Ordery na poduszkach
[Artykuł z roku 2010 – admin]
Zgodnie z przewidywaniami nastąpił wysyp teorii spiskowych. Jak grzyby po jesiennym deszczu mnożą się spekulacje i domniemania, że za katastrofą prezydenckiego TU 154 stoją siły ciemności, KGB, rząd i Bóg wie kto jeszcze, bo w dzisiejszym świecie takie wypadki same z siebie się nie zdarzają.
To prawda, nie zdarzają się. Ale nie u nas. W kraju nad Wisłą spadają chętnie i często samoloty przeróżne: transportowe, rozpoznawcze, szkoleniowe i takie do wykonywania ewolucji na niebie. Spadają także inne obiekty latające, np. śmigłowce: cywilne i wojskowe. Spadając, udowadniają nie tylko prawo ciążenia, ale i beztroskę, która pleni się tam, gdzie jej być nie powinno.
Po każdej katastrofie jest lament, że mogło do niej nie dojść, gdyby zawczasu ktoś pomyślał. To prawda. Tyle, że u nas zawczasu się nie myśli. Nie robi się tego także po „zawczasie”. Taki kraj. Już zdążyliśmy się przyzwyczaić, a niektórzy nawet polubić, wojskowy ceremoniał żałobny, warty przy trumnach, salwy honorowe, zapach kadzidła, rytm żałobnego marsza, ordery na poduszkach, znicze na ulicach, nekrologi, czarne obwódki na ekranie, telewizyjne wypominki…
Ani się spostrzegliśmy, kiedy staliśmy się narodem żałobników i poszukiwaczy mitu, kroczącym od katastrofy do katastrofy. Zakochaliśmy się w dojmującej symbolice, ocierającej się o masochizm. Zachwyciliśmy się ornamentem i powłoką, gubiąc sedno sprawy.
W takich warunkach dojrzewają teorie spisku. Jednej wysłuchałem dzisiaj. Na prezydenta został dokonany zamach, a piloci zostali zamordowani już w Warszawie. Nie kto inny, tylko KGB wymordowała załogę, a samolot (nie wiadomo, kto pilotował) dla większej pewności został nad Smoleńskiem trafiony impulsem elektromagnetycznym, który sparaliżował jego urządzenia sterujące, powodując znaną wszystkim katastrofę. Dalej szło jak u Ludluma: słychać było strzały, nie było ciał, nie było karetek, nic nie działało. Nikt nawet nie znał dokładnej godziny i minuty, w której rozbił się samolot. Czarne skrzynki, telefony komórkowe (w tym prezydenta), pokładowy sejf i laptopy zarekwirowała KGB, która z miejsca zaczęła przy nich majstrować. Jednym słowem koronkowa akcja.
Przez chwilę, na przekór sobie, zacząłem się zastanawiać – a może jednak KGB? Załóżmy, że tak było. Nad Smoleńskiem, przy sztucznie wywołanej mgle, w kierunku samolotu wystrzeliwany jest ładunek elektromagnetyczny o horrendalnej mocy. Trafia w cel, zakłóca lot samolotu. Piloci mogą jedynie bezradnie obserwować swój koniec. Giną wszyscy. W KGB strzelają korki od szampana. Nowa broń zdała egzamin, cel został osiągnięty, samolot rozbija się w taki sposób, że lepiej być nie może. Żadnych śladów. W szeregach przeciwnika przerażenie i rozpacz. Do akcji wkraczają pijarowcy. Pojawia się zbolały i wstrząśnięty Putin. Obejmuje Tuska i przewodnictwo specjalnej komisji. Osiągnięty zostaje cel nr 2 – Rosja zdobywa przewagę polityczną i psychologiczną. Konsumuje dwie pieczenie upichcone na jednym ogniu.
Załóżmy, że tak było. I co? Ano to, że to i tak nasza wina. Jeśli miałaby być to prawda, to sami podaliśmy im prezydenta, szefa sztabu generalnego (przygotowywanego do najwyższych funkcji w NATO) i całą generalicję na tacy. Wyekspediowaliśmy ich tam na własne życzenie, bez wpychania na siłę do samolotu. Nikt się nie zreflektował, ani rząd, ani kontrwywiad, ani Biuro Bezpieczeństwa Narodowego, ani kancelaria prezydencka, że coś tu jednak nie gra. Żadna, ale to żadna powołana do ochrony państwa służba, żaden jej przedstawiciel, nie dostrzegli zawczasu, że nawet przez przypadek, może się ziścić niewyobrażalny scenariusz uderzający w podstawy bezpieczeństwa państwa. Nie znalazł się w polskich służbach nikt, kto wołałby – niechby i na puszczy – że ten samolot w takim składzie nie powinien wystartować!
Czy się czegoś nauczyliśmy? Ależ oczywiście, że nie. Oto dzisiaj jeden z tygodników informuje: Półtora tygodnia po katastrofie w Smoleńsku trzy najważniejsze osoby w Senacie – marszałek i dwóch jego zastępców – startowały małym sportowym samolotem z podmokłej łąki. Podczas startu samolot zagrzebał się w ziemi i wyciągać go musieli… strażacy. I co? Ano nic. Marszałek Bogdan Borusewicz z rozbrajającą szczerością stwierdził: „Proszę się nie martwić, marszałków senatu wybiera się szybko. Co innego gdybym podróżował jednym samolotem z Marszałkiem Sejmu. Mieliśmy dobre intencje”. Nomen omen, panowie wracali z pogrzebu Macieja Płażyńskiego.
Czy myślicie Państwo, że tu gdziekolwiek potrzebne jest KGB? Tu wystarczy Polak, taki nasz, beztroski, zawadiacki i zadowolony z siebie. Co tam procedury, co tam zdrowy rozsądek. Przecież tak bardzo polubiliśmy ordery na poduszkach, salwy honorowe, wypominki…
Maciej Eckardt
https://myslpolska.info/
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz