piątek, 28 czerwca 2024

Uciec z Ukrainy?

 

Uciec z Ukrainy?


Można stracić życie albo trzeba dać łapówkę w kwocie od 5 do 10 tysiecy euro.

Znajoma Ukrainka, pracowita i zaradna, sympatyczna zresztą, pracowała we Wrocławiu jako sprzątaczka. Zarabiała dość sporo pieniędzy, ale może jednak za mało, by ‚wykupić’ dwóch synów, którzy pozostawali na Ukrainie. Wyjechała do Niemiec i dość szybko synowie mogli opuścić kraj ‚walczący za Europę’ (a więc i za Polskę). Nie każdy jednak może pozwolić sobie na taki wydatek.

Wielu Ukraińców, którzy znaleźli się już na froncie, ma szansę poddać się rosyjskiemu oddziałowi, ale też można zginąć od rosyjskiej kuli albo być trafionym w plecy podczas ucieczki na drugą stronę. Banderowskie bataliony czuwają nad dyscypliną żołnierzy, którzy jednak nie chcą ginąć za Zełenskiego i kijowski reżim. Jeszcze można przepłynąć rzekę Cisę i o tym jest w poniższym krótkim tekście:

Utonęło sześciu kolejnych Ukraińców podczas ucieczki do UE

Cisa stanowi granicę między Ukrainą a Unią Europejską. Część Ukraińców, chcąc uniknąć wojny i mobilizacji, próbuje przeprawić się przez rzekę. W rezultacie część z nich umiera w wodzie. Ukraińska straż graniczna niemal codziennie aresztuje osoby próbujące przedostać się przez Cisę do Rumunii. Podobno niektórzy z nich próbowali przeprawić się przez rzekę, mimo że nie umieli pływać.

Według władz rumuńskich od początku wojny ponad 6 tysięcy osób próbowało przekroczyć rzekę, granicę z Rumunią – podaje ‚The New York Times’. Część z nich korzysta z pontonów i materacy. Nie wszyscy przeżyli. Mężczyźni umierają m.in. z powodu wychłodzenia.

Według ukraińskiego dziennikarza w poniedziałek z rzeki wydobyto sześć kolejnych ciał, cztery po stronie ukraińskiej i dwa po rumuńskiej. „Jeden z mężczyzn niedawno skończył 20 lat” – napisał na Telegramie Witalij Głagoła, ostrzegając przed niebezpieczeństwami związanymi z przeprawą przez zdradliwą górską rzekę.

W poniedziałek ukraińska straż graniczna oficjalnie potwierdziła śmierć mężczyzny w średnim wieku, na którego ciele widoczne były oznaki długotrwałego przebywania w wodzie. Ciało odkryli rumuńscy koledzy po drugiej stronie granicy.

„Pomimo niższego poziomu wody przeprawa przez rzekę, jak każdy inny nieznany zbiornik wodny, pozostaje niebezpieczna, zwłaszcza w ciemności, gdy nieuczcwi ludzie poszukujący nielegalnego wzbogacenia się oferują swoim ofiarom przeprawę na drugą stronę” – informuje ukraińska straż graniczna. – „Rzeka jest płytka tylko po stronie ukraińskiej. Jeśli jest zimno i poziom wody się podnosi, szanse na przepłynięcie na drugą stronę są bardzo nikłe. Dlatego poszukiwania stały się częścią codziennego życia. Niektórych zaginionych nigdy nie odnaleziono”.

>https://freede.tech/europa/204930-bericht-weitere-sechs-ukrainer-ertrinken/?utm_source=Newsletter&utm_medium=Email&utm_campaign=Email

Opracował: Zygmunt Białas
https://zygumntbialas.neon24.net

Podróż sentymentalna



Na zaproszenie naszych warszawskich przyjaciół 1 maja pojechaliśmy w podróż sentymentalną na Litwę, a potem – na Łotwę do Rygi, skąd wyruszymy w drogę powrotną do Polski. Granica polsko-litewska „wita tylko drogowskazem” – jak pisał Antoni Słonimski w czasach kiedy granice były odrutowane, a urzędujący tam funkcjonariusze od każdego żądali okazywania dokumentów.

Szalenie irytowało to Marię Pawlikowską-Jasnorzewską, która marzyła, że kiedy już „mglistą wjedzie limuzyną w bramy nieboskłonu, z wiatrem porozrzuca paszporty i nie potrzeba jej świadectwa zgonu”.

Naszą podróż sentymentalną rozpoczynamy w Czarnym Borze pod Wilnem, gdzie podczas najpierw sowieckiej, a potem – niemieckiej okupacji – mieszkał Józef Mackiewicz. Przed domem widać pamiątkowy głaz z nazwiskiem pisarza i napisem „Jedynie prawda jest ciekawa”. Dom jest odrestaurowany przez polskie władze i mieści się w nim coś w rodzaju izby pamięci. Do księgi pamiątkowej wpisujemy się przy stole, przy którym pisał Józef Mackiewicz, a potem nagrywamy program poświęcony jego twórczości i Nagrodzie Literackiej jego imienia.

iedaleko Czarnego Boru jest stacja kolejowa Ponary. Józef Mackiewicz był naocznym świadkiem mordu na przywiezionych tam Żydach. – „Ona się pyta, czy prędko pojedzie” – mówi ni to w przestrzeń, ni to do prowadzącego rower obok toru kolejowego Mackiewicza, przechadzający się po plancie litewski szaulis z karabinem. – „Ona za pół godziny może już żyć nie będzie!” Tak jest w powieści „Nie trzeba głośno mówić”.

Zwiedzanie Wilna zaczynamy oczywiście od Ostrej Bramy. Zdaje się, że tylko tam nie ma ukraińskiej flagi – bo na wszystkich gmachach publicznych, obok flagi litewskiej jest ukraińska. Słychać polski język i nawet spotykam kilkoro Czytelników, którzy specjalnie zaczekali na ulicy, aż wyjdę z kaplicy cudownego obrazu Matki Boskiej Ostrobramskiej.

Ale już kiedy próbujemy usiąść w restauracji, kelner, oczywiście nie rozumiejący ani słowa po polsku, informuje nas, że wszystkie miejsca są zarezerwowane, chociaż połowa stolików jest pusta. Idziemy tedy na Zaułek Świętomichalski, gdzie pod numerem 6 mieści się restauracja „GABI”. Tam na szczęście po polsku rozumieją, a nawet mówią, więc pewnie dlatego tam właśnie przychodzą Polacy zarówno ci przyjezdni, jak i chyba miejscowi.

Bo na Litwie polski język najwyraźniej nie jest mile widziany. Można się o tym przekonać choćby na podstawie tablic pamiątkowych i napisów przy wszystkich godnych uwagi zabytkach. Obok informacji w języku litewskim, są teksty angielskie, niekiedy nawet rosyjskie – ale nigdy w języku polskim. Podobnie starannie eliminowane są informacje o wspólnej historii i na przykład po Gedyminie i Kiejstucie jest już tylko wielki książę Witold, a Jagiełły, ani żadnych Jagiellonów już nie ma.

Warto, by o tym wiedzieli ci wszyscy, którym chodzą po głowie „postjagiellońskie mrzonki”. Dzisiejsi Litwini najwyraźniej nie chcą o tym w ogóle słyszeć.

Następnego dnia ruszamy rzemiennym dyszlem szlakiem „Potopu” Henryka Sienkiewicza i pierwsze kroki kierujemy do Upity, którą najpierw pan Kmicic spalił, a potem, kiedy już odbył wszystkie kampanie, (w ostatniej Węgrzynowie go postrzelili), i w towarzystwie Soroki jako-tako doszedł do siebie w Lubiczu, pojechał do tejże Upity do kościoła.

Drewniany kościółek – a jakże – stoi i nawet przypomina ten, do którego w trakcie nabożeństwa przybył pan Wołodyjowski z Zagłobą, przywożąc pismo od króla Jana Kazimierza, przykazujące, by wobec jego zasług, żadne gravamina już na panu Kmicicu nie ciążyły – ale to tylko nasze wspomnienia, bo na miejscu żadnych śladów tamtego wydarzenia nie ma.

Inaczej w Wodoktach. Tam, na ścianie kościoła pod wezwaniem św. Agaty, wmurowana została tablica ku czci Henryka Sienkiewicza, ufundowana przez polskie ministerstwo i Sejneńskie Towarzystwo Opieki nad Zabytkami, podobnie, jak wiszący na dzwonnicy dzwon, do którego dołożyła się Polska Fundacja Narodowa. Na pobliskim cmentarzu starsze nagrobki noszą polskie napisy, ale na tych nowszych polskie nazwiska są już zapisane w transkrypcji litewskiej.

Z Wodoktów jedziemy do Birż, dokąd – jak pamiętamy – został wysłany przez księcia Janusza Radziwiłła pan Wołodyjowski, pan Zagłoba i pułkownicy, pod konwojem dowodzonym przez Rocha Kowalskiego. To dość daleka droga, więc nic dziwnego, że pan Zagłoba miała sporo czasu, by spoić Rocha Kowalskiego i na jego koniu ruszyć po chorągiew pana Wołodyjowskiego, która więźniów, ordynowanych na rozstrzelanie do Birż, oswobodziła.

Do pałacu w Birżach, a właściwie – na zamek, bo to była twierdza – przybywamy dość późno, ale uprzejmy personel, który rozumie i mówi tylko po litewsku, angielsku i rosyjsku, umożliwia nam pobieżne obejrzenie ekspozycji. W jednej z sal zwraca naszą uwagę sylwetka husarza, przy której napis informuje, że tacy żołnierze byli w wojskach litewskich i… tatarskich.

Tak oto pragnienie wymazania wszelkich śladów wspólnej wielowiekowej historii przynosi niezamierzony efekt komiczny, podobnie jak w parku zdrojowym w Druskiennikach, gdzie jest pomnik Zygmunta Augusta. Napis z jednej strony cokołu informuje, że był on Wielkim Księciem Litewskim. Sądziłem, że z drugiej strony cokołu będzie napis, że był też królem – ale nic z tego. Druga strona cokołu jest pusta. A przecież tytuł królewski jest wyższy rangą od tytułu wielkoksiążęcego. W takiej sytuacji i ten „tatarski” husarz już nas nie dziwi. Skoro padł taki rozkaz, to nie ma rady.

Obok zamku w Birżach jest kościół, zewnętrznie wyglądający na katolicki, ale chyba katolicki nie jest, a to za sprawą Mikołaja „Rudego” Radziwiłła. Po wygranej bitwie z wojskami Iwana Groźnego pojechał z dziękczynną pielgrzymką do Częstochowy. Tam, na Jasnej Górze, paulini zademonstrowali mu, jak to wypędzają diabła z jakiegoś osobnika rzekomo opętanego. Demonstracja wprawdzie się udała, diabeł został wypędzony, ale podejrzliwy dygnitarz spenetrował prawdę, że i opętaniec i diabeł byli przez sprytnych paulinów podstawieni. W rezultacie obraził się na katolików i został protestantem wyznania kalwińskiego.

W związku z tym pan Zagłoba, kiedy z kolei już obraził się na księcia Janusza Radziwiłła, podejrzewał go, że jako kalwin, miał po sześć palców u nóg. „Stąd dla żuka jest nauka”, żeby nawet w słusznych sprawach nie przesadzać, bo przynosi to skutki całkiem odmienne od zamierzonych. Cóż dopiero mówić o sprawach niesłusznych, do których zaliczam wspomniane próby wymazywania wszelkich śladów wspólnej, pełnej przecież chwały, przeszłości obydwu narodów, bo dowodzą one tylko jakichś kompleksów.

Stanisław Michalkiewicz
http://michalkiewicz.pl

Podali, ile Ukraińcy wpłacili do budżetu. Dane zaskakują [in minus – admin - Maciej T.].

 

Podali, ile Ukraińcy wpłacili do budżetu. Dane zaskakują [in minus – admin - Maciej T.].


Ministerstwo Finansów ujawniło, ile Ukraińcy mieszkający w Polsce wpłacili podatków do naszego budżetu. Nie są to wielkie kwoty, choć tak zapowiadano.

Dziennikarz Łukasz Warzecha zadał Ministerstwu Finansów pytanie o wpływy podatkowe pochodzące od obywateli Ukrainy przebywających w naszym kraju. Otrzymał dane, które dotyczą zarówno pracowników, jak również uchodźców i pochodzą z lat 2022 i 2023.

W 2022 roku wpływy z tytułu podatku PIT wynosiły 801,5 mln złotych, a VAT – 260,5 mln złotych. Rok później było to już 997,5 mln złotych z tytułu podatku PIT i 492,5 mln złotych z VAT. VAT z konsumpcji w 2023 r. wyniósł 3,7 mld zł – przy założeniu, że w Polsce konsumowany jest cały dochód.

Warzecha skomentował to, wyśmiewając tych, którzy mówili o wielu miliardach, które zyskamy dzięki uchodźcom. W skali kraju są to niewielkie liczby. Trzeba pamiętać natomiast, że sami Ukraińcy otrzymali miliardy w ramach naszych programów socjalnych.

Źródło: DoRzeczy/ISBNews
https://prawy.pl

Apteki nie chcą angażować się w rządowy program pigułek „dzień po”

Tylko 1% aptek zgłosiło się do rządowego programu umożliwiającego aptekarzom sprzedawanie tabletek „dzień po” 15-latkom.

Narodowy Fundusz Zdrowia podał, że w całym kraju 129 aptek zgłosiło się do programu na 2 tysiące istniejących. W samej Warszawie na 600 istniejących aptek zgłosiło się tylko 6.

Jest to porażka minister zdrowia Izabeli Leszczyny.

Po tym jak prezydent Andrzej Duda zawetował ustawę wprowadzającą tabletkę „dzień po” bez recepty dla 15-letnich dziewczyn, rząd postanowił ominąć weto i zaproponował aptekarzom wystawianie „aptekarskich” recept w tym wypadku. Apteki jednak nie chcą uczestniczyć w programie.

Powodem mogą być oczywiście względy etyczne i religijne, ale eksperci twierdzą, że aptekarze boją się odpowiedzialności i braku odpowiednich przepisów. Obawiają się, że rodzice mogą pozwać aptekarzy, którzy bez ich wiedzy sprzedadzą małoletnim środki antykoncepcyjne, a tak naprawdę wczesnoporonne.

Sytuacja ta pokazuje, że rząd nie potrafi niczego skutecznie zrobić. Tym razem służy to Polsce.

https://prawy.pl

Decyzją rządu Donalda Tuska we wszystkich szkołach w Polsce ma być niemiecka “edukacja seksualna”, dla uśpienia czujności rodziców nazwana “edukacją zdrowotną”.

 J M, [5/9/2024 04:51 PM]

Decyzją rządu Donalda Tuska we wszystkich szkołach w Polsce ma być niemiecka “edukacja seksualna”, dla uśpienia czujności rodziców nazwana “edukacją zdrowotną”. 

Koordynatorem odpowiedzialnym za powstanie nowego przedmiotu został seksuolog Zbigniew Izdebski – uczeń Andrzeja Jaczewskiego, pioniera “edukacji seksualnej” w Polsce, który otwarcie opowiadał się (https://system.send24.pl/redirect/index.php?lid=0870647F-4F62-4282-B9A3-E2B6293505C0&mccid=0f66df03-763c-4700-9279-d7d59e627033&did=4A8BB913-F931-4FD5-B3EF-23120FF9A2A4&mid=XTdPIAU8JAMTYBtI&cid=CGEXf0ZzVFgU&cntct_id=DjUULBNxUF4MKl5CbG5AQEJ7FDQcLEdoAlkZeglAPHAQQBAp&p1=FBNFExFXdUYxLx9fa1AfXyl6ZQdafll2BmkUbWwEaXs4f1VaHgdacy1BEh8cTndDAVwNeRcFPxpsJXl0BXMeUBIYBz8SCz5%2fe3wEHx5NWFYTWlBZXg1eOGQZVBFrCXUOXwwKPn0xaEtPFn5uGCVRAwJueX9hEQ8HYHEMAg9gFho7UAlZXg9odRleYkI%2feHtIVE1FDw4%3d&p2=Ey5RLkJSAkNeDRsLdEVuVAphfFVTJUFiUG9odDZXMgkZeF8GAWExBEdcdRodI2QlOxk4L1RIPkJtTTk1HWIDUFkaAx0wFk8WDXsaOgBMWFIWQ1lfXHVEAncjUB89D3MPXwsMPn0xaUNJF39oGFRPAg%3d%3d&s=b336b691cc4f25b9b7b7595f4730586aab227530&site=aHR0cHMlM2ElMmYlMmZzdHJvbmF6eWNpYS5wbCUyZmRvLXBvbHNraWNoLXN6a29sLXdjaG9kemktZWR1a2FjamEtc2Vrc3VhbG5hJTJm) za legalizacją seksu dorosłych z dziećmi powyżej 9 roku życia.

Pogląd ten zbiega się z wytycznymi płynącymi z niemieckich Standardów, zgodnie z którymi 9-letnie dzieci powinny już znać pojęcie “akceptowalny seks” i zacząć uczyć się o pierwszych doświadczeniach seksualnych. Jak stwierdził „edukator seksualny” Jaczewski w jednym z wywiadów dla Gazety Wyborczej: 

„Dozwolone są wszystkie formy dotyku, które akceptuje zarówno dziecko, jak i dorosły.”

To nic innego, jak promocja tzw. „pozytywnej pedofilii”.

Pozytywni pedofile” uważają m.in., że dziecko posiada swoją seksualność i potrzebę jej wyrażania, a ich działania mają pomóc im w ich rozwinięciu. Treści propagowane przykładowo na stronach internetowych mówiących o +pozytywnej pedofilii+ dają do zrozumienia, że jeśli dziecko jest szczęśliwe, zadowolone i nie ma poczucia krzywdy, to takie działania są dla niego dobre.”

Tak było jeszcze w 2008 roku. Dzisiaj rozmaici „edukatorzy seksualni” i aktywiści radykalnej lewicy oficjalnie przyznają w ślad za niemieckimi Standardami Edukacji Seksualnej, że dzieci posiadają swoją seksualność oraz prawa seksualne, które powinny być respektowane i chronione, a sama „edukacja seksualna” ma pomóc dzieciom w rozwinięciu i wyrażaniu seksualności. Z kim dzieci mają wchodzić w relacje seksualne, do których tak zachęcają „edukatorzy”? Z kimkolwiek im się podoba. Tak szybko zmienia się “mądrość etapu!”
Coś, co w 2008 roku było nie do pomyślenia, a politycy lewicy pisali projekty ustaw, aby to powstrzymać, dzisiaj jest nie tylko publicznie promowane, ale również wdrażane w całej Polsce. 

Pozytywna pedofilia” – właśnie tym jest w swojej istocie “edukacja seksualna”, którą rząd Donalda Tuska próbuje przeforsować we wszystkich szkołach w Polsce pod niepozorną nazwą “edukacji zdrowotnej”. W MEN oraz kilku innych ministerstwach trwają intensywne prace w tym kierunku. (https://system.send24.pl/redirect/index.php?lid=94377285-0B41-4BEE-90AB-1CE1571AC16B&mccid=0f66df03-763c-4700-9279-d7d59e627033&did=4A8BB913-F931-4FD5-B3EF-23120FF9A2A4&mid=XTdPIAU8JAMTYBtI&cid=CGEXf0ZzVFgU&cntct_id=DjUULBNxUF4MKl5CbG5AQEJ7FDQcLEdoAlkZeglAPHAQQBAp&p1=FBNFExFXdUYxLx9fa1AfXyl6ZQdafll2BmkUbWwEaXs4f1VaHgdacy1BEh8cTndDAVwNeRcFPxpsJXl0BXMeUBIYBz8SCz5%2fe3wEHx5NWFYTWlBZXg1eOGQZVBFrCXUOXwwKPn0xYUdLEX9oF1ZRBwZsen9hYXJwYAoFAn5gYms8Vw5XXHsbcWwsYkI%2feHtIVE1FDwE%3d&p2=Ey5RLkJSAkNeDRsLdEVuVAphfFVTJUFiUG9odDZXMgkZeF8GAWExBEdcdRodI2QlOxk4L1RIPkJtTTk1HWIDUFkaAx0wFk8WDXsaOgBMWFIWQ1lfXHVEAncjUB89D3MPXwsMPn0xaUNJF39oGFRPAg%3d%3d&s=9396b1c8ae4a47656a6d51b2f1624903e13cd4d0&site=aHR0cHMlM2ElMmYlMmZzdHJvbmF6eWNpYS5wbCUyZmRvLXBvbHNraWNoLXN6a29sLXdjaG9kemktZWR1a2FjamEtc2Vrc3VhbG5hJTJm) “Edukacja” oparta o takie standardy jest już od lat obecna w polskich miastach takich jak Gdańsk, gdzie za jej wdrażanie odpowiadał skazany za pedofilię Piotr K.  

To, czy deprawatorom uda się zrealizować swoje plany, zależy od oporu społecznego Polaków.

Podobne sprawy ciagna sie na zachodzie od Asange poczawszy , przez Snowdena, po „sprawy pandemii”

z prawnikiem Dr. Reiner Fuellmich, ktorego trzyma sie bezprawnie w wydlluzonym areszcie sledczym lub w izolatkach i „klimy” z 300 zbanowanymi i podlegajacych izolacji naukowcami.

Sprawa sędziego Szmydta

 

Sprawa sędziego Szmydta


Zwłaszcza poprzednie władze Polski lubiły eksponować przypadki uciekania do Polski z krajów zachodniej Europy, przede wszystkim rodziców zagrożonych nadmierną kontrolą ze strony administracji holenderskiej czy norweskiej.

Takie przypadki, odnotowane w 2020 i 2023 roku miały świadczyć na korzyść polskiej praworządności i podejścia do praw rodziny i jednostki. Oczywiście, znający realia polskiej polityki społecznej mogli mieć na ten temat inne zdanie, jednak efekt propagandowy był nie do pogardzenia.

Wszystko będzie prawdopodobne

Tymczasem jednak Warszawa nie wypracowała żadnych mechanizmów regulujących co robić w sytuacji odwrotnej, a mianowicie ucieczki obywatela polskiego dalej na Wschód. A przecież przeprowadzki Polaków na Białoruś wcale nie są tak rzadkie, choć oczywiście większość nie jest tak spektakularna, jak przypadek sędziego Tomasza Szmydta.

W ograniczonym branżowo wymiarze, niemniej jest on postacią publiczną, pełniącą dotąd funkcję zaufania publicznego, a w dodatku posiadającą dostęp do informacji niejawnych, potencjalnie istotnych z punktu widzenia bezpieczeństwa państwa. Wszystko, co sędzia Szmydt teraz może upublicznić będzie wydawać się prawdopodobne i możliwe, a zatem procesy dezinformacyjne ulegną zapewne tylko wzmocnieniu.

Tym większa jest więc konsternacja i kompromitacja polskiej administracji, gdy kolejno MSZ, ministerstwo sprawiedliwości, ABW i głównonurtowe media zachowują się niczym kurczaki z poobcinanymi głowami, potęgując wrażenie chaosu i kompletnego braku profesjonalizmu.

Dziesięć lat uganiania się za wyimaginowaną rosyjską agenturą, co najmniej cztery lata intensywnej kampanii przeciw Białorusi, od dwóch lat ścisła cenzura i represje wobec wszystkich krytykujących jednostronne popieranie przez Polskę reżimu w Kijowie – i nikt z władz polskich nie wie jak zareagować na jednego sędziego, których wyjechał do Mińska i nazwał prowojenną politykę Warszawy po imieniu (niezależnie, rzecz jasna, od faktycznie kierujących nim motywów).

Konsekwencje

Pierwszy szok jednak w końcu minie i można zakładać, że władze zareagują tak, jak lubią najbardziej, tzn. ręcznie ingerując w wymiar sprawiedliwości w Polsce. Przypadek sędziego Szmydta, jego udział w partyjnych rozgrywkach wśród sędziów (zresztą najpierw po jednej stronie, a następnie równie gorliwie po przeciwnej) tylko potwierdza jak głęboki jest upadek sądów i prokuratur w III RP, jak bardzo wszystkie główne partie upodliły i ostatecznie zniszczyły same podstawy praworządności, gdzieś tam jeszcze może wykrywalne w skorumpowanym, upartyjnionym, sprostytuowanym sądownictwie i organach ścigania.

W Sejmie pojawiły się pomysły bezpośredniego nadzoru tajnych służb nad pracą sędziów, wizje ich weryfikacji przy aktywnym udziale ABW. Politycy obecnie rządzącej koalicji już kombinują jak sprawy Szmydta użyć dla przyspieszenia czystek w sądach. Oczywiście nie po to, by pozbyć się najbardziej skompromitowanych, tylko by szybciej awansować i ustawić swoich.

Oczywiście więc ucieczka sędziego nie będzie mieć żadnego wpływu ozdrowieńczego na zgniły aparat państwa polskiego. Jest ono całkowicie zepsute i robaczywe, nie mając żadnej zdolności oczyszczenia się od środka. Bez całkowitego usunięcia pasożytującej na Polsce klasy politycznej, w tym i sądowniczej, o żadnej naprawie nie może być mowy.

To nie jeden sędzia powinien wyjechać, pozbyć by się należało zdecydowanej większości jego byłych kolegów, a także prokuratorów, posłów, senatorów, ministrów, kadry wojska, policji i służb oraz biurokratycznej obsady administracji państwowej i spółek Skarbu Państwa. Wszyscy won!

I wtedy dopiero moglibyśmy zacząć od nowa.

Konrad Rękas
https://konserwatyzm.pl/

Czas narodów

 

Czas narodów


W organie poświęconym myśli narodowej trochę niezręcznie jest pisać o tym, że idee nacjonalistyczne – jak wszystko na świecie – mają swój początek, kulminację i koniec.

I nie tylko dlatego, że w domu powieszonego nie należy rozprawiać o stryczku, lecz przede wszystkim z tego powodu, że spośród usystematyzowanych zespołów sądów i poglądów, wywodzących się z ducha francuskiej rewolucji – te są najbardziej konserwatywne i prawicowe.

Chodzi przede wszystkim o to, że w sensie antropologiczno-socjologicznym podział na narody istniał prawie od zawsze, gdyż ufundowany jest na zasadniczych cechach ludzkiej natury. Dopiero oświeceniowe rewolucje nadały im swój nowożytny sens. Dodajmy jeszcze, że jak różne idee i te niekiedy, głównie z powodu zainfekowania innymi systemami albo za przyczyną zwykłego zabrudzenia, podczas marszu przez historię, ulegają zepsuciu. Gdy owe sprawy zawęzimy do spraw politycznych – należy uznać, że idee narodowe najlepszy swój czas mają już za sobą.

Dorzućmy jeszcze, że odnosimy to do generalnej zasady, że dobrze by było, gdyby każdy naród miał swoje państwo. Z tą myślą świat wkroczył w dwudziesty wiek. I gdy się jeszcze wydawało, że globem, a przede wszystkim, Europą rządzą wielkoobszarowe imperia, rewolucje narodowe stały u wrót. Tę doktrynę podchwycili Anglosasi i głównie Stany Zjednoczone postawiły ją, podczas pierwszej wojny światowej, na porządku dnia. Według niej urządzano świat w Wersalu.

Zasada była szczytna, ale okazała się koślawa. Na gruzach starych mocarstw powstał cały szereg nowych bytów, w wielu przypadkach niezdolnych do samoistnego polityczno-gospodarczego życia. Na dodatek nie było możliwości, by te wszystkie jednostki, często też bez własnych historycznych tradycji, tak poukładać, by same stały się wewnętrznie jednorodne. Miał to ratować traktat o mniejszościach narodowych. Ostatecznie mali prześladowali jeszcze mniejszych.

Godnym podkreślenia jest przenikliwość bolszewików. Na gruzach carskiej Rosji zbudowali związek narodowych republik. Wówczas, wydawało się, że to właściwie taka fikcja. Początek lat dziewięćdziesiątych wykazał, że niekoniecznie. Niektórzy uważają nawet, iż ze strony komunizmu było to zamierzone antyrosyjskie posunięcie.

W każdym razie państwowotwórczą kulminację Europa przeżyła w latach dziewięćdziesiątych dwudziestego wieku. Od trzydziestu lat już właściwie tylko Baskowie, Korsykanie, Gagauzi i Pamukowie nie mają swoich państw. Tych, o których zapomniałem przepraszam.

Gdy popatrzymy jeszcze na polityczną mapę Afryki, która aż się mieni od nigdy wcześniej nieznanych narodów i ich emanacji, może lepiej zrozumiemy, jaka to grzeszna orgia.

Dla porządku dodajmy, że Czarny Ląd wciąż się dzieli, np.: na Erytreę, Sudan Południowy… Z Azją już jest trudniej, to stara cywilizacja. Ale niech Chiny mają się na baczności, gdyż waszyngtońska prowokacja może polegać na ogłoszeniu niepodległości Tajwanu? W końcu lokalna ludność liczbowa przewyższa uchodźców z kontynentu.

Teraz następuje zmiana światowej koniunktury. Można zauważyć, że między powrotem do międzynarodowego systemu budowania potęgi w oparciu o organizmy wielkoobszarowe, a upadającą rolą Anglosasów zachodzi widoczny związek przyczynowy. Zauważyli to już Rosjanie, którzy mają przecież zawsze dobre wyczucie politycznej chwili.

Antoni Koniuszewski
https://myslpolska.info

Dwadzieścia lat w UE

 

Dwadzieścia lat w UE


Postanowiłem dzisiaj napisać o dwudziestoleciu Polski w Unii Europejskiej. Nie będę się silił na generalne oceny z perspektywy całej Polski. Jestem do tego słabo przygotowany.

Napiszę o dwudziestoleciu Polski w UE z mojej perspektywy, czyli kogoś od ponad trzydziestu lat zaangażowanego w pracę samorządową na różnych szczeblach. Myślę, że jest to perspektywa upoważniająca mnie do wniosków węższych niż całe państwo, ale dużo szerszych niż Stalowa Wola i region.

Jednak zanim do tego przejdę, to pewna refleksja tylko pozornie nie mająca nic wspólnego z dwudziestoleciem Polski w UE. Otóż przedwczoraj brałem udział w inauguracyjnej sesji Rady Powiatu Stalowowolskiego. Okazało się, że jestem jednoosobową opozycją. Reszta Rady to PiS i PiS bis. Byłem też jedynym radnym, który nie kończył ślubowania zwrotem „tak mi dopomóż Bóg”. W PiS już tak mają, że wszystkie kłamstwa i niegodziwości poprzedzają tym zwrotem. Nie inaczej jest w powiecie stalowowolskim. I ktoś tak zakłamany ma bronić „wartości chrześcijańskich” w UE przed UE?

A teraz do głównego problemu. Zacznę od generalnego stwierdzenia, które będę po kolei uzasadniał. Otóż uważam, że te dwadzieścia lat Polski w UE to ani tryumf, ani zgon.

Po pierwsze faktem jest, że dzięki pieniądzom z Unii polska prowincja dokonała cywilizacyjnego skoku. Po drugie, gdyby państwo polskie było normalnie rządzone i zarządzane, to te pieniądze mogło wygospodarować samo.

Gdy byłem prezydentem Stalowej Woli korzystaliśmy z funduszy unijnych na duże inwestycje infrastrukturalne. Jednak robiłem wszystko, by miasto rozwijało się przede wszystkim za pieniądze wygospodarowane przez siebie. Mogę powiedzieć, że to wszystko, co wybudowaliśmy za unijne dotacje, moglibyśmy wybudować za własne pieniądze, choć trwałoby to trochę dłużej. Zatem unijne fundusze były pomocne, ale dla Stalowej Woli jakichś rewolucyjnych zmian nie oznaczały.

Patrząc na wpływ unijnych pieniędzy na rozwój polskiej prowincji, muszę stwierdzić, że ich bardzo duże znaczenie wynikało przede wszystkim z tego, iż państwo polskie było na tyle źle zorganizowane, że nie było w stanie samo wygospodarować takich środków.

Inne jeszcze wnioski nasunęły mi się w czasie, gdy pracowałem nad książką o historii Okręgowej Spółdzielni Mleczarskiej w Stalowej Woli. Z analizy różnych dokumentów wynikało, że proces przygotowywania się tej firmy do wejścia do UE był bardzo kosztowny. Unia stawiała wymagania, bez których polskie rolnictwo i przemysły produkcji żywności mogły się obejść. W tym procesie zniknęło, a w zasadzie zniszczono tysiące małych gospodarstw, przetwórni, masarni itp. Ci rolnicy i przedsiębiorcy zostali wyeliminowani nie na skutek rynkowej konkurencji, ale biurokratycznych wymogów narzuconych przez UE.

Polska gospodarka straciła w ten sposób tysiące miejsc pracy i ogromne pieniądze, które nie trafiły do gospodarki w postaci wynagrodzeń i podatków. Niestety nikt tego nigdy dokładnie nie policzył i w ogóle ten aspekt przystąpienia do Unii jest niemal kompletnie nieobecny w publicznej debacie o konsekwencjach dwudziestu lat obecności w niej. Zwykła uczciwość wymaga, żeby te fakty zostały uwzględnione i przedstawione opinii publicznej.

Trzeba również zadać pytanie – kto więcej zyskał na wstąpieniu Polski do UE. Czy więcej zyskała Polska, czy Unia?

Co zyskała Polska, to mniej więcej wiadomo, bo chociażby przy każdej inwestycji zasilanej unijnymi pieniędzmi stoi tablica o tym informująca. Nikt nie zrobił wyliczeń ile na przystąpieniu Polski zarobiły poszczególne kraje UE. A że zarobiły i zarabiają, to co do tego nie powinno być wątpliwości. Przecież Polskę przyjęto tylko częściowo, by wydobyć z biedy i zacofania ubogiego europejskiego krewnego. Nigdy to tak nie działało i nie działa.

Mimo upływu dwudziestu lat, ekonomicznie Polska jest cały czas członkiem drugiej kategorii i długo jeszcze będzie. Widać to chociażby po wysokości zarobków. Owszem, na początku korzyści były obopólne. Na przykładzie Stalowej Woli wyglądało to tak, że za unijne pieniądze miasto modernizowało infrastrukturę, a przedsiębiorstwa z krajów Unii inwestując, dawały tak potrzebne miejsca pracy. Z drugiej strony Stalowa Wola stawała się rynkiem zbytu dla różnych firm z krajów Unii od maszyn i urządzeń dla przemysłu do wielkich sieci handlowych na dostępie do taniej i wykwalifikowanej siły roboczej kończąc.

Przez te dwadzieścia lat zmieniły się różne uwarunkowania, w których Polska przystępowała do Unii. Nie zmieniło się jedno: unijna biurokracja daje pieniądze na to, co za potrzebne uznaje się w Brukseli z punktu widzenia Brukseli. Bruksela raczej nie słucha co za potrzebne uznaje się dla Stalowej Woli w Stalowej Woli.

Stąd coraz więcej projektów, które dla Polski i Stalowej Woli są powodem coraz większych problemów. Osławiony „Zielony Ład” jest tego najlepszym przykładem. Należę do tych, którzy uważają, że najwyższa pora zastanowić się czy jeśli nie ma możliwości wyeliminowania z Unii szaleństw typu „Zielony Ład”, to lepiej z tej Unii wystąpić nim skończy się to katastrofą gospodarczą dla Polski.

Członkostwo w Unii ma również wymiar geopolityczny, który w obliczu wojny na Ukrainie nabrał szczególnego znaczenia i musi wpływać na rozważania czy nadal opłaca się być w Unii, czy z niej wystąpić, ale to już inny problem.

Andrzej Szlęzak
https://myslpolska.info

Dwadzieścia lat unijnego VAT-u w Polsce – ciszej nad tą trumną

 

Dwadzieścia lat unijnego VAT-u w Polsce – ciszej nad tą trumną


Czy ktoś dziś pamięta festiwal głupot opowiadanych przed dwudziestu laty na temat „zalet” unijnej wersji VAT-u, którą wprowadzono w Polsce z dniem 1 maja 2004 r.?

Szczyty nonsensu jak zawsze osiągnęła „Gazeta Wyborcza” publikując wielomiesięczny wywiad z zapomnianym już ekspertem z tzw. wielkiej czwórki, który zachwalał zalety i domniemane przewagi tej wersji VAT-u oraz odsądzając jednocześnie od czci i wiary polski dorobek.

A przecież już wtedy było wiadomo (również w Polsce), że po ponad trzydziestu latach harmonizacji tego podatku stał się nieznanym w historii polem wyłudzania nienależnych i pozornie należnych zwrotów, a budżety wielu państw członkowskich stały się przysłowiową dojną krową dla wszelkiej maści oszustów.

Nawet wysocy funkcjonariusze państwowi chwalili w publicznych wypowiedziach swoiste „zalety” unijnej wersji tego podatku m.in. twierdząc, że dziś nie warto zarabiać popełniając pospolite przestępstwa (np. wyłudzenia rozbójnicze), lecz wystarczy wyłudzać zwroty unijnego VAT-U.

Ile w ciągu tych dwudziestu lat zarobili wyłudzacze, oszuści i wszelkiego rodzaju „biznes optymalizacyjny” na tym podatku? Było to co najmniej 350 mld zł, a „luka” z lat 2008-2014 – oficjalnie była szacowana na ponad 280 mld zł. W zeszłym roku zwrócono aż 219 mld zł, czyli prawie dwa razy więcej niż w 2021 r. (113 mld zł) i owa luka znów ma dwucyfrową wysokość. Żniwa więc były obfite, a uczciwi podatnicy sowicie finansowali „optymalizację podatkową” wybranych, czyli masową grabież środków publicznych.

Czy musiało się tak stać? Czy unijna wersja tego podatku jest aż tak patologiczna, że państwa członkowskie były skazane na masową grabież środków publicznych?

Odpowiedź jest oczywiście negatywna. Są państwa członkowskie, które implementując ten sam „unijny szmelc” (bardzo trafne określenie jednego ze znanych publicystów), nie dały pola oszustom i wyłudzaczom, czyli implementowali te nonsensy w sposób umiejętny, kierując się interesem swojego kraju i uczciwych podatników.

Nam się to nie udało, przynajmniej w latach 2004-2018, bo w okresie od 2017 do 2020 r. uchylono kilka przepisów umożliwiających wyłudzenia zwrotów tego podatku. Dlaczego jednak nie zrobiono tego wcześniej?

Odpowiedź być może jest dość banalna: wszystkie ośrodki decyzyjne rządzące tym podatkiem zostały opanowane przez ludzi, którzy albo nie mieli pojęcia o tym podatku lub psuli go nieświadomie albo działali w złej wierze. Nie było tu również istotnych różnic między dwoma wrogimi częściami tzw. POPiSu, bo gdy rządzili liberałowie, to najwięcej do powiedzenia na temat tego podatku miała pewna dama z tzw. międzynarodowej firmy doradczej („społeczna doradczyni ministra finansów”) a w czasach rządów prawicy „ekspert” z tego samego podmiotu był nawet wiceministrem finansów do spraw podatków.

Wokół resortu kręcą się wciąż ci sami ludzie, którzy na łamach „opiniotwóczych” mediów od dwudziestu lat chwalą te patologie legislacyjne jako rozwiązania „korzystne dla podatników”. I tu zapewne mieli rację i nawet z reguły wiadomo, którzy to są podatnicy. Przykładowo: wprowadzono i następnie rozszerzano zakres tzw. odwrotnego obciążenia (lata 2011-2019), przez co całe branże (np. złomiarska, stalowa, metali kolorowych, elektryczna) przestały płacić ten podatek i uzyskiwały wielomiliardowe zwroty.

Każdy kto chciał przeciwstawić się tym działaniom podlegał politycznej i medialnej agresji a nawet próbom zastraszania (byłem adresatem tego rodzaju działań). Warto było jednak podjąć tę walkę, bo po ośmiu latach zmagań udało się wreszcie zlikwidować owo odwrotne obciążenia i wprowadzić w to miejsce obowiązkową podzieloną płatność (2019 r.) a ostatnio udało się zablokować całkowitą degradację fakturowania dokonaną przy pomocy tzw. obowiązkowych faktur ustrukturyzowanych. Były też i mniejsze sukcesy, ale o nich opowiem kiedy indziej.

Podatnicy już się połapali na czym polega biznesowo-legislacyjna praktyka unijnego VAT-u:

  • najpierw wprowadzono nowe przepisy, które są wyrazem implementacji rozwiązań unijnych,
  • potem pojawili się „renomowani” usługodawcy, którzy chwalą się, że to oni napisali te przepisy znając sposoby ich wykorzystania w interesie klientów,
  • na koniec przychodził kontroler, a często wręcz prokurator, który kwestionował owe „schematy optymalizacyjne” i trzeba było wstecznie płacić zaległe podatki lub zwracać zwroty,
  • znów pojawia się ten sam usługodawca, który chce zarobić na obsłudze sporów, które sam sprowokował.

Może warto by stworzyć galerię ojców (i matek) unijnej wersji tego podatku i docenić ich „zasługi” dla rozwoju optymalizacji podatkowej i rozwoju wiedzy o „luce podatkowej”.

Prof. Witold Modzelewski  
https://konserwatyzm.pl/

Nie żyją Jacek Zieliński i Jan Ptaszyn Wróblewski

Polska kultura poniosła z początkiem tego tygodnia dwie wielkie straty.

6 maja zmarł wieku 78 lat Jacek Zieliński – współtwórca zespołu Skaldowie. Artysta ukończył liceum muzyczne w klasie skrzypiec, był wokalistą, trębaczem, aranżerem i kompozytorem. Od 1965 był członkiem zespołu Skaldowie. Występował także jako solista, m.in. w 1967 na Krajowym Festiwalu Piosenki Polskiej w Opolu – „Dzień niepodobny do dnia” i później w duecie z Łucją Prus – „W żółtych płomieniach liści”.

Był odznaczony Złotym Medalem „Zasłużony Kulturze Gloria Artis” oraz Złotym Krzyżem Zasługi.

Jan Ptaszyn Wróblewski

7 maja wieku 88 lat zmarł wybitny muzyk jazzowy, kompozytor, aranżer i dyrygent, dziennikarz i krytyk muzyczny Jan Ptaszyn Wróblewski. Na scenie jazzowej zadebiutował w 1956 na 1. Festiwalu Jazzowym w Sopocie, występując z Sekstetem Krzysztofa Komedy. Współpracował m.in. z Jerzym Matuszkiewiczem, czy Wojciechem Karolakiem, Jarosławem Śmietaną. Promował młodych artystów.

Jako pierwszy polski jazzman oraz jedyny z krajów zza tzw. żelaznej kurtyny wystąpił na festiwalu jazzowym w Newport (USA). Europie, Ameryce Północnej, Afryce i Azji. W latach 1968–1978 kierował Studiem Jazzowym Polskiego Radia.

Współpraca z Willisem Conoverem (popularyzatorem Jazzu w Radio Music USA) zaowocowała powstaniem audycji Trzy kwadranse jazzu, którą prowadził nieprzerwanie od 1970 roku.

łj
https://myslpolska.info

Dziwny przypadek sędziego Szmydta


W dniu 6 maja br. białoruska agencja prasowa BiełTA opublikowała relację z konferencji prasowej, na której sędzia Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego w Warszawie Tomasz Szmydt poprosił o azyl polityczny na Białorusi.

Jako przyczynę tej decyzji podał protest przeciwko „niesprawiedliwej i szkodliwej polityce Polski wobec Rosji i Białorusi” oraz sprzeciw wobec działań narażających Polskę na konflikt zbrojny.

Sędzia Szmydt podkreślił również, że był w Polsce prześladowany, choć nie wskazał na czym prześladowania te polegały. Nazwisko sędziego zostało nagłośnione kilka lat temu, w związku z tak zwaną „aferą hejterską”, o która obwiniano bliskich współpracowników ministra Zbigniewa Ziobry.

Sprawa sędziego Tomasza Szmydta zelektryzowała opinię publiczną w naszym kraju i była szeroko komentowana na forach i w serwisach internetowych. Reakcje polityków głównego nurtu były łatwe do przewidzenia – sędziego Szmydta okrzyknięto zdrajcą i gremialnie odsądzono od czci i wiary. Minister Spraw Zagranicznych Radosław Sikorski ocenił informację o ubieganiu się przez sędziego Szmydta o azyl na Białorusi jako „szokującą”, a jego samego określił mianem „zdrajcy”.

Z kolei doradca Prezydenta RP Stanisław Żaryn uznał, że Tomasz Szmydt włącza się w wojnę hybrydową przeciw Polsce, nazywając go „kanalią” i „zdrajcą”. Podobnych inwektyw oraz epitetów było więcej i nie warto ich nawet cytować.

Co ciekawe, zarówno politycy koalicji rządowej, jak i opozycji zaczęli licytować się, z którym obozem politycznym Tomasz Szmydt był związany. Przedstawiciele Koalicji Obywatelskiej przypominali udział Szmydta we wspomnianej „aferze hejterskiej” i jego rzekome wpływy w Ministerstwie Sprawiedliwości za czasów Zbigniewa Ziobry. Z drugiej strony – Jarosław Kaczyński stwierdził na nieoficjalnym spotkaniu z dziennikarzami, że sędzia Szmydt to człowiek mający związki z ludźmi obecnej władzy.

Nasuwa się pytanie – co było przyczyną tak histerycznej reakcji polskich polityków na informację o wyjeździe sędziego Szmydta na Białoruś?

Pojawiały się argumenty o niebezpieczeństwie ujawnienia tajemnic państwowych, do których miał dostęp, jak również spekulacje o jego rzekomej wcześniejszej działalności agenturalnej na rzecz Białorusi i Rosji. Są to jednak wyłącznie domniemania, a nie fakty – przynajmniej w oparciu o obecnie dostępną wiedzę na ten temat. O zdradzie, bądź działalności szpiegowskiej można mówić wyłącznie w przypadku prawomocnego skazania za przestępstwo z art. 127, czy też 130 kodeksu karnego. W chwili wyjazdu z Polski Tomaszowi Szmydtowi nie uchylono nawet immunitetu sędziowskiego i nie przedstawiono żadnego zarzutu.

Jednocześnie ubieganie się o azyl polityczny w świetle prawa nie jest żadnym przestępstwem. Instytucja azylu jest instytucją znaną od wieków, a współcześnie zagwarantowaną konwencjami międzynarodowymi. Między innymi art. 14 Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka stanowi, że: „każdy człowiek ma prawo ubiegać się o azyl i korzystać z niego w innym kraju w razie prześladowania”.

Zupełnie odrębną kwestią jest to, czy i w jaki sposób Tomasz Szmydt był w Polsce prześladowany. Biorąc pod uwagę okoliczność, że aż do momentu wyjazdu na Białoruś sprawował urząd sędziego Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego w Warszawie, a zatem był wysokiej rangi funkcjonariuszem publicznym – nic na to nie wskazuje. Nic także nie wiadomo, aby w okresie wcześniejszym Tomasz Szmydt krytykował zaangażowanie naszego kraju w wojnę i politykę zagraniczną Polski – zresztą z uwagi na konstytucyjny wymóg apolityczności sędziów, nie mógł publicznie tego robić.

Trudno również przypuszczać aby swoją decyzję o wyjeździe z Polski sędzia Szmydt podjął z dnia na dzień i nie był wcześniej do tego przygotowany. Rzeczywiste motywy działania Tomasza Szmydta pozostają zatem nieznane, a cała sprawa jest dziwna i niejasna.

Nie wiadomo, czy w grę wchodziły przesłanki natury politycznej, czy też osobistej. Nie można również wykluczyć, że bohater całej tej „afery” jest elementem jakieś politycznej rozgrywki, bądź też prowokacji. W chwili obecnej za wcześnie jest zatem na formułowanie ocen i ferowanie wyroków.

Michał Radzikowski
https://myslpolska.info

Wojna Radia Wolna Europa z Mieczysławem Moczarem

 

Wojna Radia Wolna Europa z Mieczysławem Moczarem


„Generał Mieczysław Moczar był naczelnym szwarccharakterem rozgłośni polskiej. Gdyby go nie było, to Wolna Europa musiałaby sobie wymyśleć kogoś takiego jak on, ale wątpliwe, by znalazła równie odpowiedniego” – pisze w swojej książce pt. „Radio z misją. Wolna Europa dla średnio domyślnych” Andrzej Świdlicki.

Jan Nowak-Jeziorański (1964)

Poniżej jej fragment:

Moczar wyjątkowo dobrze nadawał się do obsadzenia w roli politycznego szubrawcy. On sam musiał o tym wiedzieć. Być może mu to pochlebiało lub – co bardziej prawdopodobne – było zupełnie obojętne, bo mimo licznych i napastliwych personalnych wycieczek pod jego adresem nigdy się Wolnej Europie nie odgryzł.

W Monachium wypominano mu służbę w łódzkim Urzędzie Bezpieczeństwa, kierowanie resortem MSW, wykorzystywanie związku kombatantów ZBoWiD do edukowania młodzieży, a najbardziej miano mu za złe polityczne ambicje, bo od dawna wiadomo, że udział w życiu publicznym jest zastrzeżony dla ludzi ich pozbawionych.

Jan Nowak miał do generała Moczara stosunek histeryczno-obsesyjny. Widział w nim capo di tutti capi, na domiar wszystkiego antysemitę. Ówczesna linia programowa Wolnej Europy w dużym stopniu oparta na osobistych uprzedzeniach Nowaka do dziś kształtuje myślenie Polaków o ostatnich latach rządów towarzysza Wiesława, o generale Moczarze i wystąpieniach studentów z marca 1968 roku.

Co gorsza zarzut antysemityzmu, którego Wolna Europa nie skąpiła ekipie Władysława Gomułki w latach 1967-1968, został przyklepany przez postsolidarnościowe rządy i uznany za powód do kajania się.

Co kierowało Nowakiem? Chęć wybielenia niechlubnego okresu z czasów okupacji, gdy administrował pożydowskimi nieruchomościami, bezkrytyczne podejście do informacji otrzymywanych z Polski, głównie od Władysława Bartoszewskiego, którego podległe generałowi służby chciały postawić przed sądem. Może charakterystyczna dla niego skłonność tłumaczenia rzeczywistości politycznej PRL przez wyolbrzymianie i upraszczanie podziałów wewnątrzpartyjnych i nagłaśnianie personalnych rozgrywek. Być może atakował Moczara chcąc w ten sposób odreagować wcześniejsze poparcie dla Władysława Gomułki.

Na tle bezbarwnej galerii komunistycznych aparatczyków, Moczara podobnie jak Gomułkę, wyróżniało, że wojnę spędził pod okupacją niemiecką walcząc w szeregach Gwardii i Armii Ludowej. Inni komuniści w tym czasie ideologicznie i agenturalnie dokształcali się w ZSRR.

Wpływ na stosunek Moczara do Żydów miały osobiste zatargi z komunistami o żydowskim rodowodzie, sięgające działalności partyzanckiej na Lubelszczyźnie. Z tego okresu znany jest jego konflikt z Leonem Kasmanem, późniejszym naczelnym „Trybuny Ludu”.

Po wojnie Żydzi-komuniści odgrywali ważną rolę w aparacie partyjnym, administracji, propagandzie i bezpiece. Po roku 1956, a nawet wcześniej, od śmierci Stalina w roku 1953, niektórzy z nich zniechęceni do modelu komunizmu opartego na wszechmocy tajnej policji głosili potrzebę zmian. Uważali, że PZPR, jeśli chce utrzymać monopol rządzenia, nie może opierać się na aparacie represji i musi być mniej dogmatyczne.

W 1948 roku, dzięki wstawiennictwu Bieruta, Moczara nie spotkał los Gomułki. Odsunięto go na boczny tor przewodniczącego Wojewódzkiej Rady Narodowej w Olsztynie, przewodniczącego prezydium WRN w Białymstoku, a następnie od 1954 roku przewodniczącego prezydium WRN województwa warszawskiego. Wypłynął dzięki destalinizacji.

W 1956 roku był krótko ministrem Państwowych Gospodarstw Rolnych, wszedł w skład Komitetu Centralnego PZPR, a po VIII plenum został wiceministrem spraw wewnętrznych. W 1964 roku awansował na ministra. W marcu 1968 roku stłumił wystąpienia studentów Uniwersytetu Warszawskiego, ale stracił stanowisko ministra spraw wewnętrznych.

20 grudnia 1970 roku los przejściowo uśmiechnął się do niego, gdy wszedł do Biura Politycznego, ale miejsca nie zagrzał i 23 czerwca 1971 roku Edward Gierek odstawił go na boczny tor prezesa Najwyższej Izby Kontroli.

Moczara ze stopniem generała dywizji Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego wyróżniała przynależność do wewnątrzpartyjnej grupy „partyzantów”. Nie ma jednak pewności, czy ludzi do niej zaliczanych można tak określić, bo nie mieli niektórych cech właściwych grupie, np. wewnętrznego zorganizowania, hierarchii, kryteriów członkostwa ani przywództwa. Brak im było szerszej społecznej bazy zrzeszając głównie weteranów Armii ludowej i Gwardii Ludowej. Nie dorobili się politycznego programu, spajał ich konserwatywny, narodowy komunizm, anty-liberalizm, niechęć do komunistów żydowskiego pochodzenia, z którymi w przeszłości byli skonfliktowani, dystans wobec wzorców sowieckich przy lojalności wobec Moskwy.

Bardziej niż grupa była to orientacja akcentująca obecność narodowego i patriotycznego pierwiastka w polskiej drodze do socjalizmu, co w Polsce lat 60. miało ograniczony społeczny oddźwięk, zwłaszcza wśród młodzieży.

„Partyzantów” nie popierała inteligencja humanistyczna ani techniczna. W swoim gronie nie mieli ekonomistów i ogólnie słabo znali się na gospodarce. Program społeczny opierali na dyscyplinie. Zaistnieli z początkiem lat 60. dążąc do usunięcia z partii i rządu komunistów żydowskiego pochodzenia – stalinowców, kosmopolitów i syjonistów, by na ich miejsce wprowadzić działaczy o profilu narodowo-patriotycznym.

Umocnili się po roku 1962, gdy z MSW usunięto Antoniego Alstera, w przeszłości stronnika najważniejszego „puławianina” Romana Zambrowskiego, który sam, rok później, musiał odejść z KC i Biura Politycznego.

Wolna Europa od początku uznawała „partyzantów” za frakcję w partii prącą do władzy. Moczarowi przypisywała intencję, a nawet zamiar wysadzenia Gomułki z siodła na fali wewnątrzpartyjnych przepychanek, których tłem była wojna Izraela z państwami arabskimi z roku 1967, a rok później studenckie protesty.

Jeśli jednak generał uważał, że Gomułka tracił kontakt z rzeczywistością, a jego czas się skończył, to nie był w tym odosobniony, wykazał się zdolnością przewidywania i zrozumienia nastrojów ludności.

W oczyszczeniu partii ze stalinowców, widział zapewne nie tylko swój interes, ale także interes społeczny. Podobną motywacją mógł kierować się jako szef Najwyższej Izby Kontroli, dokumentując kleptokrację z okresu rządów Edwarda Gierka, co było ważnym czynnikiem napędzającym społeczne protesty po sierpniu 1980 roku.

Generał z mieszanej rodziny polsko-białoruskiej wpisywał się w stereotyp wroga tak jak go sobie wyobrażała Wolna Europa: walczył w niewłaściwej partyzantce nieuznającej rządu w Londynie i niepodporządkowanej dowództwu AK, miał okres pracy w UB, był wiceministrem, a później ministrem siłowego resortu, któremu podlegały tajna i mundurowa milicja, biuro paszportowe, był ambitny.

Stereotyp Moczara jako upiora, stalinowca, oberpolicmajstra i ambitnego pałkarza Wolna Europa kultywowała w wiele lat po tym, jak stracił realną władzę. Wiesław Wawrzyniak w politycznym nekrologu z roku 1983, napisanym po odsunięciu generała z NIK-u ocenił go za tzw. całokształt: „Przez wiele lat jego nazwisko było synonimem silnego człowieka, bezwzględnego karierowicza, było synonimem antyliberalnych, zamordystycznych i antysemickich tendencji w PZPR”.

„Był synonimem” czy też Wolna Europa tak go odmalowała? Wawrzyniak przyznał, że po utworzeniu w „Solidarności” w 1980 roku generał jej nie krytykował. W 1981 nie wszedł do Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego zwanej „wroną” lub „juntą”, publicznie nie pochwalał stanu wojennego.

Ponieważ nie pasowało to do stereotypu czarnopodniebiennego straszydła stwierdził, że kryła się za tym kalkulacja. Wprawdzie z jego komentarza nie można było dowiedzieć się jaka konkretnie, ale wiadomo, że nieszczera: „Nie jest też znana publicznie żadna pochwala stanu wojennego przez Moczara, pełniącego ciągle przecież funkcję prezesa Rady Naczelnej ZBoWiD-u organizacji kombatantów, jakby wymyślonej do popierania wojskowego puczu i militarnej władzy. Trudno przypuszczać, aby ta wstrzemięźliwość była przypadkiem i aby ją Moczarowi młodsi od niego generałowie wybaczyli”.

Wynikało z tego, że Moczar zamordystą nie był, choć powinien, bo prezesura ZBoWiD-u („jakby wymyślona do popierania wojskowego puczu”) wskazywałaby na poparcie stanu wojennego. Jeśli zaś generał go nie popierał to był nieszczery, a inni generałowie, o których wiadomo tylko, że byli młodsi mu to zapamiętają. I dobra rada RWĘ dla Moczara by odpuścił prezesowanie ZBoWiD-u („pełniącego ciągle przecież funkcję”).

W sprawach rzekomego wywołania przez Moczara zajść ulicznych w marcu 1968 roku, sprowokowania robotniczych protestów na Wybrzeżu w grudniu 1970 roku czy tzw. „puczu olsztyńskiego” z marca 1971 roku Wawrzyniak wspierał swoje przypuszczenia zwrotami: „jak się powszechnie przyjmuje”, „wtajemniczeni twierdzą”, „nie wchodząc w rozważania”.

„Partyzantów” wprowadził do Wolnej Europy w czerwcu 1962 roku anonimowy informator w 4-odcinkowym cyklu audycji. Zapowiadając rewelacje podpadające pod definicję czarnej propagandy, jako nieoparte na źródłach, za które ktoś brał odpowiedzialność, Wolna Europa mówiła, że linia podziału w PZPR nie przebiegała między zwolennikami demokratyzacji (puławianie) a obrońcami rządów twardej ręki (natolińczycy), gdyż za kulisami dawała o sobie znać trzecia siła w większości wywodząca się z GL i AL z generałem Grzegorzem Korczyńskim na czele, szefem wywiadu wojskowego, w czasie wojny dowódcą oddziału operacyjnego Armii Ludowej oraz Mieczysławem Moczarem, faktycznym szefem bezpieki, w przeszłości dowódcą obwodu lubelskiego AL.

Inni członkowie „grupy” to płk Franciszek Szlachcic, gen. Zygmunt Duszyński oraz trzej zastępcy Korczyńskiego: płk Marian Janie, płk Teodor Kufel, gen. Aleksander Kokoszyn oraz gen. Bronisław Bednarz. Byli to ludzie o podobnej drodze życiowej i pokrewnych zapatrywaniach politycznych i społecznych, ale bez politycznego lidera: „Mnożą się ostatnio wiadomości o poważnych fermentach w łonie PZPR. W ciągu ubiegłych tygodni walka o władzę w górnych kręgach partyjnych przybrała największe rozmiary od czasu pamiętnego konfliktu między grupą Natolina i grupą Pułaską w 1956 roku. Wiele wskazuje na to, że tym razem nie chodzi już o frakcję, lecz o spisek czy też konspirację, stawiającą sobie dalekosiężne cele”.

Autorem 4-odcinkowego cyklu mógł być Tomasz Atkins, urodzony jako Seweryn Pomeranc, który w czasie wojny w Szkocji zmienił nazwisko. Wstąpił tam ochotniczo do I korpusu Polskich Sił Zbrojnych, ale na froncie nie walczył, bo w proteście przeciwko rzekomemu polskiemu antysemityzmowi wraz z grupą ponad dwustu żołnierzy-Żydów zdezerterował i zażądał przeniesienia do armii brytyjskiej, która prośbę spełniła upychając ich na zapleczu.

Po wojnie Atkins wrócił do Polski, podając się za majora armii brytyjskiej. Trudnił się organizowaniem przemytu ludzi do amerykańskiej strefy okupacyjnej w Niemczech. Aresztowany przez UB zgodził się na współpracę. Dzięki dobrej znajomości angielskiego i kontaktom został stałym współpracownikiem korespondenta „New York Timesa”.

W marcu 1963 roku wyjechał z Polski w niewyjaśnionych okolicznościach i ślad po nim zaginął.

W ocenie anonimowego autora cyklu radiowych pogadanek grupa „partyzantów” składała się z wysokich funkcjonariuszy partii, aparatu bezpieczeństwa i wojska, a jej spoiwem była niechęć do komunistów żydowskiego pochodzenia posądzanych o brak lojalności wobec Polski Ludowej. Źródłem tej niechęci była ucieczka do USA wysoko postawionego funkcjonariusza wywiadu wojskowego płk. Pawła Monata latem 1959 roku. Był komunistą żydowskiego pochodzenia, któremu podlegały wojskowe attachaty w przedstawicielstwach dyplomatycznych PRL, służące za przykrywkę dla wywiadu.

Na antenie Wolnej Europy Monat nie wystąpił. W memuarach Nowaka nie ma wzmianki, że o to zabiegał. Kreśląc obraz ludzi mających w ręku armię, policję i wywiad, dążących do odsunięcia Cyrankiewicza i obsadzenia stanowiska premiera Zenonem Nowakiem, anonim twierdził, że celem grupy było zdobycie władzy po to, by cofnąć wskazówki zegara do czasów sprzed Chruszczowa:

„W przeciwieństwie do walki miedzy stalinowcami i lewicą partyjną w 1956 roku, tym razem chodzi już tylko o władzę i to władzę totalną. «Partyzanci» z największą odrazą i nienawiścią odnoszą się do wszystkiego, co trąci «demokratyzacją» czy liberalizacją. Na wewnętrznych konwentyklach najostrzej krytykowany jest Nikita Chruszczow i obecne kierownictwo sowieckie [… ] Ideałem ich jest zdyscyplinowane społeczeństwo, rządzone przez niewielką grupę ludzi zdecydowaną na wszystko i wiedzących czego chcą” – twierdził demaskator, piętnując z nazwiska wrogów demokratyzacji i liberalizacji.

Dalej można było dowiedzieć się, że: „[program polityczny partyzantów] zmierzał do likwidacji pozostałości tych swobód, jakie jeszcze w Polsce przetrwały od Października [1956] i przywrócenia metod rządzenia opartych na aparacie bezpieczeństwa kierowanym twardą ręką”.

W kolejnym odcinku rozgłośnia mówiła, iż „partyzantów” spajała lojalność, antysemityzm i nieufność wobec inteligentów: „Kwalifikacje fachowe i umysłowe nie grają większej roli, decyduje zaliczenie do sitwy […] odznaczają się również antysemityzmem” do pisarzy i dziennikarzy [grupa] odnosili się „z wrogą nieufnością”.

Moczar został odmalowany jako osobnik bezwzględny: („na przerost skrupułów narzekać nie może”), który w roku 1948 odciął się od Gomułki i towarzyszy. Dzięki temu uniknął więzienia i miał „gładkie życie”: „Moczar był dumny z partii, a politbiuro było z niego zadowolone. Gdy inni ludzie z tak zwanej wówczas grupy Gomułki szli do więzienia – jak choćby dzisiejszy przyjaciel i wspólnik Moczara – generał Korczyński – lub wegetowali w cieniu niełaski – sam Moczar gładko pędził życie na odpowiedzialnych i wysokich stanowiskach państwowych”.

Wojewoda olsztyński i minister od PGR-ów – czy stanowiska te umożliwiały „gładkie pędzenie życia”? Gdyby Moczar traktował je jak synekurę, to świadczyłoby to o jego oportunizmie, a nie o ambicji, którą Wolna Europa mu przypisywała.

Rozgłośnia zalecała obserwowanie poczynań grupy i przezorność: „Dziś grupa «partyzantów» dąży do władzy totalnej walcząc z przeciwnikami w łonie samego kierownictwa partii przy pomocy aparatu bezpieczeństwa i wywiadu. Na razie czyni to oględnie. Ale pod pokrywką haseł «wzmożenia czujności», ochrony tajemnicy partyjnej kryją się dążenia do przywrócenia służbie bezpieczeństwa dawnej nadrzędnej roli, czynnika, który kontroluje partię i rząd, samemu niczyjej kontroli nie podlegając”.

Pogadanki odczytywane głosem spikera nadawano z Monachium w czerwcu 1962 r., a więc tuż po tym, jak Mieczysław Moczar wygrał walkę o wpływy w resorcie ze swym konkurentem z frakcji „puławian” Antonim Alsterem (odszedł z MSW 4 maja). Oznaczało to, że resort spraw wewnętrznych faktycznie był pod kontrolą „partyzantów”, gdyż drugi wiceminister Franciszek Szlachcic także był do nich zaliczany.

We wrześniu Departament Stanu za pośrednictwem CIA wydał rozgłośni instrukcję programową zakazującą mówienia o „partyzantach” jako o wewnątrzpartyjnej frakcji, co równało się zakwestionowaniu jej zorganizowanego, spiskowego charakteru.

Instrukcję uchylono w roku 1965 po ucieczce na Zachód kolejnego przedstawiciela służb mundurowych PRL żydowskiego pochodzenia, trzeciego z serii obok Światły i Monata – ppłk. LWP Władysława Tykocińskiego (Władysław Tykotzinor) – szefa Polskiej Misji Wojskowej w Berlinie Zachodnim. Tykociński zadeklarował się jako przeciwnik „partyzantów” i ich ofiara. W wywiadzie dla Wolnej Europy z 17 sierpnia 1966 nie mówił jednak o Moczarze, wówczas już ministrze spraw wewnętrznych, lecz o swej pracy w międzynarodowej komisji wymiany jeńców po wojnie w Korei.

By uniknąć nazwania go zdrajcą, którym był w istocie, rozgłośnia zakpiła ze słuchaczy mówiąc; „Mimo swego wojskowego stopnia zajmował się on [Tykociński] wyłącznie sprawami dyplomatycznymi, co zresztą opowiadało jego właściwemu przygotowaniu i zainteresowaniom”.

Po ucieczce Tykocińskiego nic już nie stało na przeszkodzie, by Moczar stał się dla rozgłośni capo di tutti capi. W lutym 1965 Aleksandra Stypułkowska, krytykując pomysł utworzenia Komisji Więzi z Polonią Zagraniczną, z którym wystąpił Moczar jako prezes Związku o Bojowników o Wolność i Demokrację, ostrzegała: „Trzeba się liczyć z tym, że technika penetracji ośrodków uchodźczych będzie w rękach fachowca bardziej perfidna, ale i bardziej usprawniona”.

W tym czasie ZBoWiD otwierał się na kombatantów Armii Krajowej, dając im te same prawa do świadczeń socjalnych, które przysługiwały kombatantom prokomunistycznych formacji zbrojnych. AK-owcy zostali dowartościowani zaproszeniami na uroczystości i obchody. W Monachium obawiano się, że następnym krokiem będzie otwarcie ZBoWiD-u na weteranów AK i Polskich Sił Zbrojnych na emigracji, co zmarginalizuje wpływowych tam działaczy Biura Informacji i Propagandy Komendy Głównej AK w Monachium, Londynie i Waszyngtonie (Nowaka, Żenczykowskiego, Garlińskiego, Korbońskiego).

Inny komentator Stanisław Zadrożny w maju 1965 roku wezwał wyborców powiatów koneckiego, opoczyńskiego, przysuskiego, szydłowieckiego i miasta Skarżyska (okręg 31), by nie głosowali na Moczara w wyborach do Sejmu przyrównując go do Hitlera: „Nawet na stanowisku wojewody [olsztyńskiego] nie przestał być ubowcem. Przeprowadził tak zwaną weryfikację autochtonów z Warmii i Mazur [… ] W rzeczy samej Moczar swymi szykanami i policyjnymi metodami w stosunku do autochtonów doprowadził do tego, że wielu z nich wyjechało do Niemiec. A byli to najczęściej polscy patrioci. Takie same prześladowania jak za rządów Moczara spotykały ich za czasów Hitlera”.

Istotnie Mazurzy, nazywani niepochlebnie autochtonami (czyli tyle co tubylcami), byli prześladowani przez Prusaków, Niemców i Polaków, ale stwierdzenie, że były to prześladowania „takie same” jest nieprawdziwe i służyło do uprawdopodobnienia porównania Moczara z Hitlerem.

Jest to przykład czarnej propagandy wywołującej silnie negatywne emocje wobec kogoś ośmieszanego lub demonizowanego. Trudno zakładać, że Wolna Europa nie była świadoma niestosowności porównania, bądź że redaktor aprobujący tekst go nie wyłapał.

Słuchacze w kraju dość wcześnie zorientowali się, że Wolna Europa przeszarżowała z krytyką „partyzantów”. Sceptycznie przyjmowali zwłaszcza twierdzenia o ich rzekomym dążeniu do przywrócenia stalinizmu. Takiemu nastawieniu dawali wyraz w listach do redakcji. W październiku 1965 roku Nowak postanowił im odpowiedzieć:

„Rozgłośnia nasza jako zło największe traktuje w danej chwili całe stalinowskie skrzydło partii. A wiec nie tylko Moczara i jego spółkę, ale także takich ludzi jak Ryszard Strzelecki, Kazimierz Witaszewski, Julian Tokarski czy Zenon Nowak. Staliniści reprezentują dla nas komunizm w jego formie najbardziej nieoświeconej, despotycznej i brutalnej. Ich prymitywizm intelektualny nie tylko dlatego jest niebezpieczny, że nie pozwala widzieć im innej metody rządzenia poza pałką policyjną. Ludzie pozbawieni elementarnego wykształcenia i przygotowania, nie mogą dziś kierować złożoną maszyną nowoczesnego państwa bez narażania jego ludności na olbrzymie straty i cierpienia”.

Insynuacyjny i skarykaturowany obraz wroga miał „partyzantom” przyprawić gombrowiczowską gębę, której nie mogliby się wyzbyć, bo byłaby bardziej realna niż oni sami. Mieli budzić strach i chęć usunięcia z życia publicznego. Niczym kapłan orwellowskiej minuty nienawiści Nowak podsuwał słuchaczom nazwiska-klucze, by pienili się w bezwarunkowym odruchu.

Na wytęsknione przez Nowaka kierowanie „złożoną maszyną nowoczesnego państwa przez ludzi zdolnych nim kierować” musieli Polacy czekać kolejne pokolenie. Doczekali się stypendystów George’a Sorosa, wychowanków transatlantyckich think tanków, absolwentów kursów leadershipu Departamentu Stanu, Akademii Young Global Leaders Klausa Schwaba i ludzi, których myślenie ukształtował fundator zagranicznego grantu, eurokraci lub międzynarodowa korporacja.

„Polska, przez którą biegną najważniejsze linie i węzły komunikacyjne wciąż zajmuje miejsce newralgiczne w całym systemie bezpieczeństwa Związku Radzieckiego – argumentował Nowak. Zapewne wiele się zmieniło w ostatnich latach w stosunkach między Rosją a rządami satelickimi. Ale jednego można być pewnym: ani na stanowisku szefa bezpieczeństwa w Polsce, ani na stanowisku szefa wywiadu wojskowego nie tolerowałaby Moskwa ani przez dzień, ani nawet przez godzinę człowieka, który nie cieszyłby się jej pełnym zaufaniem”.

Andrzej Świdlicki

Fragment książki „Radio z misją. Wolna Europa dla średnio domyślnych”, Wyd. Capital, Warszawa 2023, ss. 460

Andrzej Świdlicki (ur. 1950) w Nadarzynie jest absolwentem Uniwersytetu Warszawskiego i London School of Economics. Był redaktorem rozgłośni polskiej Radia Wolna Europa (1981-1994), korespondentem PAP w Londynie (1994-2015), asystentem programowym Sekcji Polskiej BBC (1995-2006). Pisywał dla polskiej prasy emigracyjnej w Londynie i Nowym Jorku. Jest autorem „Political Trials in Polond 1982-1986” (Croom Hełm, London 1988), „Pięknoduchy, radiowcy, szpiedzy: Radio Wolna Europa dla zaawansowanych” (Lena, Wrocław 2019) oraz „Wisielec z ulicy motyli” (wyd. Borgis, Warszawa 2021).

Książka będzie dostępna w sklepie myśl polska.info

 

Bardzo krótkie ławki i pizza wyborcza

W tekście pod tytułem: „ Wystrugani z banana” próbowałam opisać miałkość polskiej klasy politycznej. Skutkiem tego stanu rzeczy jest krótkoś...