530 ludzi. Składały się na to: batalion w sile dwóch kompanii (280 ludzi) oraz zgrupowanie WSOP, które utworzyły scalone z AK oddziały Narodowej Organizacji Wojskowej (250 ludzi).

Do szczegółów odsyłam tutaj:
>https://www.magnapolonia.org/na-poludnie-od-oswiecimia-armia-krajowa-w-okolicach-ket/

Trudno powiedzieć, jak liczne były pozostałe placówki, jako że brak jest źródeł, które pozwalałyby choćby szacunkowo określić ich wielkość, ale z pewnością były one znacząco słabsze od placówki Kęty.

Niezależnie od tego w rejonie Oświęcimia operowało zgrupowanie dywersyjno-partyzanckie „Sosienki”, którym dowodził kpt. Jan Wawrzyczek ps. „Danuta” i które od roku 1943 podlegało bezpośrednio Komendantowi Okręgu Śląskiego Armii Krajowej. Opisując działalność zgrupowania w roku 1944, kpt. Wawrzyczek stwierdza, że liczyło ono wówczas 173 partyzantów i ok. 30 żołnierzy na melinach. Było ono przy tym nieźle, jak na warunki panujące w AK, uzbrojone, dysponując nawet bronią pochodzącą ze zrzutów.

Jakkolwiek byśmy jednak nie liczyli, siły Obwodu Oświęcim i „Sosienek” były zdecydowanie słabsze od niemieckich. W przypadku podjęcia walki o obóz koncentracyjnych Auschwitz-Birkenau konieczne więc było wzmocnienie ich dodatkowymi oddziałami, do czego za chwilę wrócę.

Trudno w tym miejscu przynajmniej w zarysie nie scharakteryzować obozowego ruchu oporu, z którym to Obwód AK Oświęcim oraz zgrupowanie partyzanckie „Sosienki” ściśle współpracowały i nad którym pieczę sprawował komendant Okręgu Śląskiego Armii Krajowej. Jego początki sięgają października 1940 roku i związane są z osobą Witolda Pileckiego, o którym Juliusz Niekrasz napisał:

„Był to człowiek pod każdym względem niezwykły. Witold Pilecki, por. rez. 13 pułku ułanów, działając w konspiracji w Warszawie, postanowił dostarczyć autentycznych, osobiście przez siebie sprawdzonych wiadomości o obozie oświęcimskim, o którym zaczęły krążyć w Warszawie niewiarygodne wprost wieści.

Pewnego dnia Pilecki napotkał na Żoliborzu łapankę i nie tylko nie próbował uchronić się przed nią, lecz sam wszedł do samochodu i dobrowolnie poszedł do obozu oświęcimskiego. Został do obozu przywieziony 21 września 1940 r., zarejestrowano go na nazwisko Tomasz Serafiński, bo takie miał dokumenty, otrzymał numer obozowy 4859.

Gdy Pilecki znalazł się w obozie, zaczął organizować więźniów politycznych, którym mógł zaufać, i utworzoną przez siebie organizację nazwał Związkiem Organizacji Wojskowej (ZOW). Pileckiemu udało się zdobyć wpływ na obsadzanie pracy w garbarni i w stolarni, chciał jak najwięcej więźniów zjednoczyć.”

Niezależnie od ZOW, wkrótce w KL Auschwitz zaczęły rodzić się podobne inicjatywy. Z czasem przystąpiono do ich scalania w jedną dużą organizację.

W lutym 1942 roku ppłk Kazimierz Roman Heilman-Rawicz, w kampanii wrześniowej dowodzący 62 Pułkiem Piechoty, przystąpił do tworzenia organizacji, której nadał nazwę Związek Walki Zbrojnej (ZWZ). W kierownictwie organizacji znaleźli się ppłk lotnictwa Teofil Dziama, kpt. Tadeusz Paulone oraz ppor. Bernard Świerczyna.

Latem 1941 roku grupę konspiracyjną utworzył płk Aleksander Stawarz, znany legionista i uczestnik wojny polsko – bolszewickiej, w kampanii wrześniowej dowodzący 2 Brygadą Górką, a po klęsce wrześniowej – twórca i dowódca konspiracyjnej „Dywizji Podhalańskiej”. Skupił on wokół siebie grupę kilkunastu więźniów, z płk. Karolem Kumunieckim, która stanowiła zaczątek siatki konspiracyjnej w obozie, W szczytowym okresie miała ona liczyć ok. 300 ludzi. W marcu 1942 roku podporządkowała się ppłk. Rawiczowi, wchodząc w skład ZWZ.

Kolejna organizacja utworzona została przez rtm. Włodzimierza Kolińskiego, a jesienią 1941 roku zaczęły działać grupy utworzone przez działaczy i sympatyków organizacji narodowych, Inicjatorami ich byli prof. Roman Rybarski i Jan Mosdorf, przywódca ONR. Już wcześniej powstała organizacja skupiająca socjalistów (Stanisław Dubois, Norbert Barlicki), do której dołączyli następnie ludowcy.

Z czasem wszystkie te organizacje udało się złączyć w jedną całość. Całością prac organizacyjnych kierował komitet, w skład którego weszli: prof. Rybarski (reprezentujący środowiska endeckie), który zarazem był jego przewodniczącym (zmarł w dniu 6 marca 1942 roku), Stanisław Dubois (z ramienia socjalistów), zamordowany 21 sierpnia 1942 roku, Jan Mosdorf (reprezentant młodzieży), a także Rawicz i Pilecki – jako przedstawiciele pionu wojskowego.

Na czele Związku Organizacji Wojskowej stał wówczas ppłk Kazimierz Rawicz. Latem 1942 roku organizacja ta skupiała ok. 800 zaprzysiężonych członków. Wielkim ciosem dla obozowej konspiracji było rozstrzelanie w dniu 14 czerwca 1942 roku płk. Aleksandra Stawarza.

Wcześniej zdołano rozszerzyć działalność na obóz w Brzezince, o czym Juliusz Niekrasz pisał w taki sposób:

„Po uruchomieniu Brzezinki trójka przywódców akowskiego ruchu – płk Rawicz, ppor. Świerczyna i por. Pilecki – zdecydowali się założyć konspirację także w Brzezince. Udało się to płk. Rawiczowi i Świerczynie dzięki powiązaniu Świerczyny ze Ślązakiem Józefem Mikuszem, który prowadził w Brzezince kartotekę zawodów. On to pomógł płk. Janowi Karczowi, przeniesionemu karnie do Brzezinki, w zorganizowaniu konspiracji w Brzezince. Płk Karcz (podjął się tej niebezpiecznej działalności na prośbę płk. Rawicza) prowadził konspirację akowską w Brzezince do 23 stycznia 1943 r., kiedy to został zabrany do bloku śmierci i po dwóch dniach rozstrzelany. Założona konspiracja funkcjonowała jednak dalej.”

7 lipca 1942 roku ppłk Rawicz został przewieziony do Mauthausen, gdzie przebywał do wyzwolenia w maju 1945 roku. Dowództwo nad konspiracją wojskową w obozie przejął po nim ppłk lotnictwa Juliusz Gilewicz, ale faktycznie kierował nią por. Witold Pilecki, który to jednak w kwietniu 1943 roku zbiegł z obozu (wraz z Edwardem Ciesielskim i Janem Redzejem). Ponownie odwołam się do ustaleń Juliusza Niekrasza:

„Pilecki zbiegł wraz z dwoma kolegami w czasie Świąt Wielkiej Nocy z 26 na 27 kwietnia 1943 r. Po ucieczce złożył w Warszawie w KG AK osobiście meldunek o obozie i przeszedł do pracy w warszawskim Kedywie. Wziął udział w Powstaniu Warszawskim jako dowódca kompanii w batalionie „Chrobry II”. Po kapitulacji znalazł się w oflagu w Łambinowicach, a później w Murnau.”

Uciekając z obozu, Pilecki przekazał kierownictwo organizacji mjr. Zygmuntowi Bończy – Bohdanowskiemu oraz ppor. Henrykowi Bartosiewiczowi. Niestety, latem 1943 roku polskiej konspiracji w KL Auschwitz zadano straszliwy cios. Obozowe gestapo aresztowało niemal całe jej kierownictwo.

W egzekucji pod Ścianą Śmierci w dniu 11 października 1943 roku stracono 54 najwybitniejszych działaczy konspiracyjnych. Rozstrzelani wtedy zostali między innymi: mjr. Zygmunt Bończa – Bohdanowski, ppłk Teofil Dziama, kpt. Tadeusz Paulone, a także Jan Mosdorf.

Po wspomnianej egzekucji na czele konspiracji w obozie stanął podporucznik Henryk Bartosiewicz, który to jednak 26 czerwca 1944 roku przetransportowany został do innego obozu. Przed odjazdem swoją funkcję przekazał kpt. Stanisławowi Kazubie. Oddajmy ponownie głos Juliuszowi Niekraszowi:

„Problem kierownictwa wyłonił się także w lecie 1944 r. w Radzie Wojskowej Obozu, którą utworzyli przedstawiciele ZOW i Organizacji Bojowej PPS (dopuszczony został do niej także przedstawiciel międzynarodowej komórki „Kampfgruppe Auschwitz”). Z ramienia ZOW weszli do rady Bernard Świerczyna i Stanisław Kazuba, a z ramienia PPS Józef Cyrankiewicz i Lucjan Motyka.

Najodpowiedniejszym kandydatem na kierownika wydawał się Bernard Świerczyna, współpracujący od 1941 r. z Komendą Śląskiego Okręgu AK, cieszący się zaufaniem ppłk. dypl. Jankego, znający miejscowy teren i mający najdłuższy staż obozowy. Tymczasem Świerczyna miał własne plany, przygotowywał ucieczkę z obozu i na kierownika RWO wysunął Józefa Cyrankiewicza.

Świerczyna działał pod wyraźnym wpływem Konstantego Jagiełły, socjalisty, z którym się zaprzyjaźnił. Jagiełło uciekł z obozu, pozostawał w jego pobliżu, kontaktował się grypsami ze Świerczyną i nakłaniał go do ucieczki z obozu, on też sugerował, aby kierownictwo RWO przekazać Cyrankiewiczowi. Komendant Obwodu Oświęcimskiego AK Chybiński, również zbiegły z obozu, kontaktował się ze Świerczyną przez Jagiełłę i przekazywał informacje inspektorowi bielskiemu „Rochowi”, a ten komendantowi Okręgu. „Roch” powiadomił komendanta, że Świerczyna wysuwa kandydaturę Cyrankiewicza. […]

Wniosek inspektora „Rocha, będący powtórzeniem sugestii Świerczyny, komendant Okręgu ppłk. dypl. Zygmunt Janke zatwierdził odręcznym pismem z 14 października 1944 r., skierowanym bezpośrednio do komendanta Obwodu Oświęcimskiego AK Chybińskiego („Lach”)…”

Dodajmy, że Chybiński ową nominację wstrzymał do czasu, jak to napisał w meldunku przesłanym zwrotnie komendantowi Okręgu, zbadania dziwnego postępowania „Rota”, czyli Józefa Cyrankiewicza, którego zachowanie, w jego ocenie, wymagało zbadania.

Ale wróćmy do tego, co napisał Juliusz Niekrasz, bo oto 27 października 1944 roku doszło do zapowiadanej ucieczki Bernarda Świerczyny z obozu oświęcimskiego:

„Tymczasem zapowiadana przez Świerczynę i Jagiełłę ucieczka z obozu nie powiodła się i zakończyła się śmiercią Świerczyny i innych. Plan przewidywał, że Świerczyna wraz z czterema kolegami (jeden z nich był narodowości austriackiej) ukryją się w samochodzie wywożącym do Bielska brudną bieliznę. Samochód miał się zatrzymać obok restauracji Franciszka Dusika w Łękach – Zasolu, gdzie mieli czekać odbierający więźniów Konstanty Jagiełło, Tomasz Sobański, Kazimierz Ptasiński i współdziałający z nimi restaurator. Pomocnicy mieli mieć cywilne ubrania dla uciekinierów. Do planu ucieczki wciągnięci byli sowicie opłaceni dolarami szofer samochodu, SS-man Johann Roth i konwojent Frank.

Zdradził Roth i cały plan ujawnił w Politische Abteilung, czyli obozowym gestapo. Ciężarówka wyjechała z obozu i po okrążeniu zatrzymała się przed blokiem śmierci (blok XI). Uciekinierów zamknięto w bunkrze, a SS-mani wyprawili się natychmiast do restauracji Dusika. W walce, jaka się tam wywiązała, poległ w lesie obok restauracji Konstanty Jagiełło. Tomasz Sobański zdołał zbiec. Aresztowano rodzinę Dusików i Kazimierza Ptasińskiego (ten w czasie transportu zdołał się uwolnić i zbiec).

Los zbiegów był straszliwy, mieli oni wprawdzie ze sobą truciznę, którą zażyli, ale zmarło tylko dwóch: Czesław Duzel i Zbigniew Raynoch. Pozostali, utrzymani przy życiu, zostali poddani torturom. Aresztowano jeszcze dwóch więźniów Austriaków: Rudolfa Friemla i Ludwiga Veselego za udzielenie pomocy. Bernard Świerczyna został powieszony po apelu wieczornym 30 grudnia 1944 r., a wraz z nim Piotr Piąty, Ernest Burger, Rudolf Frieml i Ludwig Vesely. Esesmana Franka rozstrzelano.”

W ten sposób wybiegliśmy daleko do przodu. Tymczasem wróćmy do tego, co działo się w roku 1943 i w pierwszych miesiącach 1944 roku. Zarówno bowiem w Komendzie Głównej AK, jak i w sztabie Okręgu Śląskiego raz za razem wracano do kwestii rozbicia KL Auschwitz. Zygmunt Walter – Janke w książce „W Armii Krajowej na Śląsku” tak o tym pisał:

„Po szczegółowym rozważeniu możliwości własnych i sił przeciwnika doszliśmy w sztabie Okręgu do przekonania, że w istniejących w 1943 r. warunkach uderzenia na obóz w Oświęcimiu wykonać nie możemy.

W miarę odtwarzania sił Okręgu i powiększania oddziałów partyzanckich pogląd ten uległ zmianie. Po dokładnych obliczeniach stwierdziliśmy, że jeśli uda nam się zaskoczyć nieprzyjaciela, to przy dużym ryzyku możemy wykonać uderzenie na obóz, wykorzystując większość oddziałów partyzanckich Okręgu i niewielką, uzbrojoną część sił Obwodu AK Oświęcim.

W ogólnych zarysach plan był następujący: Środkami motorowymi przerzucić oddziały partyzanckie w rejony wyładowcze w okolicy Oświęcimia. Stamtąd przeprowadzić je na stanowiska wyjściowe do szturmu. Uderzenie wykonać między 24.00 a 1.00 w nocy. Pierwszą część nocy wykorzystać na koncentrację oddziałów. Siły miejscowe miały ubezpieczać rejony wyładowania, stanowiska szturmowe oraz dać przewodników.

Koszary SS i większe skupiska miały być izolowane, a zakwaterowane tam oddziały przytrzymane na miejscu ogniem, małe oddziały zniszczone w walce. Dotyczyło to wartowni i małego łańcucha posterunków. Na szosach prowadzących do rejonu Oświęcimia przewidziane były ubezpieczenia izolujące ogniska walki. Planowano otwarcie obozu na pół godziny. Liczono się, że po upływie pół godziny ochłonie z zaskoczenia miejscowa załoga i zacznie się jej zorganizowane działanie w celu skupienia rozproszonych sił i rozwinięcia ich w walce. Po upływie tejże pół godziny mogły się zacząć ruchy koncentryczne sił niemieckich z okolic, to jest z Mysłowic, zwłaszcza stamtąd, gdzie było Motorisierte Bereitschaft der Gendarmerie, oraz oddziałów „Flak” – artylerii przeciwlotniczej i balonów zaporowych – rozrzuconych w okolicy. Najdalej po 45 minutach trzeba było rozpocząć odwrót.

W działaniach tych przewidywano udział zorganizowanych grup więźniów. W czasie odwrotu nie można było zabrać ze sobą więcej niż 200 – 300 uwolnionych. Ukrycie większej ilości więźniów w terenie nie było bowiem możliwe.

Odskok przewidziany na wschód i na południe, w góry, był trudny. Drugą część nocy przeznaczono na oderwanie się od nieprzyjaciela. Związanie w walce przez dłuższy czas równałoby się zagładzie sił własnych. Inni więźniowie, którzy chcieliby skorzystać z okazji, musieliby uciekać na własną rękę.

Uwzględniając, że w obozie przebywało około 100.000 więźniów, ilość, którą można by uwolnić, była znikoma, ryzyko wielkie – w rezultacie groziła masakra wielu tysięcy ludzi.

W wyniku ostatecznych rozważań doszliśmy do wniosku, że wykonanie tego planu byłoby usprawiedliwione tylko w wypadku podjęcia przez hitlerowców próby wymordowania wszystkich więźniów, Wtedy byłaby to jedyna szansa ocalenia chociażby niewielkiej części uwięzionych. Inaczej mówiąc, więźniowie mieli w sumie większą szansę przetrwania bez wykonania takiego uderzenia.”

W następstwie tego komendant Okręgu Śląskiego przekazał gen. Borowi – Komorowskiemu, że uderzenie na obóz nastąpi tylko w wypadku realizacji planu powstania powszechnego lub „Burzy” – w godzinie „W”, albo przy próbie likwidacji przez Niemców obozu poprzez masowy mord.

Z kolei spójrzmy, jak Zygmunt Walter – Janke opisuje zadania na okres powstania powszechnego:

„Przy opracowaniu ramowego planu „W” dla Obwodu Oświęcim stawało się jasne, że siły Obwodu, nawet licząc na pomoc miejscowych oddziałów BCh, nie wystarczą do opanowania obozu. Stanęły przed planującymi dwa podstawowe problemy: zdobycia broni i uzupełnienia sił.

Broń do wykonania podstawowych zadań miał otrzymać Okręg drogą zrzutów przed wybuchem walki. W pobliżu głównych jej ognisk były przewidziane zrzutowiska i zrzuty w czasie samej walki dla uzbrojenia napływających ochotników. Po wybuchu godziny „W” miano dokonać zrzutów na sam obóz w celu uzbrojenia więźniów. Główne siły uwzględnione w planie stanowili więźniowie.

Dowódca ogniska walki w Oświęcimiu miał użyć Legionu Śląskiego z Krakowa. Posiadał on kolumnę motorową, której oficerem technicznym był por. Jan Suchodolski. Legionem dowodził mjr Marian Kilian („Marcin”). Przybycie Legionu Śląskiego przewidywano na godzinę „W” plus 6. […]

Do dyspozycji dowódcy ogniska walki Oświęcim miały być oddane oddziały partyzanckie „Garbnik” i „Wędrowcy” oraz część sił Inspektoratu Bielskiego. Na dowódcę przewidziany był szef Kedywu Okręgu rtm. „Zawieja”.”

Wojciech Kempa
https://www.magnapolonia.org

Fico potępia decyzję Bidena

Decyzja prezydenta USA Joe Bidena o zezwoleniu Kijowowi na użycie amerykańskich pocisków głębokiego uderzenia na terytorium Rosji ma jasny c...