Wiele osób pyta mnie, jako osobę od lat zajmującą się Francją, o sytuację w tym kraju i decyzję Emmanuela Macrona o rozwiązaniu parlamentu i przyśpieszonych wyborach, o możliwe wyjście Francji z Unii Europejskiej („Frexit”), etc.
Nie mając siły każdemu odpowiadać oddzielnie, wykorzystam te łamy do odpowiedzi wszystkim pytającym en bloque.
Francuski system polityczny jest systemem fachowo zwanym mianem „półprezydenckiego”, czyli takiego, gdzie wybierany w wyborach powszechnych prezydent posiada liczne kompetencje własne, szczególnie dotyczące polityki zagranicznej, bezpieczeństwa, prawa weta, rozpisywania referendów i rozwiązywania parlamentu.
To, czego najbardziej boi się globalistyczna ekipa rządząca dziś Francją, a której twarzą jest Macron, to zwycięstwo Marine Le Pen w 2027 roku w wyborach prezydenckich. Macron nie będzie już mógł kandydować na trzecią kadencję, zresztą wątpliwe czy mógłby ponownie wygrać. Póki co francuski establiszment nie znalazł jeszcze Macrona-bis, czyli kolejnej marionetki, którą można byłoby wypromować na „ojca narodu”. Zresztą demoliberalna elita władzy we Francji chwieje się i z miesiąca na miesiąc traci resztki zaufania społecznego.
W tej sytuacji Macron postanowił nie czekać na katastrofę i zrobić wcześniej wybory parlamentarne. Ma dwa warianty wydarzeń:
1/ Przykryć kocem bunt społeczny. W wariancie pierwszym Marine Le Pen wygrywa wybory w pierwszej turze, lecz w dogrywce – we francuskim systemie wyborczym parlamentarzysta musi dostać 50% głosów plus 1 – zjednoczony „front republikański”, wykorzystując mechanizm ordynacji wyborczej, zapewni sobie zwycięstwo. W ten sposób system kupi sobie legitymowalność na trzy lata, aż do 2027 roku, czyli do wyborów prezydenckich.
2/ Wykrwawić lepenistów. Jest jednak możliwe, że wchodząc w sojusz z tzw. Republikanami (resztki po gaullistach, kiedyś mocno narodowych) i korzystając w drugiej turze z elektoratu Reconquête Erica Zemmoura lepeniści zbiorą ok. połowę głosów, co może im dać większość parlamentarną. W tej sytuacji Macron będzie wetował wszystko co się da, uniemożliwiając rządowi Rassemblement National (dalej: RN) przeprowadzenie jakichkolwiek reform. Macron liczy, że doprowadzi to do spadku notowań RN i wygranej w wyborach prezydenckich w 2027 roku kandydata systemu, który rozwiąże parlament i doprowadzi do „uporządkowania sceny politycznej” po myśli globalistów. Marine Le Pen to wie i dlatego nie chce być premierem, wyznaczając na kandydata Jordana Bardellę, nominalnego przewodniczącego RN.
Wiem, że na polskiej prawicy Marine Le Pen nie ma dobrej prasy, ponieważ zarzuca się jej – zresztą słusznie – demagogię socjalną, poparcie dla aborcji, akceptację LGBT, etc. Pamiętajmy jednak, że głównym postulatem RN jest wyprowadzenie Francji z Unii Europejskiej („Frexit”) za pomocą poddania tej inicjatywy referendum ogólnonarodowemu.
Podstawowy cel FN to odzyskanie przez Francję absolutnej i nielimitowanej suwerenności w stosunkach międzynarodowych. I to jest istota problemu i punkt widzenia z którego powinniśmy my, jako Polacy, oceniać RN. Prawda jest bowiem taka, że wyjście Wielkiej Brytanii z UE wcale tej struktury nie osłabiło. Przeciwnie, Komisja Europejska pozbyła się głównego „hamulcowego”. Unii Europejskiej nie zniszczyło wyjście z niej Wielkiej Brytanii. Nie zniszczy jej także wyjście z niej Estonii, Bułgarii, Słowacji, a nawet Włoch czy Hiszpanii.
Unia Europejska opiera się na dwóch państwach-filarach: Niemcach i Francji. Nie ma UE po wyjściu z niej przez Niemcy lub Francję. Po prostu nie ma. Innymi słowy, stawką konfliktu Le Pen – Macron jest rozpisanie we Francji referendum na temat Frexitu. Jest to referendum, którego establiszment boi się jak ognia!
Nie ukrywam, że uważam Frexit za rozwiązanie lepsze niż postulowany w naszym środowisku Polexit i już śpieszę się wyjaśnić dlaczego. Podjęcie przez Polskę decyzji o Polexicie jest proste z punktu widzenia prawnego. Można to zrobić albo drogą decyzji Sejmu, albo w wyniku referendum, oczywiście o ile ma się do tego większość, której jeszcze nie mamy.
Gdybyśmy jednak nawet taką większość posiedli i byśmy przegłosowali w Sejmie lub w referendum Polexit, to opuszczenie przez Polskę UE wcale nie byłoby takie proste. Polska gospodarka jest przecież podwykonawcą dla gospodarki niemieckiej, a wielu Polaków, szczególnie z Ziem Odzyskanych, pracuje w Niemczech. Biorąc pod uwagę różnicę potencjałów i naszą zależność ekonomiczną od Zachodu, Polexit byłby trudny i moglibyśmy być łatwo szantażowani zamknięciem granic UE dla polskich produktów, pracowników, etc. Spodziewam się dodatkowo histerycznych ataków prounijnej opozycji, zamieszek, a nie wykluczałbym nawet prób secesji województw zachodnich, najsilniej powiązanych ekonomicznie z Niemcami, uaktywnienia się rozmaitych „autonomistów”, powołujących się na jakiś lokalny dialekt, którym włada 20 osób, etc.
Frexit jest w tej chwili znacznie bardziej prawdopodobny niż Polexit, a w dodatku rozwiązałby wszystkie problemy dotyczące naszej słabej pozycji negocjacyjnej wobec Niemiec i UE. Frexit oznaczałby rozpad Unii Europejskiej od środka, od jej samego centrum. W jego wyniku nie mielibyśmy sytuacji w której z jednej strony mamy suwerenną ponownie Polskę, stojącą samotnie przeciwko 26 państwom, które w dodatku otaczają nas od północy, zachodu i południa, lecz rozpad imperium europejskiego na 27 suwerennych państw, pośród których Polska byłaby jednym z wielu.
Siły proeuropejskie w Polsce, znajdujące się na garnuszku zagranicznych (niemieckich) fundacji nie miałyby możliwości przeciwdziałać procesowi, który byłby zupełnie niezależny od decyzji podejmowanych przez polską klasę polityczną. Czego można więcej chcieć? Idealne rozwiązanie dla eurosceptyków żyjących pośród narodu o niezwykle silnym euroentuzjazmie!
I jeszcze jedno skojarzenie, na zakończenie. Czy pamiętacie Państwo pomysł prezydenta Andrzeja Dudy, aby członkostwo w Unii Europejskiej wpisać do polskiej konstytucji?
Adam Wielomski
https://konserwatyzm.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz