O filmie „Biała odwaga”
Film „Biała odwaga” w reżyserii M. Koszałki uważam za wyjątkowo tandetną szmirę, na dodatek obelżywą wobec Polski i jej historii okupacyjnej.
Wyjątek stanowią kadry ukazujące pejzaż tatrzański, do tego jednak nie potrzeba milionów na film fabularny z podtekstem pseudo-historycznym. Nie równoważy głębokich wad filmu dobra przeważnie gra aktorów.
Najpierw kilka zdań na temat scenerii fabuły czyli realiów epoki i miejsca. Reżyser powoła się oczywiście na „konsultantów”.
Od pierwszego ujęcia „góralskiego” wieje żenującą cepeliadą. Odniosłem wrażenie, że reżyser zna Skalne Podhale z Krupówek i być może pobieżnej wizyty w Muzeum Tatrzańskim. Widzom mniej obytym z Podhalem każe wierzyć, że górale z lat 40-tych XX w. poruszali się całe doby w paradnych strojach (może z wyjątkiem migawek erotycznych), wygłaszali rytualne zwroty, pili tęgo gorzałkę (ale robili to nie tylko górale), mieszkali w zrębowych dworach w stylu Witkiewicza z wyposażeniem w muzealia wzięte ze wspomnianych wyżej zbiorów, jeździli stale konno jak Apacze i grzebali zmarłych w skalnych rozpadliskach.
Żałosny kicz. Twórcom filmu pomieszały się sagi z życia konungów w Skandynawii VI-VIII w., fragmenty Eddy i Boewulfa. Zamiast tych posągowych majaczeń trzeba było choć raz zajrzeć do zwyklej chałupy góralskiej ( fakt, że teraz o to coraz trudniej) i do zwykłej zagrody w dzień roboczy.
Gdyby reżyser to zrobił, upadła by wydumana granitowa wzniosłość ludu „mającego własną gwarę i kulturę” (motto filmu). Tymczasem własne gwary, zwyczaje, obrzędy itd. mają również wszelkie inne zachowane tradycyjne wspólnoty chłopskie w Polsce. Ten fakt nie wyróżnia górali podhalańskich. Każda z tych wspólnot, w bogactwie swej specyfiki, należy do spectrum polskiej kultury narodowej. A specyfika regionalna nie może być powodem separacji od życia narodowego.
Reżyser potrzebował jednak na siłę czynników wyróżniających i i rozdmuchał je do śmieszności. Jako pociągnięcie wyjątkowo bezczelne oceniam skopiowane napisy z tłumaczeniem (sic) w literackim języku polskim kwestii wypowiadanych gwarą podhalańską (nota bene bardzo niestaranną). Przeciętny widz w Polsce nie potrzebuje takiego zabiegu. Czyta i słyszy paralelny tekst polski. Oczywiście te przekłady można tłumaczyć poziomem współczesnych roczników szkolnych, ale sądzę, że młodzież tego również nie potrzebuje. Zresztą na szczęście podczas seansu zauważyłem, ze młodych widzów było bardzo mało.
Płaszczyzna fabularna
„Biała odwaga” jest miksturą trywialnego romansidła i krypto-historycznej narracji. Ze strachu przed reakcją ze strony Skalnego Podhala reżyser nie odważył się na film osadzony w dobrze zbadanych realiach historycznych, usuwając de facto wszystkie znane postacie i nazwiska prowodyrów Goralenvolku. Znacznej deformacji uległy też postacie „opiekunów” ze strony niemieckiej, może z wyjątkiem Hansa Franka. Na każdy argument i zarzut natury historycznej reżyser odpowie, że to jedynie góralski dramat miłosny. Z drugiej strony – ponieważ sam romans w żaden sposób nie obroni powodu realizacji tego filmu – każda niemal scena jest pełna odniesień do czasów okupacji niemieckiej na Podhalu.
I na tej najważniejszej płaszczyźnie mamy paletę przekłamań, zniekształceń i przemilczeń. Film demonstruje pozornie rozmaite niuanse postaw, ale w takiej proporcji, że natychmiast widać, co reżyser uważa za zjawiska dominujące i charakterystyczne dla czasu i miejsca akcji.
Podam kilka paskudnych przykładów. Zamiast Wacława Krzeptowskiego mamy jurnego młodzieńca – prawdziwie nordyckiego herosa o idiotycznej ksywie „Zawrat”, który w filmie spełnia jednak rolę tego pierwszego. Reżyser demaskuje tę postać w prostacki sposób, przytwierdzając na wrotach jego domostwa słynną kartkę „…bedzies wisioł za cóś”, ale bez słowa „Wacuś” czyli bez rymu.
Fikcyjny heros Zawrat czyli Krzeptowski na poły, ale bardziej posągowy, niezachwiany w swej plugawej służbie służalca niemieckiego, kończy „szlachetnie” samobójstwem na taterniczej wspinaczce, za to prawdziwy Wacuś, jak wiadomo, złamany i świadomy własnej podłości, został słusznie powieszony przez AK. Ten wybór reżysera jest dobrą ilustracją treści jego dydaktyki filmowej.
Zamiast głównych inspiratorów zbrodni Goralenvolku, Niemca Widera i renegata polskiego Szatkowskiego, reżyser pakuje sympatycznego niemieckiego antropologa-nazistę. Tenże zawiera przyjaźń z Zawratem, pełną wzajemnego zrozumienia i kończy równie godnie, czekając w mundurze esesmana na śmierć z rąk czerwonoarmistów.
W filmie Koszałki zbrodniarze niemieccy, chociaż mordują, szantażują i torturują, pokazani są z osobliwą ambiwalencją. Kto za to w tym filmie potraktowany jest z lekceważeniem i pogardą? Zgadnij Koteczku, jak pisał niezapomniany Kisiel. Oczywiście nie Żydzi, potraktowani marginalnie, ale rzeczowo (pomijam kochanicę Zawrata).
Jak zatem wygląda wątek polski w tym filmie?
Krótki epizod służby kurierskiej „drugiego brata” z pseudo-rodu Zawratów i jego ucieczki z niemieckiego kacetu jest tu nikłą dekoracją głównej fabuły. Jedyną znaczącą „sceną polską” jest napad „bandy” w mundurach polskich partyzantów na gospodarstwo wyjątkowo wrednych kolaborantów „Wantulów” i ich wyrżnięcie. Złapani przez Niemców sprawcy zostają rozstrzelani, w domyśle słusznie. Tyle reżyser ma do powiedzenia o walce Polaków z Niemcami na Podhalu. Coś obrzydliwego.
O Konfederacji Tatrzańskiej – nic, o katowni w „Palace” – nic, o partyzantce polskiej AK i BCh w całym pierścieniu gór otaczających Podhale w latach 1943-1945 – nic. Brutalne represje wobec górali niepokornych względem okupantów i pacyfikacje wsi zostały ledwie zamarkowane. Zostało istne monstrum Frankensteina: ferajna „Gotów” z Goralenvolku pod przywództwem „Zawrata” w asyście antropologa i esesmanów.
Na deser dostajemy scenki z rekrutacji poronionego Legionu Góralskiego w służbie Waffen-SS. Zgodnie z prawdą pokazano spęd rozpitej młodzieży góralskiej w szeregi tej formacji. Ale wiemy przecież z dokładnych relacji, że już w trakcie szkolenia i transportu w kierunku frontu większość po prostu zwiała. Niemcy byli świadomi kompletnej nieprzydatności tych „ochotników”. O ile wiem, nie odważyli się wykorzystać ich do akcji pacyfikacyjnej na samym Podhalu. A zatem i finał tego wątku filmowego jest zakłamany.
Film jest ciężką porażką
Nie można go usprawiedliwić ani swobodą wyobraźni twórczej reżysera, ani potrzebą zmierzenia się z hańbą Goralenvolku, bo do tego niezbędna jest rzetelność i uczciwość badawcza. Powinien powstać film na ten temat, ale dokumentalny, bazujący na materiałach archiwalnych wszelkich gatunków. Powinien powstać film, który we właściwym świetle pokaże zbrodniczą doktrynę i praktykę Goralenvolku, osądzi sprawców, napiętnuje oportunistów, ale odda też należny hołd bohaterom walki o wskrzeszenie Polski na Podhalu. Albowiem Polska na Podhalu była zawsze.
Tadeusz M. Trajdos
Emerytowany profesor Instytutu Historii PAN
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz