Demofile i patokraci
W historii nie wszystkie „marsze” znamionowały zwycięstwo „ludowładztwa”. „Marsz na Rzym” Mussoliniego, czy „marsze z pochodniami” wszelkiej maści nazistów niosły w XX wieku złowrogie przesłania antydemokratyczne.
Euforia części komentatorów, spowodowana „marszem 4 czerwca” w Warszawie równie dobrze może być zapowiedzią przyszłego wyborczego zwycięstwa opozycji, jak i skutecznej kontrofensywy ze strony rządzących. Czy jednak może być zapowiedzią zwycięstwa „demokracji”? A jeśli tak, to jakiej?
W trakcie transformacji ustrojowej, podczas wychodzenia z „realnego socjalizmu”, zaszczepiono w powszechnej świadomości Polaków przekonanie, że demokracja stanowi panaceum na wszystkie bolączki, dziedziczone po poprzednim ustroju i nabywane w codziennym funkcjonowaniu. Uczyniono to bezrefleksyjnie, przy udziale rodzimych „rewolucjonistów” i za namową możnych „suflerów” z zewnątrz.
Tymczasem nie jest to ustrój o charakterze uniwersalnym, pożądany i skuteczny we wszystkich sytuacjach. Już amerykańscy Ojcowie Założyciele wiedzieli, że „demokracja jest gorsza od grzechu pierworodnego”. Mało kto pamięta, że niektórzy z nich opowiadali się za ustrojem monarchicznym, a nie brakowało opinii, że „lud jest głupi” i „nie potrafi się rządzić”.
W euforii zwycięstwa „nad komuną” wielu ludzi nie bardzo wiedziało, co uczynić z odzyskaną „wolnością”. Na fali dyskredytacji poprzedniego ustroju, niezależnie od jego „plusów dodatnich i plusów ujemnych”, społeczeństwo polskie było zdezorientowane i podatne na manipulacje. Ostatecznie za niewielką cenę zrezygnowano ze wszystkich atutów dotychczasowej tożsamości, oddając się stopniowo pod protekcję mitycznego Zachodu.
Szkoda, że opublikowane w ostatnich latach książki o kulisach przechodzenia Polski pod kuratelę Stanów Zjednoczonych (Setha G. Jonesa, Bruno Drwęskiego czy Johna Pomfreta) nie wywołały żadnego poruszenia ani w świecie politycznym, ani medialnym. Uporczywa amnezja utrudnia dokonanie rozliczeń z trudną historią ostatnich dekad.
W przypadku polskiego społeczeństwa, ze względu na dziejowe perturbacje, nie było kiedy nabyć demokratycznych wzorów ustrojowych, kultura polityczna i prawna były na niskim poziomie, a wielu rozemocjonowanych obywateli nie odróżniało wiedzy o państwie i gospodarce od ignorancji. Taka sytuacja utrzymuje się do dzisiaj. Ideologizacja, a nawet mitologizacja demokracji uczyniła z niej swoistą religię. Wyznawcy ze wszystkich stron gorąco w nią wierzą, ale nie bardzo wiedzą, czemu ona służy i dokąd prowadzi. Traktują ją instrumentalnie, narzucając swój sposób rozumienia norm i wzorów postępowania, w zależności od tego, kto aktualnie władzę sprawuje.
Przy powszechnej dezorientacji, co jest prawdziwe, a co fałszywe, co uczciwe, a co niemoralne, dochodzi do powszechnego zidiocenia społecznego (nie chodzi wyłącznie o ogłupienie, ale o swoiste upośledzenie osób skupionych na prywatnym życiu, w opozycji do społeczności, z gr. idiotes). Dalsze konsekwencje to apatia i absencja wyborcza, samoizolacja, frustracja, emigracja wewnętrzna, a nawet ucieczka z kraju.
Najważniejszym hasłem walki o demokrację w Polsce stało się ratowanie wolności, która jest zagrożona przez „pełzającą dyktaturę”. Owa mityczna wolność dla każdego niemal Polaka oznacza jednak coś innego. Jedni chcą „świętego spokoju”, wolności od rządów PiS-u, inni od kleru, jeszcze inni odejścia od zakazu aborcji czy ideologizacji szkół, ale mało kto potrafi wolność zdefiniować w sensie pozytywnym. Jak ją zagospodarować, aby nie było możliwości odwrotu od norm i praktyk demokratycznego państwa prawa? Jak pogodzić racjonalizm z moralnością, żeby nie dopuścić do recydywy zawłaszczania państwa przez oligarchię partyjną zwycięzców? Jak wreszcie uczynić wolnych obywateli współodpowiedzialnymi za wszystko, co decyduje o wspólnym dobrostanie?
Demokracja opiera się na rządach większości równych pod względem politycznym obywateli (bezpośrednio in persona lub poprzez przedstawicieli). Demokratyczne reguły gry i obyczaje „ucierają” się latami i bynajmniej nie gwarantują „dobrych” rządów. Historia demokracji zachodnich pokazuje, czy to w Anglii, Francji, czy w Stanach Zjednoczonych, że dzisiejsza niedoskonała stabilność kształtowała się w żmudnej walce, pełnej porażek i odwrotów, grożących zawłaszczeniem władzy przez wąskie koterie i grupy oligarchiczne.
Obecnie widać jak na dłoni, że demokracje, zwane liberalnymi, kierując się zasadą rządów większości, niewiele mają wspólnego z zasadą „dobrego rządzenia”.
Mimo rozmaitych optymistycznych wyliczeń, spośród 193 członków ONZ jedynie ok. jedna trzecia z nich praktykuje liberalno-demokratyczne wzory ustrojowe, zagwarantowane w konstytucjach. Wiele z pozostałych państw mieni się „demokratycznymi”, choć w rzeczywistości ich demokracje są ułomne i nietrwałe.
Warto więc zauważyć, że demokracja liberalna jest niezwykle zmitologizowanym ustrojem. Nie ma w niej zgodności między wolnością a równością. Te dwie wartości wzajemnie się wykluczają. Ludzie bowiem mogą być albo wolni, albo równi. Mówiąc w uproszczeniu, wolność polityczna dzieli społeczeństwa na rządzących i rządzonych, wolność gospodarcza – na bogatych i biednych. Korzystając z wolności, ludzie sami siebie skazują na nierówne położenie. Żyjemy w świecie zhierarchizowanym. Ludzie być może rodzą się równi, ale są różni, choćby pod względem predyspozycji umysłowych i fizycznych.
Jak złośliwie zauważył austriacki filozof polityczny Erik von Kuehnelt-Leddihn, „gdyby wszyscy ludzie mieli być równi pod względem intelektualnym, wszystkich głupich i leniwych trzeba byłoby zmusić do wysiłku umysłowego, a mądrych na siłę ogłupić”.
Jak pokazują różne eksperymenty ustrojowe, zwłaszcza w stalinowskim Związku Radzieckim i innych państwach „realnego socjalizmu”, równość próbowano osiągać przy użyciu przemocy (słynna urawniłowka) i zawsze działo się to kosztem ograniczania wolności. Dlatego błędnym jest poszukiwanie sprawiedliwości społecznej w jednakowym (równym) traktowaniu obywateli. Niestety, demokracja, zwłaszcza w ujęciu populistycznych demagogów, tak właśnie ludzi usposabia.
Demokracja zawiera w sobie sporo pułapek, nad którymi wielu obywateli nigdy się nie zastanawia. Przede wszystkim wierzący w magiczną moc wyborów nie chcą pamiętać, że „siła” pojedynczego głosu wyborcy jest minimalna, by nie rzec mikroskopijna. Głosy pojedynczego wyborcy doprawdy nie mają większego znaczenia. „Są niczym liście niesione przez wodę”.
Ponadto głosując na tę czy inną partię, wyborca nigdy nie wie, jak zachowa się jego partia po wyborach, wchodząc na przykład w najmniej spodziewane czy wręcz niepożądane z jego punktu widzenia koalicje. Szwindel demokracji polega także na tym, że większość zdobyta w powszechnym głosowaniu nie odpowiada rzeczywistej większości społeczeństwa. Liczy się bowiem suma głosów większości spośród biorących udział w wyborach, upoważnionych do głosowania.
Przeliczanie głosów na mandaty jest kolejną pułapką (tzw. arytmetyka wyborcza), nie wspominając o progach wyborczych, czy geometrii wyborczej (gerrymandering). Największym chyba zagrożeniem ze strony demokratycznie wybranych rządów jest to, że mogą one w imię „woli ludu” uzurpować sobie prawo do podporządkowania wszystkich innych władz (na przykład sądów), a największą niesprawiedliwość nazywać „racją stanu”.
Wbrew powszechnemu mniemaniu, demokracja oparta na zasadzie pluralizmu politycznego wcale nie uczy sił politycznych walki o wspólne dobro. Celem każdej rywalizacji wyborczej jest klęska innych. Nie chodzi zatem o to, aby wygrał najlepszy. Chodzi o to, aby go jak najbardziej osłabić. Jest w tym ogromna doza bezwzględności, cynizmu i hipokryzji. Rządy inteligentne i skuteczne są na dalekim planie. Ważne, żeby utworzyć swój rząd przy poparciu jak największej publiczności.
Dawno odkryto, że demokracja połączona z liberalizmem może być wolnościowa i tolerancyjna, ale może być też „totalitarna” (Jacob Talmon) i ciemiężąca naród w najrozmaitszy sposób. Pandemia Covid-19 pokazała, jak w imię dobra wspólnego rządy demokratyczne mogą swobodnie ograniczać wolności obywatelskie, a ustrój państwa modyfikować na modłę autorytarną.
W obliczu takich zagrożeń tym większe jest przywiązanie do demofilii, czyli zgodnie ze stadnym myśleniem, upowszechniania szacunku dla rządów większości. Zadeklarowany demokrata skupia więc uwagę na tym, kto powinien rządzić w państwie. Mniej obchodzą go praktyki rządzenia, które w zależności od okoliczności mogą być mniej lub bardziej demokratyczne. Ba, mogą prowadzić do wykreowania hybrydy ustrojowej, zwanej demokracją nieliberalną, której nieobce są patologie, związane z patokracją. Można je obserwować w dzisiejszej Polsce, na Węgrzech, w Turcji, czy w Izraelu.
Patokraci za nic mają dobro wspólne, są zaborczy i chciwi, władzę traktują instrumentalnie dla zdobycia innych dóbr i wartości. Obsesja na tle konkurencji politycznej prowadzi zwykle do nadużyć władzy, a nieraz nawet do otwartej wojny. Są bowiem bezwzględni i mściwi wobec oponentów politycznych. Nie bez powodu te patologie władzy są kojarzone z kalectwem umysłowym i zakłóceniami osobowości rządzących.
Najgorsze jest to, że w demokracjach nie ma skutecznych mechanizmów obrony przed politykami socjopatycznymi i psychopatycznymi, którzy ostentacyjnie łamią prawo i działają na szkodę społeczeństwa. Straszenie ich za nadużycia odpowiedzialnością przed trybunałami stanu ma charakter groteskowy.
W tym kontekście warto zastanowić się nad problemem rekrutacji elit politycznych. Polityka jest sferą najwyższego ryzyka, w której na szali spoczywa życie i los milionów ludzi. Dlaczego więc brak jest jakichkolwiek mechanizmów sprawdzających i eliminujących z gry politycznej groźnych psychopatów? Dlaczego nikt nie sprawdza kwalifikacji i przydatności w zawodzie polityka? Nikt odpowiedzialny nie posadzi przecież za sterami samolotu czy za kierownicą pojazdu mechanicznego nieprzygotowanego profesjonalnie osobnika. Skąd więc wynika niefrasobliwość społeczna, przyzwalająca na objęcie sterów państwowych każdemu cwaniakowi, jeśli tylko znajdzie on dla siebie sprzyjające okoliczności?
Pomieszanie pojęć między demokracją a liberalizmem powoduje, że zwolennicy „ludowładztwa” są ślepi na liczne praktyki ograniczania wolności obywatelskich. Nie ma zwłaszcza żadnych gwarancji, że demokratyczna zmiana władzy na drodze wyborów zawsze służy liberalizacji. Wodzowskie wzory przywództwa partyjnego fatalnie przecież rzutują na rządy w państwie. Upowszechnia się praktyka przestrzegania lojalności osobistej, a nie rządów prawa, przypisuje się przywódcom nadzwyczajne umiejętności i kompetencje, gdy w rzeczywistości mamy do czynienia z ludźmi przeciętnymi, cynicznymi, pozbawionymi wiedzy i charyzmy.
W takiej sytuacji następuje przesuwanie władzy, przy zachowaniu pozorów pluralizmu światopoglądowego i procedur wyborczych, w stronę autokracji. Nie mogąc zanegować a priori roszczeń dotyczących władzy ze strony partii opozycyjnych, tzw. partia władzy sięga po rozmaite ograniczenia szans swoich konkurentów. To, że sprawująca władzę większość (mająca oparcie w większości parlamentarnej) może pozwolić sobie na najbardziej nieuczciwe chwyty pokazuje, jak demokracja podąża w stronę makiawelizmu i arbitralnej woli samozwańczych autorytetów. Utrzymanie władzy za wszelką cenę staje się imperatywem, a determinacja na rzecz tego celu usprawiedliwia wszelkie, choćby najbardziej niemoralne i bezwzględne środki.
Powyższa konstatacja stwarza podstawy dla dyskusji na temat programu wyborczego każdej demokratycznej siły politycznej. W Polsce żaden „marsz wolności” nie zmieni stanu rzeczy, jeśli kampania wyborcza – zamiast na dyskusjach merytorycznych o koniecznych reformach i szansach ich realizacji – będzie się skupiać na zakulisowych licytacjach i rozgrywkach o miejsca na listach wyborczych. Przykrywką dla nich stają się wiecowe hasła, ale oprócz emocjonalnych uniesień nie wywołują one głębszej refleksji. Poza tym wzajemna nienawiść skłóconych ze sobą „plemion” prowadzi do tego, że hasła ideologiczne, a także wzajemne inwektywy wypierają z walki wyborczej rozum, a nawet zwykły ludzki rozsądek.
Na tle mizerii intelektualnej aparaty partyjne obnażają swój deficyt koncepcyjny i od lewa do prawa skupiają się na sprawach drugorzędnych. Brakuje solidnych projekcji i scenariuszy przyszłości w różnych dziedzinach. Nie chodzi o wyścig na obietnice wyborcze, których i tak nikt w pełni nie zrealizuje. Warto pochylić się nad realnymi i możliwymi przewartościowaniami w polityce wewnętrznej i zagranicznej, zdecydować, czy Polska jest w stanie poradzić sobie z dramatycznymi wyzwaniami w gospodarce (energetyka, klimat, rolnictwo, ale także korupcja i naciski ze strony obcych korporacji), jak połączyć dynamiczny wzrost i postęp społeczny z największymi w historii zbrojeniami, włączyć się w międzynarodowy podział pracy i odpowiedzialności, przywrócić prestiż i reputację solidnego partnera.
Obietnice rozliczeń z dotychczasową władzą nie rokują dobrze szansom na pojednanie społeczne. Zwolennikom skłóconych obozów politycznych wtłacza się do głów tyle ohydnych kłamstw na temat przeciwnika, że o żadnym pojednaniu nie może być mowy. Pojednanie wymaga dobrej woli skłóconych stron na rzecz poszanowania wzajemnych racji i znalezienia tego, co łączy, a zaniechania tego, co dzieli. Najpierw trzeba więc przeprowadzić głęboki proces ekspiacji, oczyszczenia, okupienia winy, uderzenia się w piersi, aby zrozumieć, na czym polegały zjawiska patologiczne po każdej ze stron. Następnie potrzebna jest rehabilitacja społeczna, żmudne przywracanie na drodze edukacji obywatelskiej wzajemnego zaufania, woli porozumienia i współpracy. Dopiero wtedy możliwe będzie pojednanie społeczne. Trudno uwierzyć, aby mogli te cele zrealizować dotychczasowi antagoniści polskiej sceny politycznej.
Dodatkową przeszkodą jest utrata mocy i sprawczości mediacyjnej ze strony takich autorytetów, jakimi w czasach PRL byli hierarchowie Kościoła katolickiego oraz niezależni intelektualiści. Na naszych oczach zachodzą procesy degradacji prestiżu i reputacji tych środowisk. Z pewnością jest to temat na odrębne rozważania, ale nie wolno o nim zapominać w kontekście dekompozycji polskiej sceny politycznej.
Partie opozycyjne, aby wygrać najbliższe wybory, muszą więc sięgać po jak najszerszy potencjał intelektualny i wolicjonalny w polskim społeczeństwie. Trzeba zorganizować niejeden „kampus”, aby wciągnąć do polityki ludzi inteligentnych, młodych i zdolnych, którzy w sposób naturalny zastąpią „starą gwardię”. Ambicje wodzowskie przywódców partyjnych muszą ustąpić na rzecz racjonalnie zaplanowanego zwycięstwa, którego istotą ma być oryginalność programowa i nowatorstwo pomysłów na realną zmianę. Dotychczasowe doświadczenie pokazuje, że zwalczające się strony w walce politycznej nawzajem się indukują i odnoszą się do siebie z najwyższą pogardą. Ta zaś nie sprzyja demokratycznej kulturze politycznej.
Programy obozów politycznych opierają się na wzajemnej konfrontacji, wręcz negacji. Między nimi nie ma miejsca na konstruktywny dialog, ani na wzajemne ustępstwa. Stąd nie ma szans, aby przy rotacyjności partii politycznych u władzy zachować jakąś rozsądną ciągłość. Po stoczonych bitwach wyborczych każdy zaczyna od nowa i po swojemu definiować mityczną „rację stanu”. Nie służy to ani powadze państwa, ani korzyściom społecznym.
Na tle tej niezgody tym większym paradoksem staje się identyczna wizja polityki zagranicznej i obronnej. „Szantaż rosyjski” jest tak silny w świadomości elit rządzących i opozycyjnych, że w debacie na temat bezpieczeństwa czy stosunku do wojny na Ukrainie, obowiązuje niewiarygodna uniformizacja poglądów, postaw i zachowań. Partie polityczne od prawa do lewa są „odcieniami” jedynego „właściwego” światopoglądu, co na tle wspomnianej wyżej pogardy i nienawiści jest dla wielu postronnych i myślących ludzi trudne do zrozumienia. Nie mając bowiem własnego zdania, także krytycznego osądu, opozycja osłabia swoją wiarygodność i pokazuje swój kompradorski charakter.
Ten przykład obnaża także brak samodzielności polskich polityków w kreowaniu niezależnej myśli politycznej i wizjonerskiej doktryny strategicznej. Amerykańska hegemoniczna zwierzchność, wyrażająca się w totalnej kontroli zachowań Polski, ma jednak także pozytywną stronę. Otóż wydaje się, że niezależnie od instrumentalnego traktowania rządzących w Polsce nacisk ze strony Waszyngtonu może mimo wszystko zapobiegać ograniczeniom wolności politycznych. Gdyby bowiem kiedykolwiek doszło do podjęcia antydemokratycznych decyzji (na przykład zawieszenia wyborów czy unieważnienia ich wyników) w imię bezpieczeństwa państwa i narodu, czyli w imię odpowiednio zideologizowanej vis maior (siły wyższej), współodpowiedzialność za całkowity demontaż demokracji nad Wisłą spadnie również na amerykańskiego protektora.
Po tych przygnębiających wywodach można skonstatować, że na szczęście nic nie trwa wiecznie. Abraham Lincoln zauważył kiedyś, że „można oszukiwać wszystkich przez pewien czas, część ludzi przez cały czas, ale nie da się oszukiwać wszystkich przez cały czas”. Pozostaje więc nadzieja, że ludzie z czasem rozpoznają rzeczywiste intencje patokratów, mając dość ich arogancji i „wchodzenia z buciorami” we wszystkie sprawy.
Uodpornienie na patologie władzy jest skutkiem stopniowego gromadzenia wiedzy, wytworzenia odpowiednich nawyków reagowania, wreszcie aktywnego budowania sprzeciwu w postaci głośnego wyrażania przekonań i demonstrowania postaw moralnych, choćby w formie „radosnych marszów wolności”.
Prof. Stanisław Bieleń
https://myslpolska.info/
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz