sobota, 31 października 2020

100 lat temu powstało Wolne Miasto Gdańsk

100 lat temu, 27 października 1920 r., Konferencja Ambasadorów przy Lidze Narodów powołała Wolne Miasto Gdańsk. Formalnie niezależne i neutralne, od początku było narzędziem niemieckiej polityki wymierzonej w Polskę i miejscowych Polaków. Żądanie jego powrotu do Rzeszy było jednym z pretekstów do rozpętania II wojny światowej.

Odrodzenie Polski posiadającej dostęp do Bałtyku było możliwe jedynie pod warunkiem zwycięstwa państw Ententy. Obszar RP w wizji państw centralnych miał obejmować jedynie Królestwo Polskie (w znaczeniu Królestwa Kongresowego) oraz ewentualnie niewielkie terytoria odebrane Rosji lub przekazane z łaski Wiednia.

Postulat Polski obejmującej m.in. Pomorze pojawił się po raz pierwszy w przełomowej deklaracji prezydenta USA Thomasa Woodrowa Wilsona ze stycznia 1918 r. Czternaście punktów Wilsona nie gwarantowało jednak przyznania Polsce Gdańska – największego portu morskiego południowego Bałtyku.

Sprawa Gdańska pojawiła się na konferencji pokojowej w Paryżu. 29 stycznia 1919 r. Roman Dmowski w przemówieniu do pozostałych dyplomatów stwierdził, że odrodzona Rzeczpospolita musi powstać mniej więcej w granicach ustanowionych po I rozbiorze, ale wraz z Pomorzem i Gdańskiem. Polscy delegaci powoływali się m.in. na argumenty o charakterze historycznym. Przez zdecydowaną większość czasu miasto pozostawało w granicach Polski. Krzyżacy posiadali je tylko w latach 1308–1454, a Prusacy w latach 1793–1807 oraz od roku 1814. Przez siedem lat (1807–1814) Gdańsk był wolnym miastem pod kontrolą Francji. Przypominano również wierność miasta i jego mieszkańców, którzy w 1793 r. posunęli się do obrony swoich wolności przed nadchodzącymi wojskami pruskimi. Za przynależnością miejsca do Polski opowiadała się także tamtejsza mniejszość polska. Już 14 listopada 1918 r. zorganizowała wiec, na którym domagała się włączenia miasta do odrodzonej Polski.

Kwestia granic Polski, a tym samym i przyszłości Gdańska, wywołała wśród uczestników konferencji paryskiej ożywione dyskusje. Specjalna komisja ds. Polski pod przewodnictwem Francuza Jules’a Martina Cambona zaproponowała przyznanie Polsce Gdańska. Francuski delegat kierując się dążeniem do maksymalnego osłabienia Niemiec, stanął jednoznacznie po stronie polskich delegatów. Zaznaczył, że przyznanie Polsce Pomorza wraz z Gdańskiem jest „uzasadnione interesem państwa polskiego i 25-milionowego narodu, który przeważa nad interesem 1,6 mln Niemców zamieszkujących Prusy Wschodnie”.

Rozwiązanie to nie spotkało się jednak z poparciem sprzymierzonych. Thomas W. Wilson zajmował chwiejne stanowisko w tej sprawie (propozycja komisji była niezgodna z jego deklaracją o samostanowieniu narodów, gdyż Gdańsk był w większości zamieszkany przez Niemców). Zdecydowanie przeciwna była Wielka Brytania reprezentowana przez premiera Davida Lloyda George’a, który nie ukrywał swej wrogości wobec niezwykle ostrych warunków stawianych Niemcom przez Francję.

1 kwietnia 1919 r. na posiedzeniu przywódców państw sprzymierzonych przyjęto „kompromis” autorstwa Lloyda George’a, który zakładał powołanie Wolnego Miasta pod protektoratem Ligi Narodów.

Zapisy w tej sprawie znalazły się w podpisanym 28 czerwca 1919 r. Traktacie Wersalskim. Zanim do tego doszło, rząd w Berlinie próbował ratować się przed utratą Gdańska. Proponował nawet utworzenie w tym miejscu wolnego portu, ale bezskutecznie. Rezultatu nie przyniosły też liczne protesty gdańszczan niemieckich, którzy domagali się pozostawienia ich w granicach Rzeszy.

Po podpisaniu traktatu władze niemieckie robiły wszystko, by – jak podkreślały – nie doszło do polonizacji Wolnego Miasta; np. Ministerstwo Finansów Rzeszy wspierało pieniędzmi niemieckie zakłady w Gdańsku, by powstrzymać ewentualną emigrację do Niemiec. Podjęto także specjalne kroki w celu utrzymania w Gdańsku urzędników niemieckich. Walutą były guldeny, językiem urzędowym niemiecki.

Wolne Miasto Gdańsk miało – na mocy Traktatu Wersalskiego – zajmować ok. 1900 km² i obejmować swym zasięgiem Gdańsk w granicach sprzed wojny, powiat miejski Sopot oraz powiaty Niziny Gdańskie, Wyżyny Gdańskie i Żuławy Gdańskie. Według różnych szacunków ludność polska na tym terenie liczyła od 3 do 11 proc. Najwięcej Polaków mieszkało w zachodnim regionie powiatu Wyżyny Gdańskie i w Sopocie. Natomiast najmniej w powiecie Żuławy Gdańskie.

Co ciekawe, terytorium WMG wytyczono tak, aby obejmowało tereny zapewniające mu względną niezależność żywnościową, bardzo potrzebną w wypadku ewentualnej blokady miasta.

W artykule 103 Traktat Wersalski zapewniał szerokie uprawnienia Wysokiemu Komisarzowi reprezentującemu Ligę Narodów: miał prawo rozstrzygania sporów pomiędzy Polską lub Niemcami a władzami miasta; dysponował prawem weta wobec umów międzynarodowych zawieranych przez władze Wolnego Miasta oraz w stosunku do projektu konstytucji przygotowywanej przez specjalną komisję złożoną z przedstawicieli wszystkich partii. Na jej mocy Gdańsk posiadał własny parlament i rząd. Nigdy w pełni nie uregulowano tego, w jaki sposób określać status Wolnego Miasta. Mówiono o „tworze quasi-państwowym”, kondominium lub protektoracie pod kontrolą Ligi Narodów.

Traktat Wersalski nie precyzował większości spraw dotyczących relacji między Polską a Wolnym Miastem. Zostały one uregulowane na mocy Konwencji Paryskiej, podpisanej 9 listopada 1920 r. Według niej interesy na terenie Gdańska miały być zabezpieczane przez wyspecjalizowane instytucje, m.in. Komisariat Generalny RP, Naczelny Inspektorat Ceł i Delegaturę Prokuratorii Generalnej. Terytorium WMG miało być włączone do polskiego obszaru celnego. Polacy uzyskali prawo zarządzania kolejami na terenie Wolnego Miasta oraz prawo ustanowienia własnej komunikacji pocztowej. Powołano Radę Portu i Dróg Wodnych, w której znalazło się po pięciu przedstawicieli Polski i WMG. Kierować nią miał przewodniczący, wybierany wspólnie przez rząd RP i władze Wolnego Miasta. Rada zarządzała portem i jego urządzeniami. Symboliczną wojskową obecność Polski gwarantował niewielki garnizon na Westerplatte. Jego zadaniem miała być ochrona przeładunków w porcie gdańskim.

Pierwsze problemy w stosunkach polsko-gdańskich pojawiły się jeszcze przed powstaniem Wolnego Miasta. W lipcu 1920 r. strajk gdańskich dokerów utrudniał wyładunek francuskiego sprzętu wojskowego przeznaczonego dla armii mierzącej się z ofensywą Armii Czerwonej. Polski wywiad rozważał nawet zbrojne zajęcie portu. Ostatecznie do rozładunku statków zaangażowano stacjonujących w Gdańsku żołnierzy brytyjskich i francuskich. Z planów ataku na miasto zrezygnowano dopiero w listopadzie 1920 r., ale nigdy nie przekreślano możliwości jego zajęcia, jeśli skala nieporozumień z władzami Gdańska lub Niemiec przekroczyłaby punkt krytyczny.

Wzorem dla polskiego sztabu była likwidacja Wolnego Miasta Rijeki przez Włochy oraz autonomii Kłajpedy przez Litwę. Pierwszy kryzys wokół polskich praw w Gdańsku był również impulsem do przyspieszenia rozpoczynających się prac nad wyborem miejsca do budowy własnego portu morskiego.

Stosunki z Gdańskiem ponownie zaostrzyły się w 1923 r. Z powodu ciągłego łamania polskich praw i prześladowań mniejszości Sejm wezwał rząd do rewizji stosunków z Wolnym Miastem. Podczas wizyty na Pomorzu prezydent Stanisław Wojciechowski orzekł, iż działania władz gdańskich podkopują autorytet Rzeczypospolitej. W polskim sztabie ponownie rozważano atak na miasto. Oficerowie słabej Reichswehry ostrzegali polityków pogrążonej w głębokim kryzysie gospodarczym Republiki Weimarskiej, że udzielenie Gdańskowi jakiejkolwiek pomocy wojskowej zakończy się upokarzającą klęską w wojnie z Polską wspieraną przez Francję.

W samym Wolnym Mieście wciąż narastały nastroje szowinistyczne. W 1923 r. w wyborach do parlamentu gdańskiego (Volkstag) pierwsze mandaty zdobyła (siedem na 120) chwilowo zdelegalizowana w Niemczech NSDAP. Z przyczyn formalnych w Gdańsku występowała jako Partia Niemiecko-Socjalna. W mieście powstawały też kolejne bojówki paramilitarne. Ośrodkiem niemieckiego nacjonalizmu stawała się także miejscowa policja, szczególnie jej rezerwy, liczące aż 10 tys. dobrze wyszkolonych weteranów I wojny światowej.

Fatalne stosunki z Gdańskiem pogorszyły się w 1925 r. Miejscowi Niemcy zareagowali histerią na otwarcie Polskiego Urzędu Pocztowo-Telegraficznego i rozmieszczenie w mieście polskich skrzynek pocztowych. Skrzynki były stale dewastowane. W polskiej prasie wzywano do „rozwiązania problemu”. Za wzór stawiano postawę Litwy, która zajęła Kłajpedę. Polską pozycję w Wolnym Mieście poprawiło w tym samym roku otwarcie składnicy tranzytowej na Westerplatte.

Z gospodarczego punktu widzenia jednak w drugiej połowie lat dwudziestych Gdańsk nie był już dla Polski tak istotny. Trwała budowa portu w Gdyni oraz prowadzącej do niej magistrali węglowej, które uniezależniały polski eksport do Skandynawii i Europy Zachodniej.

Szczytowy moment napięcia w stosunkach Warszawy z Gdańskiem nastąpił w 1932 r. Do portu miały wpłynąć trzy brytyjskie okręty wojenne. W związku z tą kurtuazyjną wizytą marszałek Józef Piłsudski po konsultacjach m.in. z dowódcą polskiej floty, kmdr. Józefem Unrugiem, rozkazał wpłynięcie do portu niszczyciela (kontrtorpedowca) ORP „Wicher” i powitanie Brytyjczyków. Okręt miał być użyty jako środek nacisku na władze Gdańska w celu przywrócenia Polsce należnych uprawnień.

Piłsudski rozkazał dowódcy polskiego okrętu, kmdr. Tadeuszowi Podjazdowi-Morgensternowi, aby w przypadku „gdyby władze Gdańska poważyły się na obrazę polskiej bandery”, „Wicher” otworzył ogień w kierunku gdańskich urzędów. Zdecydowana postawa zrobiła duże wrażenie na władzach miasta. Ostatecznie zgodziły się one na korzystanie z portu przez okręty znajdujące się pod polskimi banderami. Po dwóch miesiącach od zajścia, 14 sierpnia, obie strony podpisały stosowne porozumienie.

Sprawa Wolnego Miasta oraz budowy korytarza eksterytorialnego łączącego go z Rzeszą stała się jednym z pretekstów agresji hitlerowskich Niemiec na Polskę 1 września 1939 r.

Po raz pierwszy po przejęciu władzy przez Hitlera kwestia „powrotu” Gdańska do Niemiec pojawiła się już w marcu 1933 r. Minister propagandy Rzeszy Joseph Goebbels zaproponował „skoordynowanie” Wolnego Miasta z Rzeszą. Jego postulat miał doprowadzić do pełnego podporządkowania WMG Berlinowi i stopniowej integracji z Niemcami. Kilka miesięcy później gdańska NSDAP wygrała wybory parlamentarne w mieście. Narodowi socjaliści uzyskali ponad 50 proc. głosów. W ciągu kolejnych dwóch lat uchwalono specjalne ustawy likwidujące niezależną prasę, partie opozycyjne i ograniczające kompetencje parlamentu. Do szkół wprowadzano obowiązek witania się okrzykiem „Heil Hitler”. Portrety dyktatora i nowe flagi Rzeszy zawisły w budynkach publicznych.

Sytuacji politycznej w Gdańsku i położenia mniejszości polskiej nie zmieniła poprawa stosunków polsko-niemieckich po podpisaniu deklaracji o niestosowaniu przemocy. Na działania gdańskich nazistów nie reagowała Liga Narodów – jej przedstawiciele ograniczali się do formalnych protestów i przekazywania raportów na temat łamania zasad ustroju Wolnego Miasta.

Proces podporządkowywania Gdańska Rzeszy zakończył się 1 września 1939 r., gdy gauleiter NSDAP w Wolnym Mieście ogłosił wcielenie miasta do Rzeszy. Tego samego dnia jego decyzję potwierdził niemiecki Reichstag. Siedem dni później, po kapitulacji załogi Westerplatte, cały obszar dawnego WMG znalazł się w niemieckich rękach. Już 2 września 1939 r. w Sztutowie koło Gdańska powstał obóz koncentracyjny, który stał się symbolem martyrologii Polaków z Pomorza.

W świetle prawa międzynarodowego koniec Wolnego Miasta nastąpił w sierpniu 1945 r. w wyniku przyjęcia postanowień Konferencji Poczdamskiej.

Michał Szukała (PAP)
https://niepodlegla.dzieje.pl

COVID bez końca

Chciałem tak tylko spytać wszystkich przekonujących mnie parę tygodni temu, żebym już dał spokój z tym COVIDem, „bo nikogo to już nie interesuje i wszystko przysycha”: to co, już wam przyschło?

A co do reszty wiernych… Cóż, jak to jest – dziewiąty miesiąc wierzyć w skuteczność i celowość lockdownów itp. i jeszcze upierać się, że to „postawa naukowa”?

Na którymś z kanałów lecą stale powtórki „Tudorów”. Tam również był wątek zarazy – król i jego dworzanie gnają konno przez angielskie wzgórza gorliwie zasłaniając twarze – bo przecież morowe powietrze zabija! Następnie odymiają wszystko, czego mają dotknąć – i w tym miejscu już druga część publiczności przed telewizorami przestaje się śmiać i patrzy z namysłem na własne gęby w maseczkach. Przecież następną naukową procedurą – będzie palenie ognisk na skrzyżowaniach! Wtedy też lekarze i uczeni przysięgali, że to pomaga…

Naturalność strachu

Oczywiście, że strach jest zrozumiały. Taki ratownik też znakomicie pojmuje przerażenie tonącego. Do tego stopnia, że aż czasem sam musi go trochę podtopić, by histerycznymi spazmami nie utrudnił ratunku i nie zabił także ratującego.

Z kolei próbuje się nam wmówić, że istotą wspólnotowości jest założenie „zbiorowość nie może sobie pozwolić na utratę choćby jednej jednostki”. A przecież to absolutna sprzeczność i wspólnotowości przeciwieństwo! Mrowisko trwa pomimo, a często dzięki śmierci nie pojedynczych bynajmniej, ale mas mrówek. Wspólnota paraliżowana strachem o każdego swego członka – w ogóle nie mogłaby istnieć ani funkcjonować. A zatem nie byłaby wspólnotą, tylko grupą przerażonych osobników. Zadaniem prawdziwej wspólnoty jest taki naturalny, pierwotny strach organizować, a co za tym idzie – opanowywać.

Jasne, ludzie nie są mrówkami, ale czy ci wszyscy nagle nawróceni na błędnie nazywany wspólnotowością terrorystyczny kolektywizm naprawdę wierzą, że sukces przyniosłaby taka taktyka jednego z patronów poświęcania nawet nie jednostek, ale mas – oczywiście dla dobra ogółu: „Towarzysze, to postanowione. Nie bronimy Moskwy, nie wolno nam pozwolić sobie na stratę choćby jednego czerwonoarmisty. Przecież oni się boją o życie! Ci nieodpowiedzialni liberałowie, którzy wciąż naruszają przepisy i strzelają do Niemców – natychmiast mają przestać! Bo dostaną mandaty… Podpisano: Stalin, Generalicovidssimus”. Tak by to ich zdaniem miało wyglądać?

Jest naturalne, że wraz z rozwojem cywilizacyjnym tak jak kiedyś śmierć tysięcy nie robiła większego wrażenia, tak dziś nawet zgon jednostek okazuje się trudny do zaakceptowania. To jednak, co naturalne nie jest, to samo podjęcie akcji czy choćby jej pozorowanie, jakby już w zasięgu rządów było zapewnienie na Ziemi powszechnej nieśmiertelności. Skoro bowiem wiemy, że tych nielicznych zgonów jakoś tam związanych z COVIDem nie uda się uniknąć – cała ta otoczka terroryzowania świata nie ma najmniejszego sensu albo/i musi być prowadzona już stale. Przy takim ustaleniu priorytetów nie ma wszak innego wyboru niż chronić ludzkość przed… samym życiem, jako śmiertelną chorobą przenoszoną drogą płciową.

Naturalność frustracji

Równocześnie zaś mamy do czynienia z narastaniem frustracji, a co za tym idzie – także i histerii. Tak u tych wyczuwających i odczuwających dyskomfort zachowywania zdrowego rozsądku wśród wszechogarniającego amoku, jak i tych sparaliżowanych i oszalałych ze strachu. I konflikty będą tylko narastać. Oczywiście, problemem są nawet nie tyle sami ludzie panikujący z powodu koronawirusa, ale system finansowo-medialno-polityczny, który strach ten wywołał. Zarazem jednak tak jak w Matrixie – świadomość, że wirtualny policjant jest nieświadomy nie powstrzymywała Neo od jego eliminacji, bo przecież w każdej chwili mógł w takiego prawowiernego obywatela wstąpić agent Smith…

Tym bardziej zatem zauważyć należy, że skłócanie społeczeństwa poprzez podział na skrytoustych i zdemaskowanych – jest tylko na rękę rządzącym, skutecznie odwracając uwagę od coraz większego chaosu wywoływanego COVIDpaniką. Jednocześnie jednak uderzać musi pewne czytelne rozróżnienie. Oto generalnie osoby raczej bardziej niż mniej zdrowe na umyśle, nawet jeśli poza tym sympatyzowały/-ują z partią rządzącą – w znacznej części krytykują co najmniej skalę i zakres regulacji koronawirusowych, piętnują nadużycia, dostrzegają bezprawie. Natomiast szury wszelkiej maści, nawet jeśli dotąd dyszały zdrową nienawiścią do ekipy PiS – nagle w zakresie koronawirusowym ochotniczo stanęły w pierwszej linii wsparcia COVIDpolityki tej partii.

Czy nie daje do nieco do myślenia, zwłaszcza tym dotąd niezdecydowanym?

Nienaturalność umartwień

Wystarczy przecież myśleć i obserwować. Zwróciliście może np. Państwo uwagę, że COVIDianie robią się coraz bardziej obleśni i obsceniczni? A to publikują jakieś rysunki z oddawaniem moczu, a to tłumaczą noszenie masek eksponując penisy… Nie chodzi zresztą o sam prymitywizm przekazu. Taka obsesja fekaliowo-sexualna jest jednym z rozpoznanych objawów schizofrenii…

A propos zaś – powtórzmy, generalną zasadą jest „o nic tych wariatów nie pytać”. Bo jeśli zaczniemy dociekać np. czemu zamyka się znów teatry, kina i siłownie, ale nie galerie handlowe – to nie otworzą bynajmniej placówek kultury i sporty, tylko domkną handel. Podobnie z kwestią barów – nie ma co się śmiać skąd wziął się pomysł koronawirusa zabójczego po którejś tam godzinie, a niegroźnego wcześniej. Będziemy rechotać – to zamkną całą gastronomię i tyle. I jest to po prostu konsekwentne.

Stan epidemii ma wykluczyć wszelką aktywność kojarzącą się z rozrywką, relaksem, odprężeniem. Mamy być skupieni i myśleć wyłącznie o tym jak strasznie jesteśmy zagrożeni i jak wiele czyni się, by nas uratować. Pójście do teatru czy aby potrenować, podobnie jak zbyt długie siedzenie przy piwie i tym podobne zachowania – mogłyby wskazywać na beztroskę i lekceważący stosunek do stanu tragedii w jakim się znajdujemy, w związku z czym muszą zostać utrudnione w pierwszej kolejności.

Nieco kojarzy mi się to także z dyskusją, którą widziałem na którymś forum na początku całej tej historii. Jakiś Bogu ducha winny młodzian zadał na grupie lokalnej niewinne pytanie czy ktoś może podpowiedzieć jakie formalności należy dopełnić, by zainstalować solary. I zamiast odpowiedzi dostał setkę zrugań od ostatnich jak śmie myśleć o głupiej fotowoltaice, gdy wokół ludzie umierają! Mówiąc krócej – mamy się umartwiać, kropka. O żadnych nawet podobieństwach do normalnego życia nie może być nawet mowy.

I może to i dobrze, bo zbyt szybko przyzwyczajamy się do wszelkich rygorów i pozornych tymczasowości. A tak będzie przynajmniej jasne – czy żyło się w epoce sprzed, czy po zamknięciu teatrów… Na marginesie zaś – i niech to w końcu wybrzmi – pracowników kultury skazanych na wegetację za wypłaty często na granicy minimum socjalnego – jest trzy razy więcej niż wszystkich kiedykolwiek zarażonych koronawirusem razem wziętych! Dokonywana bezmyślnie dewastacja branży artystycznej i kulturalnej jest zatem znacznie bardziej społecznie dotkliwa niż wszelka groza wytwarzana na bazie wojny z kaszelkiem.

Nienaturalność zakazów

Szaleństwo kolejne – żeby pojąć recepcję prawa w Polsce – wystarczy sobie przypomnieć, że już przy poprzednich godzinach senioralnych w sklepach rozumiano je tak: „w godzinach 10-12 obiekty handlowe i usługowe są zobowiązane do świadczenia usług wyłącznie osobom powyżej 60. roku życia” = „w innych godzinach osobom 60+ NIE WOLNO robić zakupów”.

I bywały o to grube awantury… Że co, że tak nie jest napisane i przecież od razu widać i wszyscy wiedzą?

Otóż nie! Polak nigdy nie uwierzy i nie przyjmie do wiadomości, że co nie zabronione itd… Każdy zakaz Z MIEJSCA budzi dziesiątki pytań czy oznacza również niedozwoloność kolejnych rzeczy i zachowań – bo taka rozszerzająca interpretacja jest wręcz powszechnie oczekiwana! Nadto zaś Polak w żadnych okolicznościach nie zawierzy własnym oczom i własnemu rozsądkowi w konfrontacji z przepisem. Z góry zakłada, że musi on znaczyć coś innego (przeciwnego) niż znaczy, a jeśli wydaje się jasny i zrozumiały – to oznacza właśnie, że się go rozumie źle. I wreszcie Polaków (mimo ich całego jakośtobędztwa) przez historię prowadzi przeczucie, że jeśli tylko może być gorzej – to będzie. Zwłaszcza jeśli chodzi o zakres oddziaływania władzy, polityki i prawa.

Jest to oczywiście przeczucie w 100 procentach słuszne…

Bo weźmy i to: im bardziej restrykcyjne (i nonsensowne) COVIDregulacje są wprowadzane – tym bardziej rzuca się w oczy postawa wdrażających je polityków. A to jakiś poseł czy minister gdzieś sobie beztrosko pojedzie, żadnych masek oczywiście nie potrzebując – a to wręcz w dobę zdrowieją z choroby mającej ponoć w męczarniach trwać tygodniami. Co zabawne jednak, niektórym wcale nie zmniejsza to paranoi. „Pewnie się gdzieś szczepią/leczą na boku, a przed zwykłymi ludźmi chowają!”. Ta „myśl”, że „tak naprawdę, to jest jeszcze znacznie gorzej” niż widać na własne oczy – jest od początku jednym z głównych motorów psychozy. Przysłaniając dość oczywisty wniosek, że im bliżej ośrodków decyzyjnych – tym dokładniej widać po prostu znikomą skalę zagrożenia.

Naturalny bałagan w ochronie zdrowia

A ta cały czas nie przekracza bynajmniej możliwości samoobrony tak ze strony zdrowego organizmu, jak i… zdrowego państwa. Wyjaśnijmy bowiem na przykład o co chodzi z „wyczerpaniem możliwości opieki zdrowotnej”. Sztuczka jest dość prosta. Wg danych ministerstwa zdrowia mamy obecnie w Polsce 11.100 respiratorów. Dużo, prawa? Prawda. Wydzielono więc zaledwie (?) 800 z nich jako „zastrzeżone wyłącznie dla pacjentów COVID”. I już można spokojnie informować, że ich za chwile zabraknie, choć i to jest co najmniej naciągane… A pozostałe respiratory co, odpowiedziały ogniem i odleciały na Marsa?

W podobny sposób wojewodowie informują o zajętych łóżkach. Po pierwsze – po wrześniowych redukcjach nadal oficjalnie nie osiągnęły one stanów z marca, bo po prostu tego nie zarządzono. Po drugie zaś – małym drukiem na końcu komunikatów dopisuje się np., że informacja nie uwzględnia wszystkich poziomów, na jakie podzielono opiekę szpitalną. A zatem np. pomija się w komunikacie istnienie kolejnych 100 czy 200 łóżek w danym regionie. W efekcie mamy więc do czynienia z „pękaniem w szwach” oddziałów COVIDowych wyposażonych w całe 10 łóżek, podczas gdy przez ścianę jest 100 czy 200 pustych, na oddziałach wyłączonych z normalnej działalności – oczywiście pod pretekstem tegoż COVIDa! To się nazywa kreatywna sprawozdawczość – podstawa wielu sukcesów nie tylko obecnego rządu – w połączeniu z zastanawiającą w swym uporze skalą nieudolności.

Zamiast wyjaśnienia tych manipulacji jednak, odbierając prawidłowo sygnały strony rządowej, te o „braku zaangażowania lekarzy” oraz ich odmowie ochotniczej służby COVIDowi – wchodzimy właśnie w etap przerzucania lęków i frustracji społecznych na pracowników ochrony zdrowia. Co szczególnie zabawne – będą oni teraz odpowiadać także za decyzje systemowe podejmowane na szczeblu ministerstwa zdrowia i urzędów wojewódzkich, faktycznie dezorganizujących świadczenia medyczne w ciągu ostatnich 9 miesięcy. Cóż, jest w tym element pewnego paradoksu. Tak oto uczestniczący dotąd mniej lub bardziej czynnie w rządowej kampanii dezinformacyjnej na temat koronawirusa – teraz sami padną jej ofiarą, zgodnie z mądrością etapu „podpal lekarzowi co ma w garażu”.

No, ale przynajmniej wreszcie będą jakieś realne ofiary tego całego COVIDa…

Naturalne szkodnictwo demokracji i parlamentaryzmu

Pierwszą ofiarą pandemii, padłą na samym początku – była zresztą prawda. Bo np. by podstawowy pakiet fałszów, przekłamań i niedomówień wyłapać choćby z kolejnej odsłony dziwacznej wojny o zasłanianie twarzy – naprawdę wystarczyłby prosty zestaw pytań. Dziwne (?), że nie zadanych przez innych dziennikarzy:

– jak w obowiązujących przepisach opisana jest procedura wystawienia zaświadczenia o niezdolności do noszenia maseczki oddechowej?

– kto jest uprawniony do wystawienia w/w zaświadczenia: lekarz POZ, lekarz specjalista, obaj? i na jakiej podstawie, jakie badania lub historia choroby są wymagane?

– w związku z powyższym, jak finansowana jest w/w procedura i w jakiej wysokości?

– ile czasu mają osoby uprawnione do uzyskania przedmiotowych zaświadczeń, biorąc pod uwagę obecny stan kolejek do specjalistów, na badania oraz… gwałtowny rozwój teleporadnictwa świadczonego przez lekarzy POZ?

– jak rzekomy obowiązek udostępniania informacji o stanie zdrowia ma się do enumeratywnego określenia przesłanek legalizujących przetwarzanie tzw. wrażliwych danych osobowych, zawarty w art. 27 ustawy o ochronie danych osobowych oraz innych przepisów?

I przede wszystkim – skoro poprzednie rozporządzenia mające nakładać rzekomy obowiązek zakrywania twarzy są rażąco niezgodne z przepisami aktu wyższego rzędu, czyli ustawy o zapobieganiu oraz zwalczaniu zakażeń i chorób zakaźnych u ludzi, to skąd bierze się przekonanie, że ogłoszona niedawno zmiana jest z tymi przepisami zgodna? A jeśli była zgodna – to czemu w trybie zupełnie księżycowym nagle zgłasza się zupełnie nową ustawę, regulującą to, co ponoć dotąd też było uregulowane? I to nadal – podobnie jak dotychczasowa praktyka, w oparciu o założenie, że „każdy zaraża, bo nie wiemy czy nie zaraża – a zatem musi być traktowany, jak zarażony, a więc i zarażający”. Przecież to znaczy, że logika umarła na COVIDa razem z prawdą i praworządnością!

W tym kierunku idą także kolejne inicjatywy, na czele z zakazem protestów (obowiązującym już w kilku krajach) oraz postulatem penalizacji krytykowania COVIDpolityki zgłoszonym przez „Lewicę” (nawiasem mówiąc, jak Państwo sądzicie – co p.p. Czarzasty i Śmiszek dostali od Jarosława Kaczyńskiego za firmowanie i zgłoszenie tego projektu, godnego pro-rządowych jastrzębi, a nie deklaratywnej nawet opozycji?).

Również przeglądając tytuły prasowe łatwo znaleźć takie zaczynające się „Na marszu przeciw maseczkom widziano również nauczyciela X. Dyrekcja jego szkoły się odcina!”. Takie pytanie mam do kolegów po fachu: gdzie jest dostępna ta lista zawodów, których przedstawicielom nie wolno uczestniczyć w takich manifestacjach? Na razie, jak rozumiem, zakaz ustanowiony przez kolegów z mediów – obowiązuje wykładowców akademickich, nauczycieli i lekarzy. A gdyby na demonstrację udał się np. kominiarz – to byłby to temat do publikacji w prasie lokalnej, zaledwie branżowej czy już ogólnopolskiej?

Niestety, na tym polega kolejny (który to już?) problem: „naukowe”, legalne i jedynie słuszne okazuje się być zaprzeczanie prawu zadawania pytań, zaś same pytania zakrzykiwane są mantrą „reptilianie, Kraśnik, 5G, płaskoziemcy!”. Przepraszam za skojarzenie, ale tak na początku lat 90-tych krzyczano na wszystkich dociekających czy naprawdę istnieje tylko jeden sposób reformowania polskiej gospodarki. Oczywiście „naukowy”…

Naturalność prawdy

Pytań zaś jest coraz więcej. Od przeszło 9 miesięcy padają te najważniejsze – o CEL działań pod prowadzonych pod ogólnym pretekstem „zwalczania pandemii”. Bez skutku. Nadal nie wiemy do czego decyzje władz (każda z osobna i wszystkie łącznie) w ogóle miałaby zmierzać, do jakiego konkretnego punktu: zerowej liczby zachorowań, zerowej liczby zarażeń, zerowej liczby zgonów – ale w jakim okresie, bezwzględnie czy w stosunku do innej wielkości, jakiej? Itd. Niestety, ciężko jest zgadnąć, kiedy skończy się coś, o czym nie wiemy ani jak się zaczęło, ani do czego służy.

A z drugiej strony nikt, kto nie spadł dopiero co Marsa chyba ani przez moment i to od lutego począwszy – nie miał wątpliwości, że oni:

– po pierwsze nie wiedzą co robią,

– po drugie nie wiedzą po co robią to, co robią,

– a po trzecie nie można też było mieć żadnych złudzeń, że to co wyrabiają w ogóle mogłoby przynieść coś dobrego.

Gdybyśmy jednak usłyszeli odpowiedzi na pytanie o cel, daty, liczby – musiałyby to być konkrety, a przynajmniej coś do nich podobnego, tymczasem przez cały ten czas znajdujemy się w strefie COVIDowego PR-u. A dokładnie – w tym interesującym momencie, gdy rząd wykonuje kolejny wiraż na kole „ręce sobie urabiamy ratując was!”, niezauważając przy tym, że właśnie wjechał w plamę „hmm, a co robiliście przez ostatni kwartał?”. W ten sposób władza tworzy idealny kontekst dla potencjalnej krytyki nie dotykającej wprawdzie istoty całego problemu (czyli niewspółmierności restrykcji jako takich), ale pozwalającej powtarzać oskarżenia o zmarnowanie czasu, skupianie się na grze o stołki i tym podobnych wygodnych dla sejmowej opozycji tematach. Tymczasem w całym tym chaosie wyłowić należałoby raczej trzy fakty tak wielkie i oczywiste, że aż… pomijane:

Pierwszy – że gospodarka tego naprawdę długo już nie uniesie.

Drugi – że mamy do czynienia nie z przeciążeniem, ale pogłębiającą się dezorganizacją ochrony zdrowia, w dodatku bez celu i efektów pochłaniającą coraz większe środki.

I po trzecie, że stopień uciążliwości społecznej całego tego przedstawienia – został już dawno przekroczony.

To jednak również konkrety – a przecież ani o konkretach, ani o faktach zajęci COVIDpolityką dżentelmeni rozmawiać nie mają najmniejszego nawet zamiaru. Zaś ci zachowujący jeszcze zdolność myślenia – stają bezradni wobec skali kłamstwa i szkodnictwa. Niestety bowiem, wbrew temu, co niektórzy sądzą albo w co chcieliby wierzyć – w praktyce często nie da się pokonać ni powstrzymać zinstytucjonalizowanego kłamstwa TYLKO stałym powtarzaniem prawdy.

[Naiwni powtarzają ewidentnie fałszywe porzekadło, że „prawda sama się obroni”… – admin]

Co nie znaczy jednak – że nie warto próbować.

Konrad Rękas
Myśl Konserwatywna
https://chart.neon24.pl/

Pierwsza decyzja prezydenta „pro life”? Projekt legalizujący aborcję eugeniczną.

Andrzej Duda od początku swojej prezydentury kreował się na obrońcę życia ale poza pijarowymi teksami nigdy nie kiwnął palcem jeśli chodzi o realne działania przeciwko aborcji. Po 5 latach prezydentury jego pierwszą inicjatywą w tej sprawie jest złożenie projektu ustawy… legalizującej mordy na dzieciach podejrzanych o ciężkie choroby lub niepełnosprawność.

Pamiętam jak przed niedawnymi wyborami prezydenckimi niemal wszystkie środowiska prawicowe i katolickie wzywały do głosowania na Dudę, ponieważ miał on rzekomo reprezentować „naszą” cywilizację w przeciwieństwie do Trzaskowskiego. Nie wiem jaką cywilizację reprezentuje Duda ale na pewno nie łacińską i chrześcijańską. Jakby ktoś nie wiedział jak brzmiał zakwestionowany przez TK paragraf:

Aborcja może być wykonana gdy: „badania prenatalne lub inne przesłanki medyczne wskazują na duże prawdopodobieństwo ciężkiego i nieodwracalnego upośledzenia płodu albo nieuleczalnej choroby zagrażającej jego życiu”.

Co do istoty rzeczy to dokładnie to samo, co właśnie proponuje Andrzej Duda. Na mocy powyższej przesłanki masowo mordowano w Polsce np. dzieci z podejrzeniem zespołu Downa albo jakiejkolwiek innej choroby. Wystarczyło jedynie podejrzenie lekarza.

Aborcjoniści, w tym dyrektorzy szpitali i ordynatorzy oddziałów położniczych, już teraz zbojkotowali orzeczenie TK i zapowiedzieli, że dalej chcą mordować dzieci podejrzane o chorobę. Duda zrobi im doskonały prezent i da pretekst do tego aby znów zabijać każdego jak leci, bo pod „podejrzenie wad letalnych” w kartotece medycznej można wpisać wszystko, tak jak robiono to do tej pory.

Andrzej Duda chce więc zabijania śmiertelnie chorych dzieci bo inaczej umrą. Na koniec przypomnę jeszcze w jaki sposób do tej pory to się odbywa i będzie się to odbywać gdyby ustawa Dudy weszła w życie:

„Aborcję w Polsce przeprowadza się przez sztuczne poronienie, tzn. nie zabija się dziecka w macicy, ale doprowadza do przedwczesnego porodu. Dziecko, które rodzi się w ten sposób przed 24. tygodniem ciąży, ma niedojrzałe płuca i z tego powodu odczuwa duszność, tak długo jak jeszcze żyje, np. kilka godzin. Duszność jest znacznie trudniejsza do wytrzymania niż ból. W ten sposób torturuje się jeńców wojennych w celu uzyskania zeznań (podtapianie). Prawdopodobnie tak właśnie torturowany był ks. Jerzy Popiełuszko. Człowiek, który sam tego nie doświadczył, nie może sobie wyobrazić cierpienia sztucznie poronionego dziecka, które próbuje samo oddychać i się dusi”.

Taki los funduje własnym obywatelom „katolicki” prezydent z „katolickiej” partii. Wstyd i hańba!

Wpis działacza pro life
Za: PoloniaChristiana – pch24.pl (2020-10-30)

https://www.bibula.com

Mołdawia: kłótnia eurofili ucieszy Moskwę?

Uważani za czołowych przedstawicieli opcji pro-europejskiej w Mołdawii liderzy opozycji – Andrei Năstase i Maia Sandu pokłócili się na samej końcówce dobiegającej właśnie końca kampanii prezydenckiej w tym kraju. Beneficjentem awantury – może więc być tylko jawnie już określany jako „pro-kremlowski” obecny prezydent, Igor Dodon.

Formalnie cała trójka wciąż jednak zachowuje szanse wyborcze: przewodnicząca partii Akcja i Solidarność Maia Sandu, przewodniczący partii Godność i Prawda Andrei Năstase oraz obecny prezydent Igor Dodon.

Zarówno Sandu, jak i Nastase popierają ideę integracji Mołdawii z Unią Europejską zgodnie (do czasu) twierdząc, że kraj geograficznie położony w Europie Południowo-Wschodniej jest geopolitycznie skazany na współpracę z Europą, a nie ze Wschodem, czyli Rosją. Na tym jednak ich jednomyślność się skończyła – bo przecież przywództwa tak łatwo podzielić się nie da.

Z punktu widzenia Năstase (niedoszłego burmistrza stołecznego Kiszyniowa po unieważnionych wyborach 2018 r.) sprawa jest jasna – pozycjonowanie się Sandu jako głównej rywalki Dodona z miejsca podważa konkurencyjną próbę organizowania antyprezydenckiej opozycji. Względnie jeszcze młody (rocznik 1975) ambitny polityk uważa się wręcz za zdradzonego przez Sandu, na której rzecz przy poprzednich wyborach cztery lata temu Năstase wycofał się z wyścigu.

Lider Godności i Prawdy mógł więc zakładać, że tym razem przyszedł czas na rewanż i oddanie przysługi, jednak Sandu (zwana w mediach „Królewną Śnieżką”) nie pozostawiając złudzeń odmówiła połączenia sił i poparcia niedawnego sojusznika.

W międzyczasie wydawane w wielkich nakładach materiały propagandowe Sandu wzięły się „linczowanie rywali”, jak nazwała ton tych publikacji posłanka do parlamentu Mołdawii z partii Godność i Prawda, Inga Grigoriu. Taka była odpowiedź na rozpoczynający kampanię apel Năstase, wzywającego wszystkie proeuropejskie siły polityczne do zjednoczenia w celu wyłonienia wspólnego kandydata przeciwko pro-rosyjskiemu Dodonowi. Sandu o żadnych negocjacjach w ogóle nie chciała jednak słyszeć, powtarzając jedynie, że „druga tura pokaże któremu z kandydatów wyborcy bardziej ufają”.

Aktualne sondaże podają, że aż 42% wyborców jest gotowych głosować na I. Dodona, 24% na M. Sandu, a 12% na Năstase. Prosta arytmetyka mówi, że w przypadku zjednoczenia partii Akcja i Solidarność oraz Godność i Prawda wspólny kandydat pro-europejski teoretycznie mógłby liczyć na 36% głosów, dające mocne wejście w II turę.

W istocie jednak dwójka rywali wyrywa sobie teraz wyborców liberalnych, walka bowiem idzie już nie o zwycięstwo w wyborach, ale o rząd dusz na opozycji. Sytuacja ta musi niepokoić przede wszystkim samą Unię Europejską, zainteresowaną aktywizacją polityki integracyjnej Kiszyniowa.

W marcu 2020 roku Năstase i Sandu (wówczas jeszcze lojalni sojusznicy) zostali przyjęci w Brukseli przez Donalda Tuska, w ostatnim roku jego prezydencji w UE (skądinąd zresztą zarówno Akcja i Solidarność Sandu, jak i Godność i Prawda Năstase są członkami kierowanej przez byłego polskiego premiera Europejskiej Partii Ludowej). Tchnienie nowego życia w podpisaną siedem lat temu umowę stowarzyszeniową Mołdawii ze strukturami europejskimi – wydaje się więc być zgodne zamiarami unijnego establishmentu.

Rozpad pro-europejskiego sojuszu w Kiszyniowie czyni jednak te nadzieje na nowe płonnymi, zaś utrwalenie pro-rosyjskiego kierunku republiki może okazać się nieodwracalne. W każdym razie nie na drodze demokratycznych wyborów.

Linda Konecka
https://xportal.pl

piątek, 30 października 2020

Zacząłem uważać na przywódców…


Już film Kubricka (gość m.in. od „Mechanicznej Pomarańczy”) „Full Metal Jacket” z 1987 roku pięknie pokazał, że każdy człowiek – nawet taki z pacyfką przypiętą do ubrania – wrzucony w „odpowiednie” warunki może zmienić się w zabójcę.

Tak jak wielu, byłem pod wrażeniem tego filmu, jasne, że przegiętego – jak to u Kubricka (fanom kina znudzonym nowym gównem polecam sprawdzić wszystkie jego dzieła), ale jednak dającego do myślenia nad praniem mózgu i czynieniem z ludzi armii do wykonywania nawet najgorszych rozkazów. Pieprzonych automatów pod szczytnymi hasłami.

W czasie pokoju powstają w nas szczytne idee, z nudów rozkminiamy sprawy wzdłuż i wszerz, przypinamy sobie naszywki i hasełka, ale dopiero rzeczywistość je weryfikuje. Nie każdy jest gotowy ponieść karę za stronę, którą trzyma. Konfidenci, świadkowie koronni, tchórze – z drugiej strony męczennicy za sprawę, bezwzględni żołnierze swoich barw. W niektórych środowiskach sprawa jest czarno-biała i nie ma miejsca na słabość. Jak u bohaterów „FMJ”. Jak u bohaterów „FMJ”. Jak w „pacyfizmie wkurwionych kobiet”, który od kilku dni obserwujemy w Polsce.

Kocioł, sytuacja kryzysowa – to pod te sytuacje są szkolone gwardie, czy to w biznesie, czy na wojnie. Mianownik jest jeden – przetrzymać burzę i wygrać za wszelką cenę! Dla kogo nie ma miejsca? W brutalnym kapitalizmie i na brutalnej wojnie? Jak zwykle – dla słabych.

Dla mnie…?

To, co wycisnął Kubrick z Vincenta D’Onofrio grającego zagubionego szeregowego Leonarda Lawrence we wspomnianym „Full Metal Jacket” to mistrzostwo świata. Na szkolenie Marines trafia nieco tłusty małolat z ironicznym uśmieszkiem. Korpus zmienia go w psychola, a niewinny uśmiech nigdy ma już nie powrócić na jego twarz.

Oczywiście wielki film o wielkich sprawach może być także metaforą spraw mniejszych. Kształtowania charakteru. Szkolenia dzieciaków w sportach walki. I tak dalej. Miniaturka „Full Metal Jacket” może dotyczyć wszystkich z nas, którzy mamy jakąkolwiek władzę nad ludźmi.

Trafia do mnie dzieciak, któremu krzyczę: „padnij, powstań!”, a on posłusznie to robi. Jeśli mu powiem, by grał nieczysto i traktował sportowego rywala jak wroga i nakręcił się na niego – zrobi to, jeśli powiem, by szanował przeciwnika i walczył czysto, tak też zostanie wychowany. Co wybierasz jako autorytet?

Czego chcę? Dobra, oczywiście… Ale nieraz zostałem wrzucony w kocioł. Zawody sportowe, rywalizacja o medale, o punkty, o kasę. Czy w każdych warunkach traktowałem człowieka jak człowieka, czy jednak stał się on na tę chwilę zaćmy mięsem armatnim, który nie ma prawa do chwili słabości? Bo, pamiętajmy, słabi giną – na wojnie, w biznesie i w sportach walki…

Moim zdaniem, normalnemu człowiekowi zdarza się zły dzień i to dlatego szkolenie armii ukazane w dziele Kubricka jest tak szokujące. W każdej „armii” znajdziemy psychopatów, którzy w pełni łyknęli i przyjęli linię „szkolenia”, a także takich, którzy trochę więcej myślą. Znasz to skądś? Chcesz żyć i życie ma znaczenie, czy bez oporów strzelisz komuś, lub sobie w łeb…?

Zacząłem w życiu uważać na idee, a raczej na przywódców, bo swoje poglądy jak miałem, tak mam.

A czasy są ciekawe. Wkurwione macice, wściekłe waginy! Kobiety oszalały, niektóre tylko na Facebooku i w najbliższym otoczeniu (w tym, niestety, u mnie w pracy), a wiele także na starówkach polskich miast. Nagle okazało się, że najwulgarniejsze hasła, do tego użyte w mimo wszystko mniej specyficznych miejscach niż stadion piłkarski, to wcale nie domena kibiców, a wkurwionych macic właśnie!

W kilku miastach kibice bronili dostępu do kościołów, bo lewym babom zamarzyły się drugie Chile. Trochę zła wyrządzą dopóki same nie strzelą sobie samobója swoim zachowaniem. Dopóki druga strona ponownie się nie wkurwi. Takie polskie wahadełko.

Ilu nowych psychopatów wychowa? Kogo uśmieszek pojawi się jako ostatni i kiedy ludzie skumają, że nikogo?

Koronawirus i zaostrzenia są obecnie przykryte protestami, chociaż w związku z zaostrzeniami ludzie także wyszli na ulice. W Neapolu w walkach z policją wzięli czynny udział ultrasi miejscowego klubu. W październiku 2020 kilkuset kibiców z całej Słowacji zjechało się do Bratysławy, aby zaprotestować przeciwko polityce rządu wobec pandemii koronawirusa. Starali się oni między innymi dostać do Urzędu Rady Ministrów, dlatego zostali potraktowani gazem i armatką wodną. Dzień później do Pragi zjechali się fani z całych Czech, gdzie protestowali z podobnych powodów. Z tego ostatniego protestu wyłamali się m.in. fani Slavii, którzy wskazywali na brak sensownej strategii w tej „walce” (oraz na lewackiego organizatora). To oświadczenie Slavii Praga pokazuje nowe spojrzenie, bardziej przekalkulowane, ludzie myślą: co w takiej sytuacji dadzą kamienie przeciwko psom?

Z drugiej strony jednak, Bratysława i Praga pokazała trochę tej zadziorności, z której znani byli kibice w Polsce w czasach największego boomu na Marsz Niepodległości. Dzisiaj raczej nie chce nam się (z małymi wyjątkami w kontekście dziesięciu lat wstecz) ruszać na tego typu wiece i musimy z zaciekawieniem spoglądać na takie kraje jak Czechy i Słowacja, których raczej nie kojarzyliśmy, może mylnie, z większymi jajami niż nasze.

Protest antyrestrykcyjny w Polsce odbył się bez masowego udziału prawej strony ulicy, przynajmniej póki co. Teraz czasy wzmożonej aktywności przeżywają wkurwione macice, a popiera je część ludzi z osiedli. Prognozy o tym, że dominacja prawej myśli na polskich dzielnicach się zatrze sprawdzają się, czuć to od strony kultury jak i samego aktywizmu.

Uśmieszek z filmu Kubricka obserwujemy dziś pod polskimi kościołami. Mimo wszystko do czasu – jak w każdym takim przypadku, ale efekty niestety z nami zostaną.

ŁG
http://autonom.pl

Globalna liczba zachorowań na grypę w 2020 roku spadła o… 98 procent

Opierające się na oficjalnych danych badania przeprowadzone przez Public Health England pokazują, że globalna liczba zachorowań na grypę w 2020 roku spadła o 98 procent, w porównaniu z tym samym okresem ubiegłego roku. Eksperci na całym świecie zachodzą w głowę – jak to możliwe i czy to oznacza, że grypa znika?

W Australii w kwietniu odnotowano zaledwie 14 przypadków grypy, w porównaniu z 367 w tym samym miesiącu w 2019 r. (spadek o 96 proc.). W czerwcu, zwykle w szczycie sezonu grypowego, nie odnotowano żadnych przypadków.

W Chile wykryto tylko 12 przypadków grypy w okresie od kwietnia do października. W tym samym okresie w 2019 roku było ich prawie 7 tysięcy. W Afryce Południowej testy wykryły tylko dwa przypadki na początku sezonu, które szybko spadły do zera w ciągu następnego miesiąca.

W Wielkiej Brytanii sezon grypowy dopiero się zaczyna, ale odkąd COVID-19 zaczął się rozprzestrzeniać tam w marcu, do WHO zgłoszono zaledwie 767 przypadków – w porównaniu z prawie 7000 od marca do października ubiegłego roku” – pisze focus.pl

Naukowcy koncernów farmaceutycznych głowią się, co się stało z grypą.

Skoro w ogóle istnieje taki problem, czyli globalna liczba zachorowań na grypę w 2020 roku spadła o 98 procent, to oznacza, że… sami wskazują na rozwiązanie.

I tak dobrze, że nie piszą, iż szczepionki wyeliminowały grypę…

Gdzie to rozwiązanie?

Tkwi w testach koronawirusowych.

Nie wykrywają one konkretnie tego wirusa, którego by chcieli. Wykrywają cokolwiek związane jest z przeziębieniem. A często wykrywają bezobjawową koronę. To tak jakby pogodynka powiedziała w telewizorach, że teraz mamy bezobjawowy deszcz. Zapatrzeni w telewizornie będą chodzić w płaszczach przeciwdeszczowych i w parasolkach w ręku, kiedy… słońce świeci.

To testy koronawirusowe i medialna propaganda wyeliminowały grypę.

To jest tak jawne oszustwo…

Robert Brzoza
https://robertbrzoza.pl

Śmiertelna pandemia zabójczego koronawirusa. W I połowie roku zmarło mniej osób, niż w ubiegłym.

Z danych GUS wynika, że w okresie styczeń-czerwiec zmarło mniej osób, niż w tym samym okresie w roku ubiegłym. Mainstreamowe media podkreślają, że dane te są „zaskakujące”. W końcu one przekonują, że panuje śmiertelna pandemia zabójczego koronawirusa.

W tym roku do końca czerwca zmarło 208 tys. osób. W stosunku do I półrocza roku ubiegłego, jest to o 0,7 tys. osób mniej. Zmalała także liczba urodzeń. Zarejestrowano ponad 177 tys. urodzeń żywych, co jest mniejszą liczbą, niż w I połowie 2019 roku aż o 5 tys.

Pojawiają się już spekulacje, że śmiertelność w Polsce ma dopiero wzrosnąć. Przypominamy, że masowym wymieraniem już wcześniej nas straszono.

https://prawy.pl/

Czyja wojna?

„To jest wojna!” – waleczna, bezkompromisowa stylistyka tego rodzaju jest (a może była) kojarzona z prawicą. Oponenci polityczni zarzucają nam – słusznie bądź nie – skłonność do warcholstwa, fascynację przemocą, nazbyt łatwe proklamowanie sporów, tęsknotę za rozwiązaniami autorytarnymi, za sprofilowaną prawicowo juntą.

Przeciwstawiane temu bywają cechy „typowego liberała”: oto człowiek układny, rozwiązujący spory za pomocą rozmowy, a potem umowy (społecznej), tolerancyjny, nastawiony na przyznawanie wszystkim swobód (tak długo, jak długo swobody jednych nie stoją na przeszkodzie swobodom drugich).

Nic dziwnego,  że jest lesbą.

Być może tak było do 23 października 2020 roku – tego dnia bowiem Marta Lempart, twarz strajku kobiet [nb. tasiemiec – admin], wykrzyczała schrypniętym od skandowania głosem: „To jest wojna!”, a tłum składający się w przeważającej części z bardzo młodych kobiet z kolorowymi włosami przyjął to hasło entuzjastycznie, by po chwili przejść do szerokiego repertuaru przekleństw: od „j***ć PiS”, poprzez „wypie***ć”, aż do „f***k you” (akcent internacjonalny).

Ot, chciały wojny, będą ją miały. Kilka dni później, 27 października 2020 r. Jarosław Kaczyński, szeregowy poseł partii Prawo i Sprawiedliwość, wygłosił siedmiominutowe przemówienie, porównywane potem w mediach do pamiętnego grudniowego komunikatu Wojciecha Jaruzelskiego.

Pomijając histeryczno – neurotyczny ton lewicy (a zwłaszcza damskiej części komentatorek, która pokazuje, że stereotypy o hormonalnych wahaniach nastroju i słynnej kobiecej niestabilności są – przynajmniej w ich przypadku – prawdziwe), trzeba przyznać, że przemówienie ma ton mocno konfrontacyjny i niezwykle radykalny.

Znając dość stosunek Naczelnika do spraw obyczajowych (ich legislację traktuje każdorazowo jako akt polityczny, posunięcie w swojej własnej grze szachowej), nie było ono ekspresją głębokich przekonań. Jarosław Kaczyński, jeśli przyjrzeć się uważnie jego poczynaniom nie przez pryzmat lewicowych obsesji, zawsze unikał jednoznacznego stanowiska w drażliwych sprawach. Teraz zagrał va banque: podejmę rękawicę rzuconą przez czarnoprotestową lewicę, sam wypowiem im wojnę, a potem – niech wali się świat.

Trudno powiedzieć, co dokładnie stanie sie dalej, ale zaangażowanie policji i wojska w samym środku epidemii, po rozhuśtaniu emocji społecznych do granic możliwości, będzie oznaczało przejście do kolejnego etapu polsko – polskiej wojny plemion. Wybór tego, a nie innego momentu na zajęcie się sprawą aborcji (nie pierwszy raz jest wyciągania z politycznego zamrażalnika w ściśle określonych celach) oraz ton ostrej konfrontacji skierowany w stronę środowiska zupełnie nieobliczalnego, a do tego nieracjonalnego, wygląda na część makiawelicznego planu.

Trudno powiedzieć, co chce w ten sposób ugrać Kaczyński. Może to ostatnie tango przed utratą władzy, jaka nieuchronnie czeka go – i on dobrze wie o tym – w ponurym ustroju rządów demosu? Może inny rodzaj inżynierii społecznej, trudny do przeniknięcia; może wreszcie – choć to najmniej prawdopodobna opcja – czysty przypadek i rozpaczliwe próby ratowania twarzy?

Pozostaje życzyć Czytelnikom dużo spokoju ducha w nieprzyjemnie burzliwym czasie. Być może nigdy nie dowiemy się, o co chodziło kierownictwu PiS i na skutek jakich splotów okoliczności doszło do obecnej sytuacji. Jeśli chodzi o logikę lewicy, sprawa wydaje sie dość prosta: ustami swoich radykalnych przedstawicielek walczy o skrajny permisywizm, pociągając za sobą milczące masy, którym pewien wycinek rzeczywistości (trudne przypadki ciąż patologicznych, wady letalne, ciąże pozamaciczne etc.) przedstawia się jako właściwy przedmiot dyskusji w ramach oszustwa pars pro toto. Nie ma jednak miejsca na dyskusję, jeśli – jak raczyła ogłosić pani Lempart – „to jest wojna”.

PS. Artykuł był odrobinę nie o tym, nie mogę jednak nie dodać, że wyabortowanie dziecka chorego na zespół Downa ma w sobie mniej więcej tyle honoru, co strzał w plecy wymierzony w przypadkową osobę na ulicy i tak samo jak on – jest zbrodnią.

Agnieszka Sztajer
https://myslkonserwatywna.pl/

Imprezujemy


Od tygodnia przywala się przez Polskę rewolucja komunistyczna, w której żydokomuna tym razem na pierwszą linię rzuciła proletariat zastępczy w postaci „kobiet”. Myślę, że większość z tych „kobiet” nie ma pojęcia, w czym tak naprawdę uczestniczy, że uczestniczy w operacji destabilizowania Polski przez jej dwóch przyjaciół: Niemcy i Żydów.

[Jakie może  mieć pojecie o czymkolwiek kurewka, która nie widzi związku przyczynowo-skutkowego między rypaniem się a zajściem w ciążę? – admin]

W interesie niemieckim leży destabilizacja Polski, by w jej następstwie, w miejsce rządu lizusów amerykańskich, powołany został rząd folksdojczów, który wycofa Polskę ze wspieranego przez Amerykanów projektu Trójmorza. Ten projekt zagraża trzem ważnym interesom niemieckim: po pierwsze podważa niemiecką hegemonię w Europie Środkowej. Po drugie – blokuje program budowy IV Rzeszy i po trzecie – umożliwia krajom Europy Środkowej uwolnienie się od ograniczeń wynikających z niemieckiego projektu „Mitteleuropa” z roku 1915, w którym państwom tej części Europy wyznaczona została rola bantustanów o gospodarkach niezdolnych do konkurowania z niemiecką, tylko względem niej uzupełniających i peryferyjnych.

To jest – jak sądzę – niemiecki program minimum, bo dalej idący program obejmuje wywołanie rozruchów, które stworzyłyby warunki do zastosowania ustawy nr 1066, przewidującej udział formacji zbrojnych obcych państw w przywracaniu porządku na terenie Rzeczypospolitej. Potrzebna jest do tego prośba, ale nikt chyba nie ma wątpliwości, że folksdojcze takie zaproszenia będą składali na wyścigi.

Warto zwrócić uwagę, że chociaż ustawa nr 1066 została podpisana w roku 2014, to rząd „dobrej zmiany” przez ten czas ani jej nie uchylił, ani nawet się na ten temat nie zająknął, chociaż o suwerenności deklamuje przy każdej okazji.

Z kolei Żydzi zainteresowani są destabilizacją Polski, bo wtedy będzie można łatwiej ją zoperować w związku z „roszczeniami”. Toteż z jednej strony widać, że protest został doskonale, zorganizowany, zaplanowany i sfinansowany, a o zatajonej niemieckiej ręce świadczy nie tylko agresywny ton niemieckich gazet dla Polaków, ale też zapowiedź ostentacyjnego włączania się do protestów „Antify” – podobnie jak to miało, a właściwie ma miejsce w przypadku poderwania proletariatu zastępczego w postaci Murzynów.

O ręce żydowskiej świadczy nie tylko organizatorska rola żydowskiej gazety dla Polaków, nie tylko buntownicze wezwanie utrzymywanej przez starego żydowskiego grandziarza finansowego Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka, która wezwała sędziów i lekarzy do ignorowania wyroku TK, ale i stanowisko warszawskiej gminy żydowskiej, która poparła protesty. Tymczasem formalnie organizujący te protesty „Strajk Kobiet” z panią Martą Lempart na czele, powołał Komitet Koordynacyjny, który postuluje zmianę rządu, no i oczywiście aborcję na życzenie. Nie jest do końca jasne, czy chodzi tylko o dzieci aryjskie, czy też obejmowałoby to również potomstwo Semitów.

Oczywiście przy tym ogniu zarówno obóz „dobrej zmiany”, jak i obóz zdrady i zaprzaństwa próbuje upiec swoje polityczne półgęski, chociaż raczej to ani jedni, ani drudzy nie są tu głównymi reżyserami, nie mówiąc już o „kobietach”, wśród których dominują nastolatki płci obojga.

Zwraca uwagę to, że państwo, które z jednej strony wprowadza nader surowe restrykcje, nie wykazuje żadnych oznak politycznej woli i odwagi, by wymusić ich przestrzeganie. Nie mówię o obywatelach, którzy zapomnieli założyć maseczki, bo takich zbrodniarzy gania nawet pięć radiowozów jednocześnie, ale tu państwo abdykuje. Ta abdykacja wytwarza polityczną próżnię, w którą na razie wchodzi młodzież licealna i łobuzeria, ale tylko patrzeć, jak ku cichej radości naszych niemieckich przyjaciół, wypełni ją „Antifa”.

Zwraca uwagę, że wicepremier Jarosław Kaczyński, który kontroluje wszystkie trzy resorty siłowe, kiedy – po ogłoszeniu przez pana Bąkiewicza powstania „Straży Narodowej” – zdecydował się dać głos, zaapelował do członków PiS i klubów „Gazety Polskiej”, by to ci cywile „bronili kościołów”. Pan prezydent Duda, który zachowuje się, jakby i pieniądze chciał zarobić i wianuszka nie stracić, wysuwa propozycje „dialogu”, jakby nie wiedział, że – jak mówił generał de Gaulle – państwo nie wysuwa propozycji, tylko wydaje rozkazy. Ale widać boi się rozkazywać wściekłym „kobietom”, które w rezultacie całe państwo, z nim na czele, wodzą za nos.

Jak wspomniałem, wśród uczestników zadym dominuje młodzież licealna, której teoretycznie nie wolno wychodzić na ulice bez towarzystwa osoby dorosłej, ale bez ceregieli uczestniczy ona w blokadach miast i innych przedsięwzięciach w obronie „macic”. Myślę, że ten masowy udział nie jest podyktowany względami ideowymi, podobnie jak udział tej młodzieży w przedsięwzięciach religijnych i rozrywkowych. We wszystkich tych przypadkach udział ten jest podyktowany pragnieniem i przyzwyczajeniem do imprezowania.

Dzisiaj idziemy na protest w obronie „macic”, jutro – na przedmaturalną pielgrzymkę zawierzenia sodomitów na Jasną Górę, a pojutrze – na Przystanek Woodstock pana Owsiaka, gdzie można i poćpać, i pochłeptać piwka i poobracać panienki, które też nie do końca wiedzą, co się z nimi dzieje. I na każdej imprezie uczestnicy gotowi są szczerze i bez przymusu oklaskiwać organizatorów i gwiazdorów – bo taki jest imprezowy scenariusz.

Wydaje się tedy, że ta część młodych ludzi nie ma żadnej motywacji ideowej, ani światopoglądowej. Toteż Polska już przestaje być krajem katolickim, a nawet krajem chrześcijańskim. Nie staje się wskutek tego krajem pogańskim, bo tak zwani „poganie” mieli, albo mają jednak swoje religie, do których przywiązywali i przywiązują ogromną wagę – jak to widzimy w przypadku islamu. Czym więc się staje?

Żeby odpowiedzieć na to pytanie, musimy odwołać się do Talmudu żydowskiego. Według niego ludzkość dzieli się na dwie kategorie: ludzi i tak zwanych „gojów”. Do „ludzi” zaliczają się wyłącznie Żydzi, podczas gdy „goje” są uważani za istoty człekopodobne.

Myślę, że to nie jest już tylko teoria, ale – że to się już stało. Nie ma już jednolitego narodu polskiego i to nie tylko dlatego, że historyczny naród polski od 1944 roku został zmuszony do dzielenia terytorium państwowego z polskojęzyczną wspólnotą rozbójniczą, która dochowała się licznego potomstwa, ale również dlatego, że w ciągu ostatnich 30 system edukacyjny ukształtował część młodzieży, która uwierzyła, że zwierzęta są jak ludzie, z czego a contrario wynika wniosek, że ludzie są jak zwierzęta. Jest to zatem stan mentalny całkowicie zgodny z tezami „Talmudu” żydowskiego, więc nie da się ukryć, że przechwytująca rząd dusz żydokomuna, odniosła w Polsce wielki sukces.

[A niektórzy mówią, że rzydy są głupie… – admin]

Stanisław Michalkiewicz
https://www.magnapolonia.org

czwartek, 29 października 2020

Siadać! Jeszcze się nie zaczęło…


W Polsce – jak zwykle: kraj się wali, a wszystkim tylko d… w głowach… Bo tu nawet nie chodzi o to, że żyjemy w domu wariatów. Prawdziwym problemem jest, że nie wiadomo kto ma klucze…

Przede wszystkim chciałbym… W każdym razie sądzę, że to mogłoby być dobrze zrozumiane: Tak, uważam, że nie jest możliwy, ani dopuszczalny inny zakaz zabijania dzieci – niż całkowity. TAK, CAŁKOWITY. Ktoś ma jakiś problem ze zrozumieniem tego słowa? Dziękuję. I nie, nie nienawidzę, ani nie chcę pozabijać wszystkich, którzy mają na ten temat inne zdanie.

Nadto zaś przyjmuję do wiadomości jak głęboko… zagubione musi być społeczeństwo, dla którego pragnienie zabijania dzieci – jest ważniejsze i bardziej emocjonujące choćby od realnie zachodzącego ograniczania naszej wolności i naruszania osobowej godności…

Konflikt bez zarządzania

Tyle jednak refleksji ogólnej – mamy wszak do czynienia ze zjawiskiem bez wątpienia politycznym, tak zatem należy analizować. Po pierwsze więc, daleki jestem od widzenia we wszystkim planów ukrytych w planach, ALE…:

– rolnicy zaczęli absolutnie znakomicie, od wrzucania gnoju do biur zdradzieckich posłów, a potem… znowu stanęli na drogach – no a wiadomo, każdy się do roboty śpieszy itd.,

– wieszakowcy już, już prawie wdarli się do chałupy Prezesa, a potem… zaczęli mazać kościoły. A za to, sorry, ale faktycznie mogą i powinni dostać w zęby od osób postronnych.

Czy to zatem nie aż nazbyt genialne w swej prostocie? Przecież zaraz wszystkie partykularne grupy mające jakieś anse do polityki rządowej – powybijają się nawzajem! I tylko z tym COVIDdem zostaniemy dalej, niczym z linką na szyi, bo ani to norka, ani dziecko nienarodzone – a dobija wszystkich równo [??? – admin], więc niemal nie ma się o co kłócić… O ile bowiem powszechnie wiadomym jest, że dla Kaczyńskiego zarządzanie przez konflikt jest jedyną możliwą formą zarządzania – to prawdziwy problem polega jednak na tym, że obecnie mamy w Polsce same konflikty, za to zarządzania nie mamy wcale…

Tak to już zresztą jest, że politykę w Polsce najlepiej ilustrują… seriale komediowe. Konkretnie zaś niezawodne w takich sytuacjach “Ranczo“. Oto w Wilkowyjach też rządziła wójt faktycznie bardzo apodyktyczna, gnana misją i przekonana, że skoro wie lepiej co jest dla ludzi lepiej – to tak jest lepiej, gdy ich zmusi, żeby im było lepiej. I tak też robiła. Oczywiście, budziło to także sprzeciw, choć ci, którzy byli przeciw – przegrywali kolejne wybory i referenda. I tak jednak siedzieli pod urzędem, powtarzając, że “wójt ustąpić musi!”.

Wychodzący od kilku na ulice nie chcą pamiętać, że głoszący jakoś tam zbliżone poglądy – przegrali wszystkie kolejne wybory, a zatem są w Polsce MNIEJSZOŚCIĄ. Nic to i tak chcą reszcie narzucić swój przekaz. Bo też wiedzą co jest lepiej! Problem w tym co dalej.

Oczywistym jest, że – jak zawsze w takich przypadkach – władza wcale ustępować nie musi. Sęk w tym jednak, że też mogła oglądać “Ranczo“. A tam pani wójt wybrnęła z kłopotu przyznając opozycji ulicznej prawo weta. A że nie jesteśmy jednak w Wilkowyjach – można się spodziewać, że w świecie realnym takie veto dziwnym trafem zawsze dotyczyłoby czegoś, czego prawdziwa władza tak naprawdę wcale nie chce, choć czasem uchwalić musi – np. na życzenie własnej większości.

Wściekłość hałaśliwej mniejszości wcale bowiem nie osłabia takiej władzy jak PiSowska, a przeciwnie – umiejętnie wykorzystana tylko ją umacnia… Przecież to naprawdę banalnie prosta sprawa – bo oto dwie grupy przeciwników PiS, już bez żadnej dalszej zachęty za chwilę nawzajem się pozabijają o zygotę…

Błąd konfederatów i powtórka z palikotyzmu

I wszyscy uczestnicy doskonale na pewnym poziomie percepcji rozumieją chyba, że uczestniczą w nie swojej bynajmniej grze, której zasad i celu mogą się co najwyżej domyśleć (co oczywiście nie oznacza też, że zna je sam Jarosława Kaczyński). Oto np. liderzy Konfederacji sądzą, że postępują sprytnie tym razem nie dając się PiSowi zagonić do narożnika jako drugie skrzydło ekstremy, przed którą chroni Polskę tylko partia Kaczyńskiego.

Sęk w tym, że ten jeden, jedyny raz – to poważny błąd konfederatów. Niezależnie bowiem od tego co się wydaje wyborcom – formacja tak sprofilowana jak koalicja narodowców i liberałów rządzić w Polsce nie będzie. Gorzej jeszcze, jeśli utraci swoją pozycję na rzecz monopolizującego treści prawicowe PiS – wówczas w ogóle wypadnie poza Sejm, dzieląc los LPR. Stąd właśnie obok spontanicznej obrony kościołów – konieczna jest inicjatywa polityczna i to wyraźniejsza niż bąkanie o letalności. Taka np. – jak żądanie pełnej ustawowej ochrony życia. Inaczej sprawia to wrażenie zagubienia, by nie powiedzieć… strachu.

Również manifestanci łagodnie mówiąc sprawiają wrażenie kapkę zdezorientowanych. Skoro bowiem protesty są spontaniczne i oddolne – tym bardziej potrzebują ochrony i organizacji. Tak, by strzec ich uczestników przed napaściami (wjeżdżającymi autami itp.), ale także by pilnować porządku i uniemożliwiać prowokacje – np. napaści na świątynie. Co z tego bowiem, że teraz część uczestników opowiada, że “to były tylko epizody“, że “to jakiś margines” albo wręcz “podstawieni agenci” – skoro faktem jest, że reakcja młodych nacjonalistów jest… tylko reakcją na zdarzenia, do których naprawdę doszło, ZAMYKAJĄC ostatecznie drogę do nadania protestom charakteru ogólnospołecznego.

Co więcej, brak takiego zabezpieczenia akcji jest także wyraźną sugestią, że organizatorom protestów o żadne ogólnonarodowe cele bynajmniej nie chodziło, a jedynie (podobnie jak J. Kaczyński) zainteresowani są samym kryzysem i organizowaniem własnego zaplecza wokół polaryzacyjnych haseł i działań. A, przepraszam, ale po co komu jeszcze jedna krzykliwa podróbka lewicy?

Skądinąd zresztą najzabawniejsze, że pod kościołami stoi i wrzeszczy ta sama młodzież, którą w geniuszu swoim prezes Kaczyński chciał pozyskiwać swą ustawą o zwierzątkach – a równolegle brutalności policji nie protestują przypadkiem ci/te, którzy/e jeszcze parę dni temu domagali/ły się użycia transporterów opancerzonych przeciw ciągnikom na drogach i pałowania chodzących bez masek…

Wypalanie emocji i kartoflane BLM

W istocie prawdą jest więc, że mamy do czynienia z gwałtownym, ale kontrolowanym wypalaniem emocji społecznych. Tak, aby następnie mogły one powrócić do stanu naturalnej bierności, dodatkowo spotęgowanego kacem i wzmożonym zniechęceniem. Oczywiście, czasem takie operacje wymykają się wypalającym spod kontroli, jednak niemal wyłącznie w sytuacjach, gdy zostają podtrzymane i wsparte spoza systemu, np. z zagranicy i/lub jakimś dominującym interesem klasowym w obrębie danego organizmu. W tym przypadku nic takiego zdaje się (póki co) nie zachodzi.

Prawdą jest zatem również, że na poziomie czysto taktycznym – mamy do czynienia z próbą powtórzenia “obrony Krzyża na Krakowskim Przedmieściu“ (zapewne z podobnymi czysto doraźnymi efektami, w postaci np. powstania jakiegoś nowego Ruchu Palikota z jednej strony, a konsolidacją wierzących i instytucjonalnego Kościoła po stronie PiS).

Na płaszczyźnie strategicznej jednak – dzieje się właśnie polska odmiana BLM (w Stanach uderzenie w pomniki “martwych białych ludzi” oraz resztki ethosu WASPowskiego – u nas w kościoły i światopogląd katolicki). Otóż niezależnie od oceny samego zjawiska należy zauważyć, że nie zaszłoby ono albo pojawiło się w znacznie mniejszym natężeniu – gdyby Polska nie była częścią Zachodu, jeśli już nie w jego obecnym kształcie cywilizacyjnym, to przynajmniej politycznym. Skoro jednak jest i to częścią peryferyjną – to po prostu MUSI podlegać tym samym procesom, co metropolia i reszta otoczenia.

Społeczeństwo dechrystianizuje się niezależnie od państwa – bo to przecież w żaden sposób żadnej polityki realnie opartej o jakiekolwiek wartości (czy ideologię inną niż pozornie przezroczysty demoliberalizm) nie prowadzi, zaś pełna otwartość globalna (nie mówiąc o podległości geopolitycznej) praktycznie uniemożliwia jakieś eksperymenty świadomościowe, także reakcyjne. Co najwyżej widzimy jak rozmija się tempo dechrystianizacji prawa i jego legitymizacji – z oczekiwaniami i żądaniami bardziej krzykliwych form liberalizmu, będących o te parę kroków przed państwem.

Niemniej obserwujemy jedynie OBJAWY zjawiska zachodzącego mimowolnie, tylko akcydentalnie pobudzanego, lecz na pewno nie wywoływanego przez politykę tego czy innych rządów. Faktycznie zaś biorący udział w szarpaninach w Polsce nie dostrzegają, że po obu stronach walczą w poprzedniej wojnie, ignorując tę, która trwa i w której wszyscy przegrywamy…

Dlatego właśnie, rozumiejąc i tych stojących na schodach kościołów, i jednak także tych na schody się wdzierających – zostaję przy jeszcze jednym filmowym skojarzeniu. Jest oto taka scena w “Człowieku z żelaza“, gdy Radziwiłłowicz kłóci się z Radziwiłłowiczem, czyli wpada Tomczyk i krzyczy do Birkuta “Tata, zaczęło się! No mówię ci, że się zaczęło!”.

Na co starszy Radziwiłłowicz odpowiada “Siadaj! Jak się naprawdę zacznie, to razem pójdziemy…”.

Konrad Rękas
https://konserwatyzm.pl/

Prof. Plinio Corrêa de Oliveira: Co ma robić katolik w czasie panowania złych papieży?

Zadano mi pytanie: jak osoba poszukująca prawdy winna jest działać w czasie, gdy rządzą źli papieże, tak, jak – dla przykładu – miało to miejsce w epoce renesansu?

Nieomylność w nadzwyczajnym nauczaniu papieży

W świetle doktryny katolickiej na tak postawione pytanie odpowiedzieć nie trudno. Źródłem prawdy jest Objawienie, tzn. Pismo i Tradycja. Katolickie Magisterium daje nam poprawną interpretację Objawienia. Papieże są nieomylni tylko wówczas, gdy nauczają doktryny ex cathedra, gdy oficjalnie powołują się na swoje prerogatywy, wynikające z nieomylności w odniesieniu do spraw doktrynalnych. W takim przypadku nie wolno się z tym nie zgodzić.

To samo dotyczy soborów. Sobór Watykański II, dla przykładu, jasno oświadczył, że nie jest nieomylny. Jan XXIII tak właśnie o nim mówił: w sposób szczególny podkreślał, że ma to być sobór pastoralny, nie zaś doktrynalny. Wynika stąd jasno, że nie tyle nauczał on doktryny, co wytyczał kierunek.

Istnieją sobory, które uczą dogmatów: np. Sobór Watykański I, który promulgował dogmat o nieomylności papieskiej. W takim przypadku mamy obowiązek przyjąć podaną prawdę bez dyskusji z uwagi na władzę, jakiej Najwyższemu Kapłanowi udzielił Jezus Chrystus, tak, by ten nauczał i prowadził Kościół.

Za pontyfikatu papieża Piusa IX ogłoszono dwa dogmaty – każdy z nich w inny sposób. Pierwszym jest dogmat o Niepokalanym Poczęciu, który papież ogłosił ex authoritate propria – na podstawie własnego autorytetu, bez wsparcia jakiegokolwiek soboru. Drugi – to dogmat o papieskiej nieomylności, który Pius IX zdefiniował przy pomocy Soboru Watykańskiego I w roku 1870. Te uroczyste proklamacje dogmatów stanowią część nadzwyczajnego nauczania papieży.

Nieomylność zwykłego nauczania papieży

Innym sposobem użycia przywileju nieomylności jest nauczanie przez wielu papieży tej samej doktryny w dokumentach współtworzących ich zwykłe magisterium. Każdy z dokumentów nie jest nieomylny per se, jednak gdy długa ich linia naucza tego samego, wówczas doktryna staje się nieomylna; nie jest bowiem możliwe, by Boża Opatrzność pozwoliła Kościołowi akceptować błąd przez długi okres czasu. Był by to absurd. Stąd też długa seria encyklik nauczająca tej samej doktryny staje się nieomylna. Jest to nieomylność zwykłego nauczania papieży.

W przeszłości wierni mieli pewność co to tego, za którą doktryną podążyć. Aż do Soboru Watykańskiego II papieże stale i konsekwentnie nauczali tego samego. Przez stulecia wiele dokumentów potwierdzało się wzajemnie i powtarzało te same punkty doktryny, dzięki czemu wierni mogli zachować spokój umysłu odróżniając dobro od zła, a także rozeznając co ma być przyjęte, a co odrzucone.

Papież może czynić źle i nie należy za nim podążać

Przeanalizujmy teraz sytuację Kościoła w dobie renesansu. Żyjący wówczas katolik często widział złych papieży robiących rzeczy, które doktryna Kościoła potępiała. Nie chodzi wyłącznie o ich życie prywatne, lecz także o sytuacje, gdy reprezentowali papiestwo.

Dla przykładu: tuż przed ukończeniem Bazyliki Św. Piotra papież Paweł V, pochodzący z rodziny Borgia, nakazał architektom wypisać złotymi literami na ciemnoniebieskim pasie nad kolumnami podtrzymującymi fasadę takie oto słowa: Paulus Quintus Borghesi fecie (Paweł V Borgia to uczynił). Co znaczy, że zabrakło mu nawet najbardziej podstawowej skromności.

Nikt z odrobiną poczucia wstydu nie umieściłby takich słów, wynoszących jego i jego ród, na największym kościele chrześcijaństwa: To ja to uczyniłem. Nikt z was nie wybuduje domu, by następnie na wielkim znaku ponad drzwiami napisać: Jan Kowalski to zrobił. Mogło by to stworzyć mało przyjemne wrażenie, że cierpicie na manię wielkości.

Ponadto na wykonanych z brązu drzwiach Bazyliki Św. Piotra wyrzeźbiono między innymi motyw Ledy z łabędziem. Historia ta trąci zezwierzęceniem, a mimo to papież pozwolił na obecność takiej właśnie pogańskiej legendy na wejściu do Bazyliki. Kto jest w stanie obronić ową manifestację pogaństwa w Bazylice Św. Piotra? Nikt. Było to złe posunięcie.

Jaka mają reagować wierni w odniesieniu do pychy Pawła V? Skoro papież uczynił coś takiego, to może się wydawać, że to nie grzech. A jednak – doktryna katolicka tak właśnie mówi. Czyjeś sumienie może w obliczu takiego przeciwstawieństwa doświadczyć rozdarcia…

A jednak nie ma tu miejsca na problem z sumieniem. Gdy papież grzeszy, gdy czyni coś złego lub popada w błąd, jego pozycja wynikająca z piastowanego urzędu nie zmienia natury jego czynu. Jest zły. Nie ma tu miejsca na papieską nieomylność.

Jak zatem można rozeznać gdy coś jest nie tak? Należy rzecz po prostu porównać z wcześniejszym nauczaniem Kościoła. Jeżeli nieprzerwane nauczanie poprzednich papieży, traktaty moralne i sentire cum Ecclesia, mówią co innego, to znaczy, że nowy papież działa przeciw doktrynie katolickiej i robi coś niewłaściwego. Wierni w epoce renesansu dysponowali środkami odpowiednimi do odrzucenia złych czynów, jakie mógł popełnić papież.

Gdy byłem w Watykanie, odwiedziłem m. in. apartament Lukrecji Borgii, córki papieża Aleksandra VI. Jakkolwiek było to skandaliczne, popełniała tam ona wszelkie możliwe akty rozpusty. Na ścianach apartamentu utrwalono wiele niemoralnych obrazów. Każdy turysta, który zechce zwiedzić apartament, może je zobaczyć, z kolei historia Lukrecji opowiadana jest przez watykańskich przewodników.

Co zatem miał uczynić katolik doby renesansu w obliczu takich przykładów? Czy miał uznać, że i jemu wolno być niemoralnym – bo papież miał córkę i pozwalał jej na tę deprawację? Czy wolno mu było myśleć, że katolicka moralność uległa zmianie? Nie. Miał on po prostu zachować dosyć uczciwości, by zdać sobie sprawę, że papież zgrzeszył czyniąc tak, jak uczynił, a także że jego córka również grzeszyła. Katolik nie powinien podążać za złymi uczynkami papieży, lecz za wskazaniami katolickiej moralności.

Papieże mogą popełniać błędy doktrynalne

Ale co z doktryną? Czy papież może popełnić błąd w kwestii doktrynalnej? Tak, może. Tkwi to niepostrzeżenie w samym pojęciu nieomylności. Gdy papieże nie powołują się na przywilej nieomylności, mogą się mylić. Nieomylność oznacza niemożliwość zaistnienia pomyłki, błędu, upadku. Jeżeli sam papież oświadcza, że dokument nie jest nieomylny, to jest tak, gdyż może on być omylny. Innymi słowy: papież może popaść w błąd.

Jak jednak katolik może rozeznać, kiedy popełniany jest błąd? Może się on odwołać do wcześniejszego magisterium i sprawdzić, czy istnieje długa linia nauczania papieży, potwierdzająca daną rzecz. Jeżeli takowej brak, lub też jeżeli istnieje pewna różnica w nauczaniu, nowe nauczanie papieża jest błędne. To bardzo proste.

Nie znaczy to, że każdy katolik winien wziąć na siebie zadanie osądzenia papieża. Nie zachęcam do tego. Mówię jedynie, że jeżeli istnieje jasne i stałe nauczanie poprzednich papieży, utrzymujące coś innego, aniżeli opinia nowego papieża, to ta ostatnia ipso facto zostaje osądzona przez poprzednie magisterium. Wierni jedynie uświadamiają sobie błąd.

Ktoś może zaprotestować: dlaczego dokumenty poprzednich papieży mają być bardziej wiarygodne te, które publikuje nowy papież?

Gdyż długa seria papieskich dokumentów, w sposób niezmienny nauczających tej samej doktryny, cieszy się przywilejem nieomylności zwyczajnego nauczania stolicy apostolskiej. Jeden dokument nowego papieża, który nie powołuje się na nieomylność w zakresie jego wykładni, może zawierać błąd.

Tu ktoś można zapytać: jak długo możemy mieć błędne nauczanie w Kościele, takie, które stoi w sprzeczności z poprawnym? Niestety nie znam odpowiedzi na to pytanie. Być może przyszli teologowie będą musieli się z nim zmierzyć.

Prof. Plinio Corrêa de Oliveira
Tłum.: Mariusz Matuszewski
Za: traditioninaction.org
https://myslkonserwatywna.pl/

Fico potępia decyzję Bidena

Decyzja prezydenta USA Joe Bidena o zezwoleniu Kijowowi na użycie amerykańskich pocisków głębokiego uderzenia na terytorium Rosji ma jasny c...