niedziela, 21 lipca 2024

Co mówią wyniki wyborów do Parlamentu Europejskiego?

Wybory, które niedawno się odbyły we wszystkich krajach Unii, wskazują na zmiany w ocenie kierunku ewolucji jaki usiłowały, w ostatnich latach, nadać UE rządzące elity.

Najbardziej widać to w najważniejszych krajach UE, czyli we Francji I Niemczech. W tym pierwszym kraju okazało się, że kontestująca program budowy europejskiego państwa federalnego partia Mariny Le Pen zdobyła dwa razy więcej głosów (31 proc. do 15 proc.) niż rządząca obecnie formacja liberalna.
Podobnie ma się rzecz w Niemczech, gdzie partia SPD obecnego kanclerza Olafa Scholza także została zdublowana przez będącą w opozycji CDU.

W przypadku Niemiec nawet nie to jest najważniejsze ale fakt, że partia kanclerza została także wyprzedzona przez AfD, którą próbowano całkowicie wykluczyć z życia politycznego Niemiec, otaczając kordonem sanitarnym.

Pewnym dopełnieniem rozpadu mitu zjednoczonych Niemiec jest geograficzna dystrybucja poparcia dla tej partii. Okazuje się, że wyklęta AfD zwyciężyła na obszarze dawnej NRD, zaś CDU na terenie dawnej RFN. Granica wpływów tych partii pokrywa się dokładnie z granicami tych państw niemieckich.

Dowodzi to, że wielkie, kosztowne i trwające już grubo ponad 30 lat wysiłki budowy zjednoczonego państwa niemieckiego niewiele dały i faktycznie Niemcy nadal są podzielone według takich granic co i poprzednio.

Tym samym nawet Niemcy dają zły przykład i są też złym prognostykiem dla budowy, forsowanego przez nie, państwa federalnego mającego objąć prawie całą Europę. Z tego nic nie wyjdzie.

Dla Polaków ważniejsze są oczywiście wyniki wyborów w Polsce. Ogłoszone początkowo, na podstawie sondażu exit polls, zwycięstwo formacji Tuska okazało się minimalne, a jego rozmiar jest mniejszy niż jeden procent i 106 tysięcy głosów, co w skali Polski, gdzie jest 30 milionów uprawnionych do głosowania, oznacza tyle co nic.

Jeśli zaś przypatrzeć się bliżej wynikom wszystkich partii to stwierdzić należy, że Tusk więcej ma powodów do zmartwień niż do zadowolenia. Okazało się, że niewielki wzrost notowań KO, pozwalający minimalnie przeskoczyć PiS, dokonał się wyłącznie na skutek kanibalizowania innych ugrupowań tworzących obecną koalicją rządową, głównie Trzeciej Drogi, których wyborców przejęło KO.

Jednak to zjadanie przez Tuska przystawek ma też silny efekt negatywny, wzmacniający napięcia w układzie koalicyjnym i go, w ten sposób, osłabiający.

Jeszcze bardziej niepokojącym dla Tuska efektem jest znaczny spadek łącznego poparcia dla partii koalicji. W wyborach 15 października zebrały one wszystkie razem 53,7 proc. głosów. W wyborach samorządowych, do sejmików wojewódzkich, było to już, o czym pisałem, wyraźnie mniej, bo 51,2 proc., zaś w tych wyborach nastąpiła dalsza degradacja ich wyborczego poparcia, które teraz wyniosło 50,3 proc.

Oznacza to, że średnio, w każdym miesiącu, to poparcie zmniejsza się w tempie 0,43 proc. To zaś oznacza, że za rok, kiedy mają odbywać się wybory prezydenckie, to łączne poparcie dla partii, które 13 grudnia powołały rząd, może być na poziomie 45 proc., co będzie skutkować tym, że nie zdołają one osadzić swojego kandydata w pałacu prezydenckim.

Już teraz, jeśli uwzględni się stan poparcia partii z obecnych wyborów do PE i przeliczy jakie to dałoby wyniki w wyborach do Sejmu to otrzymamy, że Tusk ze swoim układem straciłby rządy, gdyż PiS i Konfederacja uzyskałyby razem 242 mandaty. Zaś w przypadku gdyby Trzecia Droga startowała nadal jako koalicja, to nie pokonałaby progu wyborczego i nie weszłaby do Sejmu, i wtedy PiS i Konfederacja miałyby aż 251 mandatów.

W obu przepadkach łączny wynik PiS I Konfederacji oznaczałby, że te ugrupowania mają większość w Sejmie.

Nawet tak mocno kiedyś propagowane rozwiązanie z jedną listą dla wszystkich partii obecnej koalicji nie daje im stabilnej większości, gdyż w takim przypadku, gdyby KO, Trzecia Droga i Lewica startowały z jednej listy, to uzyskałyby tylko 237 mandatów.

Ale to jest tylko efekt przeliczenia zsumowanych wyników, natomiast realnie nigdy nie jest tak, że jak partie startują z jednej listy to wynik tej jednej listy jest sumą wyników partii składowych startujących osobno. Najczęściej jest niższy, o czym boleśnie przekonała się węgierska opozycja próbująca wysadzić Orbana z siodła w roku 2022.

Jakby zatem Tusk nie kombinował to utrzymanie przez niego władzy w następnych latach jest mocno niepewne. Rząd Tuska przypomina tu krowę wyprowadzaną na lód. Nie trzeba nawet nic robić, wystarczy trochę poczekać, a krowa sama się przewróci

Bieżącym problemem będą dla niego stosunki w koalicji, gdyż już teraz każdy widzi, że bezwzględnie zjada on mniejszych koalicjantów. Następnego dnia po wyborach do PE, poseł Suski z PiS, ponownie zaproponował dla PSL-u koalicję ze stanowiskiem premiera dla Kosiniaka-Kamysza. Co ciekawe, ważny polityk PSL-u, Marek Sawicki, w wywiedzie udzielonym radiu Wnet nie odrzucił całkowicie tej propozycji, a uzależnił ją od jakichś warunków i tłumaczył się obawą o złe traktowanie koalicjantów przez PiS. Natomiast pozycję Tuska określił następująco: „Donald Tusk może prężyć muskuły, ale tylko do czasu, dopóki cierpliwości starczy koalicjantom”.

Inny polityk PSL, Jarosław Rzepa, wprost podważył celowość istnienia koalicji: „Jeżeli mamy być przystawką dla Tuska, to ja sensu nie widzę“.

Jeszcze trochę i Donald Tusk będzie się bał zasnąć, żeby się nie obudzić w sytuacji, gdy już nie będzie miał większości w Sejmie.

Z tymi koalicjantami to nie wiadomo do końca, kto traktuje ich gorzej – Kaczyński, czy Tusk. Przypadek Kaczyńskiego z Samoobroną i LPR-em jest znany, ale Tusk wcale nie wydaje się bardziej łaskawy. Wystarczy przypomnieć perypetie partii Nowoczesna, która przez długi okres, miedzy rokiem 2015 a 2017, miała lepsze notowania niż Platforma, ale na wskutek błędów swojego kierownictwa weszła w układy z Platformą i skończyło się tym, że obecnie Nowoczesna nic już nie znaczy, i teraz, z woli Tuska, ma tylko kilku posłów i ani jednego senatora, czy eurodeputowanego.

W ostatnich wyborach do PE, ich kandydaci zostali tak ustawieni na listach KO, że uzyskali razem tylko 7 tysięcy głosów, czyli tyle co nic. Można powiedzieć, że partię, która jeszcze niedawno była silniejsza od Platformy, Tusk zamienił na swoje trofeum i nosi jak skalp przywiązany do pasa.

Czy taki los czeka obecnych koalicjantów Tuska? Jeśli się szybko nie zreflektują to zapewne podzielą dolę Nowoczesnej.

Zaś Kaczyński, podobno taki zły dla koalicjantów, jednak toleruje Suwerenną Polskę Ziobry, którego kandydaci uzyskali w obecnych wyborach łącznie 575 tysięcy głosów i dwa mandaty. Porównajmy to z 7 tysiącami głosów jakie uzyskali kandydaci Nowoczesnej u Tuska i mamy odpowiedź, kto jest bardziej nastawiony na zjadanie przystawek.

Stanisław Lewicki
https://konserwatyzm.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Niepodległość

W dniu 11 listopada Tomasz Piekielnik podzielił się na swoim kanale refleksjami na temat niepodległości Polski. Ze względu na zasięg tego ka...