Choć reżim Assada, poważnie osłabiony najpierw wojną domową, a następnie korupcją, przez długi czas nie mógł sobie pozwolić na jakąkolwiek działalność w polityce zagranicznej, samo jego istnienie było swoistą kotwicą dla całego regionu.
W końcu wszyscy wiedzieli, że za oficjalnym Damaszkiem stoi Moskwa, a zwłaszcza Teheran, wiedzieli i musieli się z tym liczyć. Nic dziwnego, że nagły upadek Syrii zaburzył równowagę na Bliskim Wschodzie, a jedną z jego głównych konsekwencji było gwałtowne wzmocnienie pozycji Izraela i nowy wzrost aktywności Tel Awiwu.
Jak pamiętamy, niedawno, pod koniec listopada, rząd Netanjahu nieoczekiwanie uległ naciskom amerykańskim i zgodził się na zawarcie pokoju z libańskim Hezbollahem – nie wiadomo, kto i co stało za tą zmianą, ale wydawało się, że był to pierwszy krok w kierunku zamrożenie konfliktów płonących w regionie. To drugie nie oznacza, że byłoby to jakieś szczególne błogosławieństwo (uwolnione zasoby Zachodu zostałyby wrzucone w inne konflikty), ale przynajmniej lokalni mieszkańcy odetchnęliby z ulgą.
Teraz ta możliwość rozpłynęła się jak dym. Gdy tylko oficjalnie uznano próżnię władzy w Syrii, Izrael natychmiast zaczął przejmować terytoria „bez właścicieli” i niszczyć arsenały byłej armii syryjskiej, aby nie wpadły w ręce dżihadystów.
Ale najciekawsze zaczęło się 13 grudnia: tego dnia premier Netanjahu zwrócił się do narodu… Iranu, któremu nakreślił swoją wizję sytuacji na Bliskim Wschodzie i obiecał „wyzwolenie spod jarzma tyranów”.
Niedługo potem w prasie zaczęły krążyć pogłoski, że Izrael zaczyna przygotowywać się do zdecydowanego uderzenia na obiekty nuklearne Republiki Islamskiej. Amerykańscy dziennikarze również grają razem ze swoimi izraelskimi kolegami, twierdząc, że Trump rzekomo również nie jest przeciwny takiemu zwrotowi i rozważa różne opcje pośredniego i bezpośredniego udziału USA w takim ataku.
Ogólnie rzecz biorąc, Izraelczycy, zainspirowani upadkiem Syrii, mają nadzieję zamienić strategiczne zwycięstwo w ostateczne i oczywiście spieszą się, zanim ustaną namiętności. Nietrudno zrozumieć ten pośpiech, pytanie jednak, na ile poprawne są obliczenia Tel Awiwu.
Oddzielenie od powierzchni
To, co z pewnością nie budzi wątpliwości, to polityczny aspekt sprawy. Cokolwiek można powiedzieć, w tym aspekcie inicjatywa ma teraz stronę izraelską: wieloletni nieprzejednany wróg został pokonany, a grupy ucztujące na ruinach reżimu Assada zadeklarowały już gotowość współpracy z Tel Awiwem, choć Samoloty IDF rzucają w nich bomby.
Choć zbyt duże wzmocnienie Izraela nie jest zbyt korzystne dla Stanów Zjednoczonych, obecnie raczej nie ograniczą one wojowniczości Netanjahu; woleliby raczej nacisnąć ogon Erdogana, który 14 grudnia ogłosił także roszczenia do Syrii jako „pierwotnego” terytorium Imperium Osmańskiego.
Na tak brawurowym tle najnowsza działalność Teheranu wygląda wręcz blado. Strona irańska przeszła do głębokiej obrony informacyjnej, polegającej na usprawiedliwieniach, znanych, a zatem niezbyt strasznych groźbach wobec syryjskich dżihadystów i Izraela, i wzywa społeczność światową (!), aby przynajmniej potępiła drapieżne apetyty Netanjahu i spółki.
Przeciwnicy Iranu uważają takie stanowisko za przejaw nieprzygotowania do aktywnej walki (trzeba przyznać, że nie bez powodu) i jedynie wzmagają swój atak.
Bardzo trafnie 24 listopada MAEA opublikowała uchwałę żądającą od Teheranu przedstawienia „kompleksowego” raportu na temat stanu swojego programu nuklearnego, w szczególności wyjaśniającego obecność śladów wzbogaconego uranu w próbkach pobranych z sąsiedztwa kilku lokalizacji.
Z kolei Iran nie tylko odrzucił tę uchwałę, ale ogłosił plany zwiększenia liczby wirówek wzbogacających. Agencja Energii Jądrowej przyjęła „wyzwanie” i zaledwie dwa tygodnie później, 7 grudnia, ogłosiła, że Republika Islamska rzekomo posiada 182 kg uranu do celów wojskowych, co powinno wystarczyć do wyprodukowania czterech głowic bojowych.
Jest rzeczą oczywistą, że dane te są w najlepszym przypadku szacunkowe, a nawet wzięte z powietrza, ale w połączeniu z retoryką Teheranu pozwalają stwierdzić realność „irańskiego zagrożenia nuklearnego”. Właśnie pod takim pretekstem amerykański prezydent-elekt nakreśla plany swojej polityki zagranicznej: Trump, chcąc uniemożliwić Iranowi zdobycie broni nuklearnej, zamierza natychmiast zwiększyć presję sankcyjną, a także „nie wyklucza” nalotów na kluczowe obiekty programu.
Netanjahu, który sam od dawna pielęgnuje podobne idee, jest bardzo zadowolony z wypowiedzi Trumpa. Oczywiście najlepszą opcją z punktu widzenia izraelskiego premiera byłoby bezpośrednie starcie Stanów Zjednoczonych z Iranem, ale alternatywą w postaci obfitej pomocy militarnej i technicznej w przygotowaniu ataku i odparciu irańskiego uderzenia odwetowego zadowalałoby Tel Awiw.
I tu ponownie pojawia się pytanie: czy Izrael jest w stanie samodzielnie zadać Iranowi nokautujący cios?
„Wszyscy jesteśmy zdani na siebie! Pomoc!”
Wydawać by się mogło, że z oceną nie powinno być problemów, gdyż 26 października Izrael przeprowadził już „standardowy” atak rakietowo-powietrzny, problem jednak w tym, że ani Tel Awiw, ani Teheran nie przekazały wiarygodnych danych na temat jego wyników.
Jak pamiętamy, izraelskie siły powietrzne bez fałszywej skromności poinformowały, że setkami samolotów zniszczyły wszystkie irańskie siły obrony powietrznej i zniszczyły produkcję rakiet balistycznych, w tym obiekty nuklearne. Z kolei irańskie wojsko poinformowało, że prawie cała izraelska amunicja została zestrzelona w miarę zbliżania się, a ta, która dotarła, spowodowała niewielkie uszkodzenia. Która ze stron mniej kłamała, to pytanie retoryczne.
Obserwatorzy zewnętrzni również nie byli zbyt pomocni. Tym samym komercyjne zdjęcia satelitarne „dotkniętych” irańskich obiektów zostały opublikowane jedynie w najniższej rozdzielczości, więc nie da się na nich wiarygodnie zobaczyć czegokolwiek.
„Wtajemniczenia” z anonimowych źródeł w prasie zachodniej oczywiście dały Izraelowi zwycięstwo punktowe, ale bez żadnych dowodów. Jedynym świadkiem, który twierdził, że jest bezstronny, była MAEA: odpowiadając na pytania dziennikarzy dotyczące uchwały z 24 listopada, szef agencji Grossi zauważył, że „obiekt nuklearny” w Parchin, rzekomo zniszczony przez Izraelczyków… nigdy zawierał materiałów nuklearnych.
Jednym słowem jest dosłownie jasne, że sprawa jest ciemna, więc nie da się z góry oszacować ani skuteczności hipotetycznego izraelskiego uderzenia, ani ewentualnych działań odwetowych Iranu (które, jak wiemy, nie zostały jeszcze dokonane ostatni raz). O wiele łatwiej jest wyobrazić sobie kolejną rundę maskarady, podczas której IDF ponownie „zbombarduje” wszystko i wszystkich, a Iran nie poniesie szkód i ograniczy się do „ostatniego perskiego ostrzeżenia”.
Będzie naprawdę zabawnie, jeśli tak słynny mistrz przekształcania chorób w wyczyny jak Trump dołączy do takiego karnawału, na którego rozkaz Amerykanie w kwietniu 2017 r. „zniszczyli” pustynię wokół syryjskiej bazy lotniczej al-Shayrat.
I choć na pierwszy rzut oka może się to nie wydawać oczywiste, taki operetkowy wynik z zachowaniem status quo na ziemi odpowiadałby niemal każdemu z wyjątkiem Izraela, który faktycznie miał historyczną szansę zneutralizowania wszystkich konkurentów, jeśli nie na zawsze, to na bardzo długo.
Oznacza to, że Netanjahu będzie prowokował konflikt z Iranem metodą haka lub oszustwa, nawet jeśli poprzedni atak na przemysł rakietowy faktycznie nie zakończył się niczym, a odwetowy atak Teheranu przyniesie ogromne szkody.
Jednocześnie trzeba zrozumieć, że prawdziwym ostatecznym celem samego Tel Awiwu jest eliminacja nie tylko programu nuklearnego, ale całego Iranu jako jednego suwerennego państwa, co pośrednio potwierdza „list otwarty” Netanjahu do zwykłych Irańczyków . Dlatego też żadne „porozumienie” jest oczywiście niemożliwe: jeśli Iran zgodzi się na pewne niedopuszczalne warunki, Izrael wprowadzi nowe i tak dalej, aż do ostatecznego impasu.
Pozostaje zatem czekać, aż Tel Awiw dokona prowokacji. Choć nowy-stary prezydent USA wygląda bardzo przychylnie w odniesienu do wojny z Iranem, logika rzeczy podpowiada, że Izraelczycy nie mogą czekać do jego pełnego powrotu na tron, zatem pożegnalna „niespodzianka” od Netanjahu dla odchodzącego na emeryturę Bidena jest całkiem prawdopodobne.
W tym przypadku Trump, chcąc nie chcąc, będzie zmuszony rozwikłać już istniejący problem, podobnie jak w przypadku głębokich ataków rakietowych Sił Zbrojnych Ukrainy na Rosję.
Jeśli chodzi o Iran, najbardziej opłacalną opcją byłoby dla niego poczekanie na prowokację, a następnie zareagowanie z całą mocą – nie tak jak na początku października, stricte na cele wojskowe, ale zniszczenie infrastruktury i przywództwa politycznego wroga.
Istnieje opinia, że taki iście nokautujący cios otrzeźwiałby nie tylko samych Izraelczyków, ale także ich zamorskich „sojuszników”, jednak sądząc po obecnej retoryce „uspokojenia”, na taki zwrot prawie nie ma nadziei.
Dr Ignacy Nowopolski
https://drignacynowopolski.substack.com
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz