Ofiary już sfotografowano, nagrania czołgów obrobiono, oświadczenia NATO i UE przygotowano, obozy dla uchodźców wyposażono, sankcje czekały na podpis – tylko ten Putin bezczelnie nie zaatakował!
Komedia pomyłek
Jakże trudno jest Zachodowi ukryć gniew na rosyjskiego prezydenta. W noc z 15 na 16 lutego o godzinie 2.00 miał nastąpić atak na Ukrainę. Wszystko było już zapięte na ostatni guzik. Eksperci opracowali takie piękne sankcje przeciw Rosji, największe stacje telewizyjne i portale internetowe wysłały na Ukrainę swoich korespondentów, polski parlament przygotował delegację mającą poprzeć „broniących się”; dokonano więc stosownych inwestycji w celu dezinformacji społeczeństw krajów zachodnich, ale… atak złośliwie nie nastąpił.
Redaktor Marcin Wyrwał z Onetu, który od lat stoi po stronie postmajdanowej Ukrainy i gotów jest rozgrzeszać ją tak długo, jak długo walczy ona z Rosjanami, wybrał się do sąsiedniego państwa i codziennie relacjonował. Ukraina gotowa do walki, mieszkańcy miast zapisują się na ochotnika do armii, nie ma żadnych pacyfistycznych nastrojów.
Najwidoczniej pewnych rzeczy nie mógł odwołać, bo nawet gdy kolejna data „rosyjskiej agresji” okazała się blefem, ów opublikował mapkę prawdopodobnych kierunków inwazji. Też mu chyba żal tego wszystkiego, co zdradzają napisane przez niego w mediach społecznościowych słowa „a jak wyszło, to wiemy”.
W niedzielę na całym świecie odbędą się też wiece solidarności z „napadniętą” Ukrainą. To nic, że żadnej napaści nie ma, granty już poszły, ludzie zorganizowani, flagi zakupione, przemówienia rozesłane. Ktoś na tym zarabia, więc dlaczego miałby rezygnować? Organizatorzy próbują nieco przeformatować główne mobilizacyjne hasła, żeby się dopasować do sytuacji.
Mniej elastyczna jest słynąca z rzetelności, zwłaszcza w ostatnich latach, TVP Info, która od wczoraj trzy razy dziennie nadaje program pod tytułem „Rosyjska agresja na Ukrainę”, czyli ogłupia odbiorców już samym tytułem. To chyba ta „wojna hybrydowa”, o której trąbią od kilku lat dyżurni eksperci, powtarzający nawzajem swoje tezy.
W całej mainstreamowej polskiej publicystyce ukazały się zaledwie dwa teksty, które szły delikatnie pod prąd ustalonej wersji. Marek Czarkowski z „Przeglądu” uznał, że na Ukrainie funkcjonują właściwie dwa narody, na co momentalnie i frontalnie wręcz zareagowali wspomniany Wyrwał wraz z Witoldem Juraszem. Wyrwał nazwał tekst – uwaga! – szkodliwym. Znaczy przyznał się, że celem publicystyki nie jest próba zrozumienia opisywanego problemu, ale podporządkowanie się pod tezę. To jest moralny upadek.
Drugi tekst to artykuł Grzegorza Kołodki dla „Rzeczpospolitej”. Jeszcze nikt nie zdążył na niego zareagować, ale zapewne i to się wydarzy, bo były wicepremier uderza w nim w lobby zbrojeniowe i jastrzębi marzących o nowej zimnej wojnie. Nie jest to w żadnej mierze tekst prorosyjski, ale wymyka się ujęciu tego konfliktu jako rywalizacji między „chcącą na Zachód Ukrainą”, a „potwornym czarnym Putinem tłumiącym wolę Ukraińców”, a to w wyobrażeniu hunwejbinów neobanderyzmu w Polsce jest już myślozbrodnią.
Rosja potrafi w sarkazm
A jednak to nie zachodnie kompromitacje decydują o wizerunkowym zwycięstwie Moskwy. Ani nie te niebiesko-żółte wstążki w mediach społecznościowych, które wyglądają teraz głupio, ani nie fikołkowate teksty o wycofującym się Putinie. To rosyjska dyplomacja i jej mistrzowskie reakcje na ofensywę informacyjną były tu kluczowe.
Po pierwsze, Rosjanie cały czas podchodzili do tej histerii z rezerwą. W ogóle nie chcieli się odnosić do kwestii manewrów własnego wojska, wychodząc z założenia, że to ich wojsko na ich terytorium i nie może to być przedmiotem negocjacji. Na kolejne wezwania do „dyplomatycznego rozwiązania konfliktu” rosyjski MSZ reagował dokładnie tak samo jak od paru lat – wzywając Ukrainę do przestrzegania porozumień mińskich. Do ewentualnych sankcji Kreml się w ogóle niechętnie odnosił, bo miały być odpowiedzią na atak, który ani nie nastąpił, ani nastąpić nie miał.
Po drugie, w pewnym momencie administracja Federacji Rosyjskiej zaczęła komentować kolejne doniesienia z solidną dawką ironii. Po tym, gdy Amerykanie wyznaczyli (?) datę rosyjskiego ataku na 16 lutego o 2 w nocy, rzecznik prasowy Dmitrij Pieskow przyznał, że prezydent spytał go, czy w tych kolejnych terminach podano też godzinę. W sukurs poszła mu rzeczniczka MSZ Maria Zacharowa, prosząca o podanie kolejnych dat zawczasu i na jakiś czas do przodu, ponieważ pracownicy MSZ chcieliby móc zaplanować urlop. To dużo skuteczniejsze niż ciągłe dementowanie fake newsów z Zachodu.
Oczywiście istnieje, niestety całkiem spora nad Wisłą, grupa psychopatów, którzy wszelką aktywność rosyjską interpretować będą jako „zapowiedź agresji”, takim już nic nie pomoże, ale przecież Kreml nie kieruje swojego przekazu do jakichś chorych z nienawiści ludzi, tylko do bacznie przyglądającym się sytuacji świata.
Na dziś wygląda to tak, że Zachód wymyślił sobie wojnę, której nie może wygrać, następnie się przygotował, by o porażce powiedzieć opinii publicznej w swoich krajach, a gdy nic takiego nie nastąpiło, został z tą wojną jak Jan Himilsbach z nauczonym językiem angielskim w swojej słynnej anegdocie.
Tomasz Jankowski
Opinia autora może być niezgodna ze stanowiskiem redakcji.
Swego czasu Jan Himilsbach miał propozycję zagrania w zachodnim filmie. Był jednak pewien warunek angażu: aktor musiał opanować język angielski. Ponieważ początek zdjęć był jeszcze sprawą bardzo odległą, nauczenie się języka w przynajmniej podstawowym zakresie było całkiem realne. Po długim namyśle Jasiu jednakże odmówił. Kiedy znajomi pytali go o powody tak niecodziennej decyzji (w końcu rola w filmie na Zachodzie to nie było za komuny w kij dmuchał), aktor wypalił szczerze:
– Pomyślcie sami – ja się nauczę angielskiego, a oni jeszcze gotowi odwołać produkcję filmu. I co wtedy? Zostanę z tym angielskim jak ten ch…j!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz