Tadeusz Romer o Romanie Dmowskim
Od redakcji: Tadeusz Romer (1894-1978) do Komitetu Narodowego Polskiego trafił prawie od samego początku z kręgów komitetu sienkiewiczowskiego z Szwajcarii. Jego postać widoczna jest na słynnym zdjęciu z 4 października 1918 roku, kiedy Maurycy Zamoyski wręcza w Paryżu nominację na Wodza Wszystkich Wojsk Polskich gen. Józefowie Hallerowi (patrz zdjęcie – Tadeusz Romer w głębi czwarty od prawej).
Już podczas trwania konferencji pokojowej Romer przez pewien czas pełnił funkcję sekretarza Romana Dmowskiego. Do tego epizodu swojego życia nawiązał podczas odczytu w Chicago (10 marca 1968). 33-stronicowy zapis tego wykładu przesłał Romer do Tadeusza Bieleckiego, prezesa Stronnictwa Narodowego na emigracji. Były na nim poprawki dokonane ręką samego autora. Obecnie ten dokument, nigdy w całości nie publikowany, jest w zasobach Archiwum Stronnictwa Narodowego na Uchodźstwie (w opracowaniu). Całość będzie opublikowana wkrótce w nr 1/2023 pisma „Niepodległość i Pamięć”. Poniżej fragment poświęcony Romanowi Dmowskiemu:
* * *
„Zaraz po ukończeniu studiów uniwersyteckich w Szwajcarii znalazłem się w 1917 r. w Paryżu, ściągnięty tam przez nowo powstały Komitet Narodowy Polski na sekretarza osobistego jego prezesa, Romana Dmowskiego.
Tam przeżyłem groźne jeszcze etapy wojny, potem upajające zwycięstwo, Traktat Wersalski i już w charakterze pierwszego sekretarza poselstwa polskiego, pod jego pierwszym zwierzchnikiem, Maurycym Zamoyskim, odwiedziny Marszałka Piłsudskiego, jako Naczelnika odrodzonej i już spowitej w wawrzyn zwycięska Rzeczypospolitej. Mimo młodego wieku żyłem w samym środku wielkiego tygla polityki międzynarodowej i miałem sposobność przyglądać się z bliska najwybitniejszym postaciom francuskiego świata wojskowego i politycznego, z Foch`em, Clemenceau i Poincare na czele. Do brytyjskich i amerykańskich mężów stanu mniej miałem dostępu. Natomiast obcowałem z licznym zespołem członków i współpracowników Komitetu Narodowego Polskiego, z gen. Józefem Hallerem i innymi budowniczymi .Armii Błękitnej, ze składem tworzącej się wówczas dyplomacji i służby konsularnej polskiej a także z licznym zespołem wybitnych rodaków przybyłych do Paryża w ramach delegacji na kongres pokoju.
Spośród najciekawszych sylwetek, które mógłbym skreślić, ograniczę się w tym moim odczycie do paru zaledwie, które poznałem dostatecznie, by wyrobić sobie o nich sąd własny, a które wielu z mych dzisiejszych słuchaczy nie są bliżej a może i wcale znane. O Marszałku Piłsudskim mówić nie będę, ponieważ moje z nim spotkania były rzadkie i przelotne, a zeszłoroczny jubileusz dobrze przypomniał wszystkim jego postać, rolę i zasługi. Z podobnych względów nie zatrzymam sio dłużej na Sienkiewiczu ani Paderewskim, ani też na, osobistościach nie polskich z okresu pierwszej wojny światowej. Natomiast sadzę, że zainteresują Państwa nieznane na ogół szczegóły, czerpane z moich osobistych wspomnień, a dotyczące Romana Dmowskiego, o którym za mało się dziś mówi i pamięta, mimo że jego rola w odbudowaniu niepodległości Polski była tak doniosła.
Już sama postać Dmowskiego była uderzająca. Przy pewnej masywności, duża sprężystość ruchów, utrzymana dbałością o ćwiczenia fizyczne, codzienny spacer na świeżym powietrzu po ciężkiej pracy. Rozległe czoło, głęboko osadzone oczy, jak gdyby spoglądające wciąż także i na wewnątrz. Mocno zaznaczone kości policzkowe i bruzdy po obu stronach ust, znamionujące tak charakterystyczną dla Dmowskiego siłę woli, wielka schludność w wyglądzie zewnętrznym, w ubiorze i w obejściu, dowodząca wyrobienia towarzyskiego.
Co mnie od początku najbardziej zdumiewało u Dmowskiego, to połączenie w jego osobie zupełnie wyjątkowej wiedzy, oczytania, wszechstronności i głębokości zainteresowań, znajomości krajów, społeczeństw i języków obcych, może nie w idealnej perfekcji akcentu czy literackiego doboru wyrazów, ale w stopniu pozwalającym na swobodne i niezmiernie przekonywujące argumentowanie, z zadziwiającą ogładą, powiem nawet swobodą międzynarodowego gentlemana, bardzo mocno wrośniętego w glebę rodzinną.
Po dziś dzień pozostaje dla mnie zagadką jakich zdolności i jak wielkiej pracy wymagać musiało takie wzniesienie się w ciągu jednego pokolenia, własnym staraniem, wolą i wysiłkiem, od syna prostego brukarza warszawskiego. Zaznaczam, że swego pochodzenia Dmowski nie tylko nie wstydził się nigdy, ale przeciwnie, nie bez jakiejś dumy podkreślał je nieraz publicznie.
Tak więc z całkowitą swobodą poruszał się po najwytworniejszych salonach i obcował jak równy z równym z możnymi tego świata, często gasząc innych w rozmowie swym intelektem i wiedzą. A gdy zwracał się do młodych i niższych, to nigdy nie dawał odczuć swej wyższości, lecz na odwrót objawiał z reguły ujmującą życzliwość i zainteresowanie.
Nie było w Dmowskim nic z pozy ani sztuczności. Demokrata nie tylko z nazwy, ale i z przekonania, celowo i świadomie przestrzegał dużej prostoty w obcowaniu i narzucał to swemu otoczeniu. Koledzy i rówieśnicy mówili wówczas o nim „Pan Roman”, my pracownicy Komitetu „Prezes”, tak jak o Maurycym Zamoyskim wyrażano się per „Ordynat”. Pilnował też Dmowski, by pod żadnym pozorem nie nadawać Komitetowi Narodowemu cech tymczasowego rządu polskiego, pomimo że na podstawie umów z Aliantami posiadał on bezsprzecznie prawa rządu w zakresie polityki zagranicznej, sił zbrojnych i opieki konsularnej z paszportami włącznie. Dmowski uważał jednak, że rząd powstać może tylko w Polsce z woli Narodu.
Na „Klebrze” – tak ochrzcił dr Franciszek Fronczak z polsko-amerykańska siedzibę Komitetu Narodowego na 11 bis (a właściwie 15) Avenue Kleber w dzielnicy Etoile – nie dostrzegłem nigdy żadnych prób narzucania komukolwiek ideologii ani kultu bohaterów.
Sam mieszkałem przez czas długi w tym samym gmachu na górnym piętrze, mając za sąsiada i przyjaciela Bronisława Piłsudskiego, Sachalińczyka, starszego brata Marszałka, który nawiasem mówiąc pisał się Ginet Piłsudzki i niechętnie rozmawiał o sprawach rodzinnych, stale powracając myślą do długich lat spędzonych na zesłaniu. Otóż w moim pokoiku wisiała ponad łóżkiem fotografia „komendanta” w szarej świtce legionowej, nie jako symbol sympatii politycznych, ale jako wyraz pewnego romantyzmu i afirmacja niezależności.
Jeśli idzie o obcowanie w pracy z Dmowskim, to moje doświadczenia prowadzą do wniosku, że jego osobisty sekretarz, którym we właściwym tego słowa znaczeniu byłem przez kilka miesięcy zaledwie, mało był wykorzystywany jako taki. Dmowski był zbyt indywidualny i bogaty w myśleniu by móc łatwo wyręczać się kimkolwiek w redagowaniu listu, przemówienia, memoriału czy artykułu. Sam dyktował je z zadziwiającą łatwością i jasnością stenografce albo pisał własnoręcznie wielkim czytelnym pismem. Coraz bardziej zatem stawałem się sekretarzem nie Prezesa, lecz Komitetu i protokolantem jego posiedzeń, co dawało mi bezcenną sposobność przysłuchiwania się jego obradom i śledzenia roli, jaką w nich odgrywał Dmowski.
Nie narzucał się on nigdy z góry ze swym zdaniem; dawał najpierw innym swobodę wypowiedzenia się. Uzupełniał w ten sposób własne, zdumiewająco bogate wiadomości w bardzo wielu dziedzinach, a zwłaszcza może w znajomości psychologii ludzkiej w rozmaitych krajach, z którymi zapoznał się w ciągu licznych, świetnie pod tym względem wykorzystanych podróży. W zakończeniu dyskusji Dmowski po mistrzowsku reasumował argumenty, analizował je i formułował konkluzję ujętą zazwyczaj w tak jasny i przekonywujący sposób, że dalsza debata stawała się zbędna. Nie zdarzyło mi się spotkać większej przejrzystości i precyzji w ujęciu tematu jak w tych jego końcowych wywodach, wypowiadanych zawsze spokojnie, bez oratorskiej swady, ale z taką siłą przekonania, że jej żar przenikał wszystkich.
Jak dziś pamiętani całonocne zebranie z 27 na 28 lutego 1919 r. w głównym salonie parterowym siedziby Komitetu, na którym Dmowski w otoczeniu jego członków i licznego grona rzeczoznawców ze znacznym udziałem geografa Eugeniusza Romera, przygotował redakcję memoriału mającego uzasadnić na użytek konferencji głównych mocarstw sprzymierzonych postulaty pokojowe odrodzonej Polski w sprawie jej granic zachodnich. Memoriał musiał być złożony tegoż rana na Quai d`Orsay. Koncepcja granic była już z dawna ustalona z naszej strony. Chodziło teraz o jej uzasadnienie i obronę głównie wobec zastrzeżeń nieżyczliwie ustosunkowanego do nas Lloyd George`a. Dmowski wysuwał punkt po punkcie, konsultował rzeczoznawców i w wyniku dyskusji sam dyktował mi ustępami po polsku wobec wszystkich gotowe ujęcie tekstu. Ja je przekładałem na gorąco na francuski i zanosiłem do przepisania na maszynie w sąsiednim pokoju naszej oddanej pracowniczce, pannie Archinard, córce generała francuskiego. Nad ranem cały ten historyczny dokument był gotów i nie wymagał już wielu poprawek.
Na słynnym zebraniu paryskiej Rady Najwyższej z 21 stycznia 1919 r., na którym Dmowski, w parugodzinnym uzasadnieniu polskiego punktu widzenia, po francusku i po angielsku, bez żadnego pisanego tekstu, zdumiał obecnych ową wiedzą i talentem, nie byłem oczywiście obecny. Ale słyszałem z ust mego bliskiego przyjaciela, ministra pełn. Vignon, ówczesnego zastępcy szefa gabinetu francuskiego ministra spraw zagranicznych, że on i jego koledzy, którzy przysłuchiwali się obradom, uderzeni byli w najwyższym stopniu zestawieniem rażącej nieraz ignorancji głównych leader`ów Zachodu, a niezrównanych za to wyg parlamentarnych, z wiedzą i wielkopańską dystynkcją przedstawiciela Polski.
Brałem udział w wielkiej ilości narad i zebrań różnego rodzaju i sam wiele z nich protokółowałem. Przekonałem się, że cenną wskazówką do charakterystyki ich uczestników bywają notatki lub figury czy rysuneczki machinalnie przez wielu z nich kreślone dla odprężenia nerwów lub przezwyciężenia zmęczenia. Posiadam gdzieś w zbiorach niejedną ilustrację delikatnie piórkiem sporządzoną w takich właśnie warunkach przez autora Trylogii a przedstawiającą jej postacie. Pamiętam też figury geometryczne, rysowane przez Stalina w ciągu mej całonocnej z nim rozmowy na Kremlu.
Kto zgadnie co pozostawiał po sobie na zebraniach, na wielu białych stroniczkach papieru, Roman Dmowski? Poza rysuneczkami, z reguły łacińskie słowa kościelnej ministrantury. Widocznie za lat młodych przychodziło mu nieraz do Mszy św. służyć. A że wiek męski przypadł mu na największe nasilenie neoracjonalizmu i pozytywizmu w Polsce, którym zresztą ideowo się oparł, przeto dziwić się trudno, że i on przez czas dłuższy praktyk religijnych poniechał. W okresie gdy stałem blisko niego, miałem wielokrotnie sposobność przekonać się, że do Kościoła odnosił się z głębokim szacunkiem i jego rolę w dziejach Polski w pełni doceniał. Wiem, że umierał przykładnie, pojednany z Bogiem.
Odznaczał się Dmowski bardzo finezyjnym poczuciem humoru. Trzymaliśmy się nieraz za boki, gdy z najpoważniejszą miną w świecie przezabawnie opowiadał kawały, pozbawione złośliwości, a nieraz urozmaicone cytatami z literatur, których przyswoił sobie mnóstwo, bo był wyjątkowo oczytany i miał pamięć znakomitą.
Przypominam sobie jak któregoś wieczora, po długich i nużących obradach, opuszczaliśmy gromadnie siedzibę Komitetu. Wartownik wojskowy i telefonista, już był opuścił swój posterunek i Prezes wszedł do jego budki by zatelefonować do kogoś. Powrócił ubawiony, mówiąc że ten prosty żołnierz Armii Błękitnej, dopiero wprawiający się we francuszczyźnie, spędza jak się okazało wolne chwile na odpisywaniu z podręcznika francuskiego listów miłosnych, z których jeden nie ukończony leżał na pulpicie i zaczynał się od słów: „Cruelle!” Okrutna! Od tego czasu wyrażenie to stało się modne w Komitecie i znajdowało coraz raniej oczekiwane zastosowania.
Gdy rozstawaliśmy się przed domem, Dmowski tak pożegnał Ludwika Spiessa, współwłaściciela i kierownika jednej z głównych firm aptecznych w Polsce, śpieszącego jeszcze do powierzonego mu urzędu konsularnego: „Kupcze, idź w miasto, ja do lasu muszę”. Po czym herszt zbójców wyruszył na codzienną przechadzkę do Lasku Bulońskiego.
Gdy w dobrych kilka lat później odwiedziłem Dmowskiego w Chludowie, poniemieckiej resztówce w Poznańskim, oprowadzał mnie po swej posiadłości, pokazując i komentując dowcipnie jej rozmaite niemieckie dziwactwa. Opowiedział mi przy tym, że tu dopiero miał możność sprostować błędny pogląd na brak zmysłu humoru u Wielkopolan. Wichura obaliła w jego ogrodzie kilka okazałych drzew, a ogrodnik, stary poznaniak, nie omieszkał obarczyć Niemców odpowiedzialnością za to, nawiązując do niedawnej okupacji Nadrenii przez Francuzów: „A bo im Rurę zatkało, więc dmuchają w naszą stronę!”.
Patrząc teraz z oddali czasu na potężną umysłowość Dmowskiego, na jego wyjątkowy urok, zwłaszcza dla mnie młodego, któremu tyle okazał przyjaznej życzliwości i którego tyle nauczył, widzę szczególnie wyraziście, że wszystko co mówił i pisał było wynikiem gruntownego i wysoce oryginalnego przemyślenia. Nie było w tym nigdy ani cienia banalności lub blagi.
Jakże zatem stało się, że ja, młody i bez wątpienia oczarowany intelektem wielkiego człowieka, nie włączyłem się w szeregi jego stronnictwa? Otóż na gruncie Paryża i Komitetu Narodowego nie spotkałem się nigdy z najmniejszym przejawem, prozelityzmu partyjnego. Nikt nie zachęcał mnie do niczego. Gdy zaś później już w centrali Ministerstwa Spraw Zagranicznych w Warszawie znalazłem się znowu, na krótkich kilka miesięcy, u boku Dmowskiego jako ministra, w charakterze zastępcy szefa jego gabinetu, to jednym z pierwszych kroków nowego ministra był jego okólnik do pracowników polskiej służby zagranicznej, zalecający im powstrzymanie się od udziału, a przynajmniej od aktywnej roli w stronnictwach politycznych, gdyż zadaniem tychże pracowników jest bezstronna służba na rzecz całego państwa i narodu. Taką była postawa przywódcy stronnictwa narodowego, któremu wyrzucano nieraz partyjniactwo.
Wypadki majowe 1926 r. zastały mnie na stanowisku kierownika Wydziału Zachodniego w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. Ponieważ uchodziłem w nim za jednego z czołowych zwolenników praworządności, co nie przeszkodziło mi pozostać na posterunku po ukończeniu krótkiej, lecz tragicznej rewolucji, zwrócono się niebawem do mnie, z polecenia Marszałka Piłsudskiego, o pośrednictwo do bawiącego w Poznaniu Romana Dmowskiego z propozycją by zgodził się na pojednawczą rozmowę z Marszałkiem. Wątpiłem osobiście w skuteczność takiego kroku bezpośrednio po rozlewie krwi bratniej, ale list napisałem i wysłałem przez umyślnego gońca. Odpowiedzi nie było. Fakt ten notuję jako nieznany szczegół historyczny.
W krótki czas potem opuściłem Polskę, by powracać już do niej przygodnie tylko z placówek zagranicznych, które doprowadzić mnie miały w dalekiej Japonii do nowej wojny. Kontakty moje z Dmowskim musiały z natury rzeczy rozluźnić się w tym czasie. Niemniej pozostał z mej długoletniej pracy w Ambasadzie przy Kwirynale trwały i cenny ślad w postaci odręcznego listu Dmowskiego do mnie, pisany w odpowiedzi na moją prośbę o jego biografię dla opracowywanej wówczas wielkiej encyklopedii faszystowskiej. Typowe dla wszelkich dyktatur wydawnictwo to było bardzo tendencyjne w zakresie najnowszej historii Włoch, ale w innych dziedzinach zawierało sporo wartościowej dokumentacji. Ten serdeczny list, ujęty w tonie lekko żartobliwym i zawierający dane o autorze jego własną ręką skreślone, jest niezmiernie charakterystycznym dokumentem i stanowi cenną dla mnie pamiątkę.
Później, bawiąc już na japońskich, antypodach, gdzie odnajdywałem ślady dawnej bytności i Dmowskiego i Piłsudskiego, nie miałem już z Dmowskim bezpośrednich listownych kontaktów. Tam doszła mnie wiadomość o jego śmierci i manifestacyjnym pogrzebie. Mówiłem sobie nieraz, że dobrze się stało, iż tacy ludzie jak Dmowski i Piłsudski nie dożyli chwil tragicznych, w których ujrzeć by mogli walące się w gruzy dzieło ich życia i geniuszu, niepodległość i całość naszego Kraju. Ale wpływ jaki wywarli, spuścizna duchowa jaką zostawili, a na której wychowały się i wychowują jeszcze całe pokolenia, są gwarancją, że Naród polski zmóc się nie da i znowu wyjdzie zwycięsko ze strasznych, cierpień i przeżyć, których jesteśmy uczestnikami i świadkami”
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz