piątek, 30 kwietnia 2021

Dwór Franciszka – przerażająca galeria horroru

„Każdy, kto jest zaznajomiony ze stanem rzeczy w Watykanie w ciągu ostatnich 35 lat, doskonale wie, że książę ciemności miał i nadal ma swoich zastępców na dworze św. Piotra w Rzymie.” ~ Malachi Martin 1996

Katolicy, wydają się już być znużeni skandalami seksualnymi wśród duchownych, które stanowią śmiertelne zagrożenie dla Kościoła. Pomimo kampanii medialnych, które obiecują, że skandale nadużyć seksualnych “należą już do przeszłości” lub że „Kościół katolicki jest najbezpieczniejszym miejscem dla dzieci”, rzeczywistość jest zupełnie inna.

W “Galerii Neo-Watykanu” [Galeria neovaticana – książka omawiana już wcześniej tutaj], Marco Tosatti, ceniony watykański dziennikarz śledczy, opisuje galerię łajdaków chronionych przez Papę Bergoglio w ciągu ostatnich 8 lat jego pontyfikatu.

Tosatti bez emocji, ale przekonująco, przedstawia niewyobrażalną pożądliwość seksualną Franciszkowego Watykanu. Dowody są zarazem szokujące i irytujące. Pomimo tego, że pojedyncze skandale były wcześniej zgłaszane, Tosatti kreśli oburzający obraz tuszowania, zapierania się i promowania zboczeńców seksualnych przez Bergoglio.

Wśród wielu wad Bergoglio, zarówno tych osobistych, jak i teologicznych, żadna nie jest tak wyrachowana jak jego bezduszne lekceważenie przestępczych i niemoralnych zachowań seksualnych duchowieństwa i hierarchii.

Tosatti starannie ilustruje szeroki wachlarz przykładów, w których Bergoglio jest przedstawiany jako szkodliwy i obleśny administrator, który zapewnia papieską ochronę swoim przyjaciołom, którzy są oskarżeni lub toczą się wobec nich śledztwa o wykorzystywanie seksualne.

Pomimo jego pozornej mantry o miłosierdziu, działania Bergoglio wskazują na szokującą bezduszność wobec ofiar nadużyć popełnianych przez duchownych. Jego mrożąca krew w żyłach obojętność wobec ofiar sięga jeszcze czasów, gdy był arcybiskupem w Buenos Aires i gdy odmawiał spotkań z ofiarami i aktywnie wspierał apelację skazanego argentyńskiego księdza Julio Grassi.

Bergoglio wielokrotnie napomina wiernych Kościołowi, aby wzięli pod uwagę „wołanie Matki Ziemi”, jednocześnie jest głuchy na wołanie ofiar seksualnego wykorzystywania przez duchownych.

Podczas gdy Bergoglio organizuje niezliczone watykańskie konferencje na temat handlu ludźmi, milczy na temat przemocy seksualnej wśród swoich argentyńskich księży. Jako Arcybiskup, Bergoglio nigdy „nie ujawnił żadnych dokumentów, nazwisk oskarżonych księży, zarzutów stawianych oskarżonym księżom, nie nakreślił żadnych zasad postępowania z nadużyciami, a nawet nie przeprosił ofiar”.

Dla tych, którzy prowadzili dochodzenie w sprawach molestowania przez duchownych, działalność Bergoglio w tych sprawach jest jednym wielkim pasmem tuszowania skandali seksualnych z ich udziałem.

Kardynał Bergoglio w swojej książce On Heaven and Earth (O Niebie i Ziemi) z 2010 roku, napisanej ze swoim przyjacielem, rabinem Skorką, dopuścił się na przykład takiej niedorzeczności: „w mojej diecezji to (seksualne wykorzystywanie duchownych) nigdy mi się nie zdarzyło”. To żałosny wniosek Arcybiskupa, który przewodził Archidiecezji Buenos Aires, gdzie 63% z 15 milionów to katolicy.

Zestawienie aktów przemocy seksualnej, autorstwa Tosattiego, a zignorowanych przez Bergoglio stanowi dowód zarówno spisku mającego na celu blokowanie wymiaru sprawiedliwości oraz katastrofalnej porażki w obowiązku ochrony dzieci.

Człowiek, który jest przestawiany jako “Papież Miłosierdzia” w rzeczywistości jest przebiegłym manipulatorem, nieczułym pasterzem, który osobiście interweniuje, aby chronić i ukrywać niektórych z najgorszych prześladowców Kościoła.

Chociaż jest to książka wstrząsająca, powinni ją przeczytać wszyscy katolicy, świeccy i duchowni.

Człowiek zajmujący tron Piotrowy jest oszustem, który mówi podwójnym językiem i zachowuje się jak mafijny obrońca, który chroni swoich kapo. Udaje miłosierdzie i dobroć, ale za kulisami jest zręcznym i przebiegłym mediatorem, oferującym schronienie i ochronę swoim zboczonym przyjaciołom i sojusznikom.

Przez 8 lat główne katolickie i świeckie media chroniły Franciszka i jego proceder ukrywania zboczonych kardynałów, biskupów i księży. Na szczęście kurtyna opadła.

Elizabeth Yore
Tłum. Sławomir Soja
Źródło: The Remnant (April 29, 2021) – “SATAN IS ON THE MARCH: The Francis Court’s “disturbing gallery of horrors” – written by Elizabeth Yore

https://www.bibula.com

Odbudowujemy państwo totalitarne

Świadectwa z epoki dostarczają opisów wyboru atamana koszowego na Siczy Zaporoskiej. Przypominały one trochę wybory sołtysa w zaborze rosyjskim.

Jak wspomina Adam Grzymała-Siedlecki, godność sołtysa dostarczała takiej osobie wiele udręki i zdarzało się, że podczas kłótni między sąsiadami, jeden drugiemu się odgrażał: “poczkoj hyclu, bendom wybory, to cie wybierzemy!”

Nie inaczej bywało między Kozakami na Siczy Zaporoskiej. Kandydaci jeden przez drugiego wymigiwali się od tej godności rękami i nogami, ale kiedy zabawa w demokrację przeciągała się nadmiernie, suwerenowie dawali wyraz swemu zniecierpliwieniu: “Przyjmuj zaszczyt psi synu, a nie – to w gardło wepchniemy!” Po takiej zachęcie demokracja zwykle zwyciężała – aż do następnych wyborów.

Przypominam o tym również dlatego, by pokazać, że dobrodziejstwa, jakie niesie za sobą demokracja, nie zawsze są doceniane. Podobnie niedoceniane bywają dobrodziejstwa, jakie masom pracującym niesie socjalizm. Na przykład, żeby przychylić nieba chłopom, w Związku Sowieckim trzeba było “rozkułaczyć” miliony, z czego aż 11 milionów przypłaciło to życiem.

Aleksander Sołżenicyn wspomina, że pewnego razu cały transport “rozkułaczonych” chłopów został przewieziony statkami na bezludną Wyspę Zajęczą na Oceanie Lodowatym i tam pozostawiony własnemu losowi. Kiedy po roku wyspę odwiedziła inspekcja NKWD, nie została tam nikogo żywego, a tylko starannie ogryzione przez morskie ptactwo kości.

Inni z kolei trafiali na Nową Ziemię. Co tam się budowało – dotychczas dokładnie nie wiadomo – chociaż pewne światło rzuca na tę sprawę przeprowadzona w październiku 1961 roku eksplozja nad Nową Ziemią słynnej “car-bomby” wodorowej o mocy 58 megaton. Chodziło, ma się rozumieć, o walkę o pokój, ale pamiętam, że obserwowane nawet z Lubelszczyzny północne niebo, przez kilka nocy świeciło na wiśniowo.

Tak, czy owak, z wywiezionych na Nową Ziemię więźniów nie wrócił nigdy nikt. A przecież i rozkułaczanie i walka o pokój były prowadzone dla dobra “ludzi sowieckich”.

Akurat czytam książkę Władimira Bukowskiego, którego miałem zaszczyt poznać osobiście i nawet – pochlebiam sobie – się z nim zaprzyjaźnić, pod tytułem: “I powraca wiatr”. Opisuje on tam, jakie wrażenie na bezpieczniakach zrobiła jego deklaracja, że żadnym “człowiekiem sowieckim” nie jest, a tylko – obywatelem ZSRR. Najzwyczajniej nie mogło pomieścić im się w głowach, że człowiek jest zdolny do takiego zuchwalstwa i takiej czarnej niewdzięczności.

Warto przy tej okazji przypomnieć, czym różni się “człowiek sowiecki” od człowieka normalnego. Otóż człowiek normalny – o czym poucza nas katechizm Kościoła katolickiego – ma pewną konstytutywną właściwość w postaci wolnej woli, to znaczy – zdolności do świadomego wybierania. Tymczasem “człowiek sowiecki” właśnie tej zdolności się wyrzekł na rzecz Partii. W związku z tym “człowiek sowiecki” nie może żyć w normalnym świecie, bo tu trzeba codziennie dokonywać samodzielnych wyborów – a on tej umiejętności właśnie się wyrzekł,

Dlatego człowiekom sowieckim trzeba stworzyć sztuczne środowisko, w którym mogliby oni żyć. Tym środowiskiem jest państwo totalitarne, które charakteryzuje się m.in. tym, że nie uznaje, ani nie toleruje żadnej władzy poza własną. A więc np. władzy rodzicielskiej, która właśnie na naszych oczach i za naszym przyzwoleniem jest likwidowana i został z niej tylko obowiązek alimentacyjny, czy też władzy religijnej – o czym możemy przekonać się naocznie kiedy to budowniczowie państwa totalitarnego w osobach rozwydrzonych zboczeńców i rozwydrzonych kobiet, ostrze swojej nienawiści kierują właśnie przeciwko Kościołowi katolickiemu.

I jedni i drugie stanowią bowiem proletariat zastępczy komunistycznej rewolucji, w awangardzie której tradycyjnie pozostaje żydokomuna. To właśnie jej zawdzięczamy zorganizowanie pandemii, to znaczy – jak to na etapie gołębim mawiał obecny epidemiczny jastrząb, czyli pan prof. Krzysztof Simon – “medialnej histerii”, dzięki której – jak w niepojętym przypływie szczerości zdradził stary żydowski finansowy grandziarz Jerzy Soros – trafiła się “rewolucyjna szansa” przeforsowania przedsięwzięć, które w normalnych warunkach byłyby albo w ogóle niemożliwe, albo bardzo trudne.

Postawienie na instynkt samozachowawczy okazało się strzałem w dziesiątkę, bo właśnie dzięki temu z miliardów ludzi można – jak pisze Kazimiera Iłłakowiczówna – “wszystko zrobić i w każdą formę ulepić”. W każdą – a więc również – w formę “człowieka sowieckiego”, w którym organizatorzy komunistycznych rewolucji szczególnie sobie upodobali.

Zaczęło się od nakręcania “medialnej histerii”, która okazała się jeszcze bardziej zaraźliwa i szkodliwa, niż zbrodniczy koronawirus, bo ten atakuje tylko ciało, podczas gdy “medialna histeria” – i ciało i duszę. Na tak przygotowanym gruncie można było przejść do zorganizowanego na skalę globalną medycznego eksperymentu, którego ostatecznego celu nie znamy, ale są podstawy do obaw, że na pewno nie będzie to nic dobrego. O tym jednak nikt, albo prawie nikt głośno nie mówi, natomiast organizatorzy “medialnej histerii” no i oczywiście – demokratyczne rządy – przyjęły metodę, którą Adam Mickiewicz opisuje w balladzie “Świtezianka”: “słowicze dźwięki w mężczyzny głosie, a w sercu – lisie zamiary”.

Jak bowiem pamiętamy, partia, rząd i niezależne media głównego nurtu solennie się zaklinały, że masowe “wyszczepianie” użytkowej trzody, hodowanej dla własnych potrzeb przez okupującą nasz mniej wartościowy naród tubylczy biurokratyczną szajkę – więc że to “wyszczepianie” będzie absssolutnie dobrowolne. Tak zresztą stanowi konstytucja, z która podobno sypia Kukuniek – że “nikt” nie może być zmuszony do uczestnictwa w eksperymencie medycznym.

Na nic zdały się ostrzeżenia, podnoszone również przez niżej podpisanego – że to będzie znana z czasów pierwszej komuny “dobrowolność przymusowa”. Wprawdzie trafiają się podejrzliwcy, wśród których trafiają się również lekarze – ale właśnie dlatego organizatorzy i administratorzy epidemii doszli do wniosku, że z etapu umizgów trzeba przejść do etapu surowości. Oto Parlament Europejski zatwierdził projekt “paszportu szczepionkowego”, który już od czerwca ma być wprowadzany w poszczególnych bantustanach członkowskich. Bez takiego “paszportu” obywatel nie będzie mógł ani podróżować, ani się rozrywać, ani też – chociaż to przyjdzie dopiero na końcu – niczego kupić.

Ale nie ma tak dobrze, by nie mogło być jeszcze lepiej – więc w rządzie “dobrej zmiany”, która zaczyna wchodzić w coraz bardziej egzotyczne sojusze – “rozważa się” możliwość karania tych, którzy będą odmawiać “wyszczepiania” się grzywnami w wysokości 10 tys złotych, aż do wyczerpania limitu 50 tysięcy złotych. Prawo Murphy`ego głosi, że jak coś złego może się stać, to na pewno się stanie tym bardziej, że rząd musi na gwałt poszukać 20 miliardów, które miał zdobyć dzięki “opłacie przekształceniowej” OFE na IKE

Ponieważ ustawa ta, zamiast wejść w życie 1 czerwca, musiała natychmiast zejść z porządku obrad Sejmu, to teraz trzeba poszukać alternatywnych źródeł dochodów. Na te działania nakładają się inicjatywy stachanowców.

Oto prezydent Wałbrzycha, pan Roman Szełemej, przeforsował uchwałę o wprowadzeniu w tym mieście obowiązku szczepień. Wystąpił też do rządu, by porzucił pozory, uznał COVID 19 za chorobę zakaźną objętą obowiązkiem szczepień i wprowadził ten przymus na terenie całego naszego bantustanu.

Jak widzimy, socjalistyczne państwo długo bawić się w konstytucje i w ogóle – ceregielić się z obywatelami nie może, bo przecież chodzi tu o wprowadzanie socjalistycznych przemian, które ludowi pracującemu przychylają nieba, więc państwo je im przychyli, nawet wbrew ich woli.

Skoro tedy już wkroczyliśmy na drogę budowy państwa totalitarnego, to czyż mogą nas zaskakiwać, czy dziwić coraz bardziej egzotyczne sojusze w które wchodzi Naczelnik Państwa?

Stanisław Michalkiewicz
https://www.magnapolonia.org

SS Galizien i współczesna Ukraina

Izrael zareagował na zbiegowisko neonazistów ukraińskich 28.04.2021 w Kijowie. Poinformował o tym sekretarz prasowy Lior Haiat na Twitterze, dosłownie: „Ministerstwo Spraw Zagranicznych jest zaniepokojone marszem przeprowadzonym w samym centrum Kijowa, z okazji utworzenia dywizji SS „Galizien”.

„Pododdziały Waffen SS były zaangażowane w jedne z najpotworniejszych zbrodni mających miejsce podczas Holokaustu. Potępiamy kontynuację gloryfikowania nazistowskich kolaborantów i mamy nadzieję, że rząd [ukraiński] bezwzględnie potępi wszystkie podobne zjawiska i nie dopuści do ich powtórzenia”.

Ambasador Niemiec w Kijowie, Anka Feldhusen: „Pododdziały Waffen SS brały udział w najcięższych zbrodniach wojennych oraz w Holokauście podczas II wojny światowej. Żadne formacje ochotnicze walczące i pracujące dzisiaj na rzecz Ukrainy nie powinny się z nimi kojarzyć”.

Sekretarz prasowy MSZ Izraela podkreślił, że ochrona pamięci o Holokauście — to nie są sprawy wewnętrzne każdego kraju, lecz część zbiorowej odpowiedzialności społeczeństw, bez względu na miejsce ich zamieszkiwania. Nawet prezes ukraińskiego IPN Anton Drobowycz uznał gloryfikację wojsk SS w europejskim kraju za niedopuszczalną.

Reagując na oburzenie społeczeństwa ukraińskiego marszem ku czci SS w Kijowie zabrali głos ukraińscy obrońcy zbrodniarzy. Między innymi nazwali zgłaszanie się ochotników ukraińskich do SS „wyborem cywilizacyjnym Ukrainy”. W ich opinii „w szkołach oficerskich SS wykuwały się nowe kadry [elity] niepodległej Ukrainy”.

A jaka była reakcja Polski? W kontekście zbrodni ukraińskich SS-manów, w tym w Hucie Pieniackiej — żadna. Zamiast tego prezydent Polski podtrzymuje zaproszenie do wspólnego świętowania Święta 3 Maja. Dla prezydenta kraju zezwalającego na bezkarną gloryfikację nazizmu, domagającego się pomnika dla uczestników Holokaustu w Polsce, blokującego chrześcijańskie pogrzeby polskich ofiar ukraińskiego ludobójstwa.

Prezydent Zełenski nie przyjedzie z „pustymi” rękami — przywiezie nam „dobrą nowinę” – na Ukrainie wczoraj 29.04.2021 zrehabilitowano ostatniego rozstrzelanego banderowskiego zbrodniarza z bojówki SB OUN. Zapewne prezydent państwa bezprawie potwierdzi jeszcze raz „cywilizacyjny wybór Ukrainy”, z gloryfikacją SS, ludobójców z OUN-UPA i zakazem pogrzebów ich ofiar.

Za: profil fb Stowarzyszenia Suozun
https://myslpolska.info

Fiasko planu podboju Donbasu

Ostatnio Ukraina znowu jest na czołówkach mediów, a to z racji możliwego wznowienia operacji militarnych na terenie tego kraju, lub w jego otoczeniu. Wynikło to z powodu kompletnej blokady realizacji porozumień mających zaprowadzić pokój w regionie Donbasu.

W tym procesie pokojowym najważniejsze jest porozumienie wynegocjowane w Mińsku w roku 2015 (protokół Mińsk II) i uszczegółowione w tzw. formule Steinmeiera w roku 2019, przewidującej przeprowadzenie wyborów samorządowych na terenach kontrolowanych przez samozwańcze republiki Donbasu i następnie, po ich zatwierdzeniu przez OBWE, przeprowadzenie zmian w konstytucji Ukrainy polegających na nadaniu autonomii tym terenom i następnie przekazanie Ukrainie kontroli nad granicą z Rosją.

[Akurat. Zmiany w konstytucji Ukrainy, Autonomia. Przekazanie… Kupa gówna, a nie porozumienie – admin

Nowy prezydent Ukrainy Zełenski wiązał z tym projektem duże nadzieje na zakończenie wojny, jednak w kraju doszło do ostrych protestów, które wywołały siły polityczne uważające te porozumienia za kapitulację wobec Rosji i zdradę interesów Ukrainy. Zamiast procesu politycznego uważali oni za możliwe zbrojne opanowanie terenów DNR i LNR.

Tego rodzaju opcja byłaby naśladowaniem wydarzeń podczas wojny w Jugosławii, gdzie w roku 1995 siły chorwackie pod wodzą generała Ante Gotoviny, w błyskawicznej operacji militarnej, opanowały tereny Republiki Serbskiej Krajiny, zamieszkałe przez Serbów, którzy nie chcieli chorwackiej władzy na swoich ziemiach. Skutkiem tej operacji było wygnanie około 200 tys. Serbów ze swoich domostw, co w dzisiejszych czasach jest uznawane za zbrodnię wojenną. Generał Gotovina był potem ścigany, sądzony i skazany przez trybunał haski, ale finalnie go uniewinniono. Można by oczekiwać, że zajęcie Donbasu przez Ukrainę skutkowałoby podobnym wygnaniem jego mieszkańców opowiadających się za Rosją.

Wydarzenia z ubiegłego roku, kiedy to Azerbejdżan, w krótkiej wojnie, odzyskał tereny kontrolowane przez Ormian wokół Górnego Karabachu, jeszcze bardziej zwiększyła apetyty nacjonalistycznych sił na Ukrainie na podobne rozwiązanie.

Ujawnił się też kandydat na ukraińskiego Gotovinę. To bez wątpienia generał ukraińskich sił specjalnych Siergiej Krivonos, były już zastępca sekretarza Rady Bezpieczeństwa Narodowego i Obrony, mający ambicje polityczne i opowiadający, że już w 2014 roku było możliwe zbrojne odzyskanie Krymu z rąk rosyjskich, ale zostało to ponoć udaremnione, jakżeby inaczej, przez zdradę. Krivonos został usunięty ze stanowiska przez Zełenskiego, gdyż otwarcie krytykował jego politykę i parł do konfrontacji z Rosją.

Zwolennicy siłowego odzyskiwania terytoriów zdają się nie brać pod uwagę, że Rosja to nie jest Serbia, ani Armenia, a jest to zawodnik zupełnie innej wagi. Tym niemniej, na początku obecnego roku, po zatrzymaniu procesu pokojowego i eskalacji incydentów zbrojnych, Ukraina postanowiła wywrzeć militarną presję na donbaskie republiki i zaczęła ściągać oddziały w rejon konfliktu.

Leonid Krawczuk, były prezydent i przedstawiciel Ukrainy w tzw. Trójstronnej Grupie Kontaktowej (TGK) ds. Uregulowania sytuacji w Donbasie, buńczucznie oświadczył, że jeśli „rosyjscy okupanci” nie przyjmą ukraińskiego planu uregulowania sytuacji w Donbasie, strona ukraińska przejdzie do bardziej zdecydowanych działań.

Kogo jak kogo, ale Rosji nie da się zastraszyć eskalacją napięcia militarnego. Dlatego też niewielu zdziwiło to, że Putin przyjął zaproszenie do tej jego ulubionej gry i on sam także zaczął ustawiać na tej szachownicy swoje figury. Doszło do wielkiej koncentracji rosyjskich sił militarnych przy granicach Ukrainy.

Według różnych szacunków mogła ona obejmować nawet 160 tys. żołnierzy, ponad tysiąc czołgów, dwa i pół tysiąca wozów bojowych, setki samolotów i dziesiątki okrętów. Zgromadzono tam elementy aż pięciu armii (1 Pancernej Gwardii, 6, 20, 41, 58), 3 dywizji powietrzno- desantowych (7, 76, 98), brygady piechoty morskiej gotowej do wykonania desantu na wybrzeże morskie Ukrainy, oraz okręty z Floty Czarnomorskiej, Bałtyckiej, Północnej i Flotylli Kaspijskiej.

Tak wielkiego nagromadzenia sił militarnych świat nie oglądał od czasu inwazji USA na Irak w 2003 roku. USA po takiej koncentracji sił zazwyczaj przystępowały do operacji militarnej, stąd też i tym razem zaczęto spekulować, kiedy nastąpi wojna i jakie tereny Ukrainy Rosja zajmie. Czy ograniczy się tylko do opanowania południowych rejonów Ukrainy (w Rosji określanych jako Noworosja), czy też sięgnie także po Kijów?

Dla sprawujących władzę na Ukrainie sytuacja stała się bardzo nerwowa i zaczęli oni poszukiwać poparcia wśród potencjalnych sojuszników, przede wszystkim w USA. Stamtąd nadeszło jedynie słowne wsparcie i nie doszło nawet do oczekiwanego wysłania dwóch amerykańskich okrętów na Morze Czarne, co było wielkim zawodem.

Bardzo bolesne dla Ukrainy było także zachowanie Kanady, tradycyjnie wspierającej Ukrainę z uwagi na silną pozycję diaspory ukraińskiej w tym kraju. Otóż, jak w dniu 16 kwietnia podała stacja CBC, Kanada postanowiła zawiesić działalność własnej wojskowej misji szkoleniowej na Ukrainie, po tym jak pojawiły się tam przypadki zarażenia koronawirusem.

145 lat temu, w swoim słynnym przemówieniu w Reichstagu, kanclerz Otto Bismarck powiedział, że Bałkany „nie są warte kości jednego pomorskiego grenadiera”. Dziś rząd Kanady daje do zrozumienia, że Ukraina nie jest warta by, poprzez ryzyko zachorowania na Covid, narazić zdrowie jakiegoś kanadyjskiego żołnierza.

Co ciekawe, Bismarck wygłosił te słowa w sytuacji mocno podobnej do obecnej. Wtedy, w roku 1876, Rosja rozpoczęła wojnę z Turcja w obronie Bułgarów i wkroczyła na Bałkany, czym naruszała ówczesną równowagę sił. Mocarstwa zachodnie zastanawiały się jak na to zareagować. Jak widać, ówczesna ocena Bismarcka jest i dziś podzielana przez państwa Zachodu, choć tylko Kanada dała temu wyraz tak dobitnie.

To i dla Polski powinien być temat do przemyśleń. W dniu 16 kwietnia Zełenski poleciał do Paryża na rozmowy z Macronem i Merkel, ale wszystko wskazuje, że nie uzyskał tam jakiegoś istotnego wsparcia. Niezadowolony z tego, Zełenski wezwał USA, Wielką Brytanię i Kanadę do włączenia się w negocjacje celem zakończenia kryzysu w Donbasie. Ukraina zwróciła się także do Niemiec o przekazanie broni defensywnej, ale znając stanowisko obecnego rządu niemieckiego, jest raczej bardzo mało prawdopodobne by Ukraina broń od Niemiec otrzymała.

Widząc, że znajduje się w matni Zełenski wpada na coraz bardziej dziwne pomysły, jak choćby ten ostatni, by spotkać się z Putinem w … Watykanie. Wobec braku pozytywnych efektów swoich działań, prezydent Zełenski wyraźnie spuścił z tonu oświadczając, że „ukraińska armia jest zdolna do tego, by stawić opór komukolwiek, ale Ukraina wybrała dyplomatyczną ścieżkę reintegracji swoich terytoriów”.

Tymczasem w dniu 22 kwietnia minister obrony Rosji, Siergiej Szojgu, zakomunikował dość nieoczekiwanie o zakończeniu ćwiczeń wojskowych na Krymie i rozpoczęciu wycofywania części sił do miejsc stałego stacjonowania. Wywołało to wyraźną ulgę i przekonanie, że do otwartej wojny jednak teraz nie dojdzie. Można przypuszczać, że było to wynikiem pewnych uzgodnień w relacjach Moskwa-Waszyngton-Paryż-Berlin, w wyniku których Rosja otrzymała wiarygodne zapewnienie, że Ukraina nie spróbuje militarnie rozwiązać problemu Donbasu.

Ta rosyjska wielka koncentracja sił zbrojnych miała ostatecznie nieoczekiwany efekt deeskalacyjny i pokazała radykalnym politykom na Ukrainie, że żadne inne państwo nie jest skłonne militarnie angażować się po ich stronie i zwyczajnie zaryzykować wojnę. W ten sposób jedyną opcją dla Ukrainy jest przyjęcie i wypełnienie zapisów dotychczasowych uzgodnień z Rosją, porzucając jednocześnie mrzonki o rozwiązaniu militarnym.

Być może Zełenski wykorzysta tę sytuację jako już ostatnią szansę na to, by proces pokojowy w końcu doprowadzić do końca. Jeśli to się mu po raz kolejny nie uda, to będzie to jego główna porażka jako polityka, gdyż szedł on do wyborów z hasłem zakończenia wojny. Wtedy Rosja i tak w końcu przetnie ukraiński węzeł gordyjski przy pomocy środków będących w dyspozycji ministra obrony Szojgu. Coraz mniej obserwatorów życia politycznego nadal uważa, że obecny stan rzeczy da się jeszcze długo przeciągać.

Stanisław Lewicki
https://myslpolska.info/

czwartek, 29 kwietnia 2021

Lato 1939 roku pełne było dowodów solidarności z Wojskiem Polskim

Pomimo powszechnego przekonania, że atak Niemców na Polskę w 1939 roku był zaskoczeniem dla polskiego społeczeństwa, w rzeczywistości naród polski zdawał sobie doskonale sprawę z niemieckiego zagrożenia.

Lato 1939 roku pełne było dowodów solidarności z Wojskiem Polskim, symbolizującym siłę gotową do odparcia odwiecznego wroga.

W lipcu 1939 roku w Gdyni odbył się Wielki Kongres Eucharystyczny. Podczas jego trwania Katolickie Stowarzyszenie Mężów wystosowało rezolucję podkreślającą postawę członków tego stowarzyszenia wobec sytuacji politycznej, w jakiej znajdowała się Rzeczpospolita. Pomimo upływu lat, jej treść jest idealnym wyznaniem dla współczesnych polskich mężczyzn w momencie ataków na Kościoły katolickie i wartości tradycji narodowej.

Specjalnie dla Państwa prezentujemy słowa tej rezolucji:

Obecne czasy przełomowe utwierdziły nas dobitniej w naszych przekonaniach religijnych i patriotycznych.

Wobec gwałcenia praw moralnych na terenie międzynarodowym my mężowie –Polacy, katolicy, postanowiliśmy bardziej nieustępliwie, aniżeli dotąd, stać na straży etyki chrześcijańskiej, sprawiedliwości i honoru męskiego. Jesteśmy gotowi na zew Ojczyzny – przedmurza praworządności –do każdej ofiary, do twardej i zwycięskiej walki w obronie naszych świętych praw i przekonań, w obronie ołtarzy, rodzin i granic Rzeczypospolitej.[1]

Słowa te prowadziły tysiące mężczyzn od września 1939 roku przez pola bitewne, obozy koncentracyjne, stalagi, łagry do wolnej Polski, gdzie panuje wolność religijna, nie zakłócona nienawiścią lewicy do katolików i przestrzegane są prawa rodzin do wychowania swoich dzieci zgodnie z tradycjami przodków.

Krzysztof Żabierek

[1] Mężowie katoliccy na Kongresie gotowi są stanąć w obronie ołtarzy, rodzin i granic kraju, Słowo Pomorskie, 1939, nr 154, s.7.

https://www.magnapolonia.org

Mołdawia – między Polską a Rumunią


Podczas realizacji programu Partnerstwa Wschodniego Polskę i Rumunię podzieliły poważne różnice zdań. Kością niezgody okazała się Mołdawia.

Warszawa i Bukareszt wydają się mieć odmienne podejście do europeizacji tego, zdaniem MFW, pod względem PKB najbiedniejszego kraju na kontynencie.

Konflikt eskalował, gdy strona polska dowiedziała się o zakulisowych działaniach Rumunii. Ta chętnie korzystna ze środków Unii Europejskiej na realizację programów infrastrukturalnych w Mołdawii, realnie jednak zdarza jej się inwestować nawet mniej niż 50% środków przyznanych przez Brukselę, resztę wykorzystując na finansowanie programu propagandowo-informacyjnego mającego promować wiodącą rolę Bukaresztu w rozwoju mołdawskiej gospodarki.

A przy okazji utrwala się w mołdawskich umysłach jak bardzo „naturalne” i „historycznie uzasadnione” są dążenia do odbudowy Wielkiej Rumunii, rzekomego stworzenia Unirei (czyli z łacińskiego – Unii), ale w istocie wcielenia Mołdawii w skład jednolitego państwa rumuńskiego.

[Rumunia przynajmniej ma jakiś cel w polityce – admin]

Działania takie, choć prowadzone dyskretnie – wywołują mocno… niejednoznaczne reakcje Warszawy, która stara się sumiennie i odpowiedzialnie podchodzić do realizacji Europejskiej Polityki Sąsiedztwa, czego dowodzą generalnie pozytywne medialne reakcje na dotychczasową współpracę transgraniczną z Ukrainą, Białorusią a nawet z Rosją (w obwodzie kaliningradzkim).

Obecnie jednak do polskiego MSZ docierają sygnały, że konieczne jest aktywniejsze prowadzenie własnych projektów we współpracy z Mołdawią, wobec której to Warszawa występowała wszak zawsze jako czołowy adwokat tamtejszych aspiracji do integracji europejskiej. W tym zakresie polskie MSZ zamierza w 2021 r. zwiększyć pomoc celem wyraźniejszego zaznaczenia obecności polskiego sektora pozarządowego w tym dawnym polskim kraju lennym, m.in. poprzez wykorzystanie środków Fundacji Solidarności Międzynarodowej.

Przygotowując się do tych planów już w marcu zajęto się polskimi propozycjami dla projektu Leader – na rzecz dobrostanu obszarów wiejskich w Mołdawii. Jego całkowity budżet na okres marzec 2021 – luty 2022, przy współfinansowaniu z polsko-unijnym – przekracza 1 mln euro.

Należy podkreślić, że polskie MSZ nie chodzi tylko o gospodarcze uszlachetnienie naturalnego piękna mołdawskich pół. Uruchamiane fundusze mają zostać rozszerzone na wsparcie finansowe projektów we wszystkich obszarach: demokratyzacji, samorządności, rozwoju mediów i systemu wyborczego Mołdawii. Warszawa ma nadzieję, że realizacja kompleksowych programów zostanie szeroko i pozytywnie opisywana w kiszyniowskich mediach oraz zyska wsparcie prezydent Maii Sandu.

A jeśli chodzi o Rumunię – Polska stara się uświadomić Brukseli, że polityka Bukaresztu wobec Kiszyniowa negatywnie wpływa na realizację programu Partnerstwa Wschodniego, nasilając konfrontację z innymi uczestnikami Europejskiej Polityki Sąsiedztwa.

Z drugiej jednak strony wyrywanie sobie mołdawskiego postawu sukna przez Warszawę i Bukareszt mocno osłabia samą opinię i prestiż Partnerstwa. Cóż, historycznie jednak nie byłby to pierwszy raz, gdy Polska angażuje się nad Dniestrem wbrew (niektórym) Rumunom. Czy tym razem dawny szlak Jana Olbrachta i Jana Zamoyskiego okaże się dla Polaków szczęśliwszy?

Lidia Konecka
https://konserwatyzm.pl/

Gdyby Dmowski żył…

To na pewno popierałby „niepodległą” Ukrainę, Międzymorze, Amerykę i na pewno sprzeciwiłby się „agresywnej polityce Rosji”, na pewno też popierałby politykę historyczną a la IPN i inne „zdobycze” intelektualne i programowe Prawa i Sprawiedliwości.

Taki wniosek można by wyciągnąć po lekturze tekstu Jakuba Maciejewskiego pt. „Jak Konfederacja na stałe ośmieszyła idee Romana Dmowskiego” (wpolityce).

Maciejewski to publicysta tygodnika „Sieci”, portalu wPolityce i dwumiesięcznika „Acana” [chyba „Arcana? – admin]. Jego tekst jest próbą przekonania czytelnika, że obecna Konfederacja ośmieszyła „na trwałe” idee Dmowskiego prezentując groteskową prorosyjskość, która się ma nijak do tego, co prezentował sobą Dmowski.

To próba przeciwstawianie „racjonalnego” Dmowskiego „głupiej” Konfederacji, co o tyle byłoby prawdziwe, gdyby nie to, że autor i Dmowskiego przykrawa do swojej wizji ideowej, próbując przedstawić go innym niż był w rzeczywistości. To zresztą tendencja pisowskiej „polityki historycznej”, mającej za zadnie „zinterpretowanie” Dmowskiego na potrzeby obecnej polityki (np. zrobienie z Dmowskiego rusofoba czy próby tworzenia antyrosyjskiej „endecji”).

I dalej czytamy: „Dziś już nie da się obronić myśli wybitnego ojca polskiej niepodległości – Romana Dmowskiego. Jego samozwańczy kontynuatorzy, Janusz Korwin-Mikke, Krzysztof Bosak czy Robert Winnicki, skutecznie ośmieszyli idee Narodowej Demokracji, która była kiedyś motorem patriotycznej modernizacji Polaków” – pisze Maciejewski.

Dmowski był wybitny – pisze autor, ale „skopiowanie postulatów z roku 1918 na rok 2021 zamienia ówcześnie przenikliwą myśl w karykaturę polityki. Polacy już nie muszą rywalizować o miejsca w radzie miasta Przemyśla z Ukraińcami, a więc po co ta antyukraińskość ruchu narodowego? W imię przeszłości? Przecież Dmowski właśnie potępiał to zapatrzenie w historię kosztem współczesnych realiów, właśnie kazał być Polakom nowoczesnymi i zarzucić płacze nad dawną wielkością i upadkiem – stąd też np. jego krytyka galicyjskich konserwatystów”.

I tak oto powoli dochodzimy do rozwikłania zagadki. Już w pierwszym zdaniu autor się odsłania. Antyukraińskość? Nieee… tego dzisiaj Dmowski na pewno by nie popierał, bo przecież Przemyśl już jest polski. Tyle tylko, że Dmowski pisząc w 1930 roku teksty o relacjach polsko – ukraińsko – rosyjskich – nie miał wcale tego na myśli, tylko geopolityczne konsekwencje wybicia się Ukrainy „na niepodległość”. I przewidywał, że taka Ukraina będzie „zbiegowiskiem kanalii z całego świata”, „międzynarodowym domem publicznym” i „wrzodem na ciele Europy” i że lepiej sąsiadować z krajem silnym i dobrze zorganizowanym (czyli z Rosją) niż właśnie z tym „międzynarodowym domem publicznym”. Wątpię, czy zmieniłby w tej kwestii zdanie widząc, jak jego proroctwo spełniło się co do joty, a nawet przerosło jego najgorsze oczekiwania.

Dalej pisze autor: „A dzisiejsza prorosyjskość Korwinów i Braunów? Przecież czym innym było warunkowe poparcie cara Mikołaja II, który musiał zwijać imperium, niż chwalenie Władimira Putina, który imperium chce odbudować. Czym innym była Rosja Pawła Milukowa i Sergiusza Wittego, z którą Dmowski próbował się dogadać, a czym innym Rosja Patruszewa i Ławrowa, której Janusz Korwin Mikke czy Tomasz Sommer dają treści do omawiania w tamtejszych mediach”.

Otóż drogi panie, Dmowski nie konstruował swojej koncepcji na krótką metę, ot, tak tylko taktycznie. Jak napisał w 1925 roku, jego myśl o ułożeniu się z Rosją (czyli Polski suwerennej z Rosją) jest ponadczasowa, wybiega poza bieżąca politykę w okresie wojny światowej i jest „najważniejszym zadaniem polityki polskiej” na następne pokolenia.

Co z tego testamentu jest realizowane? Nic. Rządy postsolidarnościowe nie zrobiły nic aby ułożyć z Rosją normalne racje – nie sojusz, ale NORMALNE RELACJE! W zamian przez 30 lat jątrzą i szczują, tak, że obecnie Polska ma przeciwko sobie nie tylko rząd w Moskwie, ale i dużą część przyjaznych nam kiedyś zwykłych Rosjan. To jest owo epokowe „osiągniecie” tych rządów.

W dodatku rządy styropianowe robią to na zlecenie owego „komiwojażera”, o którym Dmowski pisał w serii artykułów w 1929 roku. Ten „komiwojażer” to Stany Zjednoczone Ameryki ze swoim obsesyjnym dążeniem do panowania nad całym światem i wykorzystywania takich państw jak Polska do budowania liberalnego „nowego porządku światowego”, który ideologicznie jest zagrożeniem dla polskiej tradycji i tożsamości.

Jednak tacy publicyści jak Maciejewski wolą nadal udawać, że tego nie widzą, widzą za to „rosyjskie zagrożenie”, będące obecnie niczym innym jak straszakiem, przy pomocy którego trzyma się w ryzach kraje wysługujące się „komiwojażerowi”.

Maciejewski wyśmiewa Konfederację, ale czyni to przy pomocy historycznego szalbierstwa, w dodatku przypisując jej liderom to, czego raczej nie robią, bo ich „prorosyjskość” w przypadku Janusza Korwin-Mikkego jest raczej medialnym szumem mającym na celu zwrócenie na siebie uwagi, a w przypadku liderów Ruchu Narodowego w praktyce nie występuje. Jest to więc strzał w płot.

To my moglibyśmy podyskutować – i przecież dyskutujemy (vide casus Roberta Winnickiego) na temat odejścia RN od rozumienia polityki w stylu Romana Dmowskiego. Ale twierdzić, że liderzy Konfederacji są tym, czym wcale nie są i w dodatku posługiwać się fałszywymi argumentami natury historycznej – to już gruba przesada. [… raczej zlecona robota – admin]

Jan Engelgard
https://myslpolska.info

Obalenia rządu nie będzie…

PiS dogadał się z Lewicą i nadzieje większości ugrupowań opozycyjnych na obalenie rządów PiS-u zesrały się i to na rzadko. Na tym można by skończyć podsumowanie tego wydarzenia i jego skutków.

Mnie jednak zastanawia coś, co uważam za co najmniej równie ważne, jak pieniądze z Unii Europejskiej na odbudowę polskiej gospodarki po skutkach epidemii koronawirusa.

Nie będę wchodził w to na ile unijny fundusz na odbudowę gospodarki jest szansą, a na ile pułapką dla Polski, ponieważ mając świadomość wagi tego problemu nie mam wystarczającej wiedzy, by to próbować rozstrzygać. Skupię się więc na sprawie według mnie również o kapitalnym znaczeniu dla przyszłości Polski.

Otóż za porozumienie z PiS-em na głowy liderów Lewicy posypały się i sypią gromy. Zarzuty zaczynają się na naiwności, a kończą na zdradzie i świadomym wejściu w układy z bandytami.

Faktem jest, że rządy PiS doprowadziły polskie życie polityczne do skrajnie niebezpiecznych podziałów, konfliktów i zagrożeń.

Drugim faktem jest, że sytuacja Polski jest niepewna jako państwa, które jest zależne od różnych zewnętrznych układów i coraz bardziej się od tych układów uzależnia, a wspomniane fundusze mogą być kolejnym posunięciem w kierunku pogłębienia tego uzależnienia.

Trzecim faktem jest, że w debacie o porozumieniu PiS-u z Lewicą mówi się głównie o bieżących grach politycznych, czyli co kto za unijne fundusze załatwi dla swoich wyborców, kto kogo z tego powodu ogra i dlaczego przez to nie da się obalić rządu Mateusza Morawieckiego, skoro ponoć było do tego tak blisko. Jestem skłonny uznać, że właśnie tak wyglądało i wygląda myślenie zdecydowanej większości liderów różnych ugrupowań politycznych, zarówno tych z rządu, jak i opozycji. Jest to powód do ogromnego niepokoju.

Po pierwsze trzeba się obawiać, że wysokie, nienawidzące się strony (PiS i Lewica) porozumienia nie sięgają ponad doraźne polityczne interesy i załatwiają geszefty, a nie próbują rozwiązać strategiczne problemy. Dogadujemy się, ponieważ oni mogą nam dać coś, a my możemy ich w czymś poprzeć. Partyjne interesy na tym zyskują i jak powiedział jeden z bohaterów „Ziemi obiecanej” narodowości wybranej, że to „jest po kupiecku powiedziane”. Partyjny geszeft klepnięty, ale czy to oznacza, że tym samym polski interes narodowy zyskał? Niestety różnie może z tym być, a jeśli ma być, jak było dotychczas, to marne nasze widoki.

Po drugie, Adolf Nowaczyński zauważył niegdyś, że do porozumienia dwóch stron wystarczy, by miały one jak najgorsze zdanie o osobie. Biorąc tę myśl na pierwszy rzut oka, to porozumienie PiS-u z Lewicą potwierdza jej trafność. Widzę jednak w myśli Nowaczyńskiego głębszy sens. Sprowadza się on do zrozumienia, że prawidłowe pojmowanie polskiego interesu narodowego wymaga, by dopuszczać kompromisy i porozumienia między skrajnie wrogimi sobie ugrupowaniami politycznymi, jeśli ma to chronić fundamentalne wartości, jak całość państwa czy biologiczne przetrwanie narodu. Oczywiście, niezbędnym do tego jest, by te przeciwne sobie siły polityczne zgadzały się co do istnienia takich fundamentalnych wartości i je choć w części respektowały.

Czy tak jest? Niestety, bardzo w to wątpię. W wielu elementach życia publicznego poziom zacietrzewienia jest tak duży, że nie ma mowy o uznawaniu jakiegoś kanonu wartości, których dla dobra wspólnego nie atakuje się i nie niszczy. Wszystko sprowadza się do gry, ograniczonych walk i totalnej (na razie ideologicznej) wojny, w których jedynym celem jest władzę przejąć albo władzę utrzymać.

Zatem w warunkach określonych powyżej o porozumieniu PiS-u z Lewicą mówiłbym jak o posunięciu na miarę mężów stanu, rozumiejących, że polski interes narodowy zakreśla wyraźne granice, których przekroczenie kończy się samounicestwieniem. Niestety, tak powiedzieć nie mogę, bo póki co widzę partyjny geszeft, który wręcz cuchnie na przemian politycznym cwaniactwem i frajerstwem. Mąż stanu eo ipso nie jest ani politycznym cwaniakiem, ani frajerem.

I po trzecie, mam czelność napisać to, co powyżej, ponieważ jako kandydat na prezydenta Stalowej Woli dla którego antykomunizm był wówczas ważnym składnikiem poglądów politycznych, porozumiałem się z SLD. Byłem wtedy w PiS, a Jarosław Kaczyński osobiście wspierał mnie w kampanii. W czasie wizyty w Stalowej Woli w rozmowie w cztery oczy spytał mnie o to porozumienie, a po moich wyjaśnieniach powiedział mniej więcej, że jak się nie uda, to on o niczym nie wiedział.

Udało się. Lokalni politycy SLD okazali się ludźmi o wysokiej kulturze i to nie tylko politycznej. To były trudne lata dla Stalowej Woli, ale moje rządy z poparciem SLD okazały się owocne. Do dzisiaj utrzymuję koleżeńskie relacje z tymi ludźmi.

Dlaczego się udało? Uważam, że udało się, bo to nie był partyjny geszeft. Nie było cwaniactwa i frajerstwa. Była autentyczna troska o Stalową Wolę. Jasne, że Stalowa Wola, to nie cała Polska, ale to jednak dowód, że ludzie ze skrajnie różnych pozycji politycznych mogą się porozumieć, jeśli rozumieją, co chcą budować i o co się troszczyć. W tym sensie nie ma różnicy między całą Polską i Stalową Wolą.

I na koniec; za porozumienie z SLD postanowiono wyrzucić mnie z PiS-u.

Andrzej Szlęzak
https://myslpolska.info

Co po „konsensie waszyngtońskim”?

Magdalena Ziętek-Wielomska: Od czasu upadku ZSRR doktryną imperializmu amerykańskiego był tzw. konsens waszyngtoński. „Konsens” ten bez wątpienia na naszych oczach się kończy.

Przewidział to już wiele lat temu śp. Józef Kossecki, który na podstawie opracowanej przez siebie metody obliczania udziału państw w procesach sterowania międzynarodowego ustalił, że ok. roku 2008 Amerykanie utracą dwukrotną przewagę nad Chinami i że od tego momentu Pax America zacznie się już na dobre zwijać.

Z jego obliczeń wynikało także, że nowym światowym hegemonem będą Chiny. Około roku 2024 ChRL zyska dwukrotną przewagę nad Amerykanami, i to będzie definitywny koniec starych „konsensów”. Póki co wszystko dzieje się dokładnie według opisanego przez Kosseckiego scenariusza. Na upadek hegemonii amerykańskiej, czy szerzej anglosaskiej, od ponad 100 lat czekają także Niemcy, którym marzy się ich własna „Weltmachtpolitik”.

Wbrew temu co się twierdzi, wizja ta jest bliska Klausowi Schwabowi, który w pracy Wielki Reset nie ukrywa swojej radości z faktu, że podczas pandemii (pisał to latem 2020 r.) najbardziej ucierpiały kraje anglosaskie.

Świat po pandemii ma jak żywo przypominać ten z opisów piewców „niemieckiego socjalizmu”, zwolenników „zorganizowanego kapitalizmu” czy też niemieckich technokratów. Narzędziem Niemców miała być UE, która podczas pandemii miała przerodzić się w coś w rodzaju Stanów Zjednoczonych Europy.

Jak to jednakże wynika z obliczeń Kosseckiego, udziały sterownicze Niemiec maleją, stąd niemieckie marzenia pozostaną w sferze marzeń. Nie dziwi więc, że doszło do „katastrofy szczepionkowej” w UE. Podczas gdy Wielka Brytania „wyszczepiła populację” i otwiera gospodarkę, państwa UE kłócą się o szczepionki rosyjskie…

Według obliczeń Kosseckiego Imperium Rosyjskie także traci na sile, stąd też mrzonki Dugina o przywódczej roli Rosji w świecie są – podobnie jak w przypadku Niemców – odgrzewaniem starych kotletów. Nie będzie żadnego „imperium europejskiego” czy też „katechonicznego” imperium rosyjskiego, co oczywiście jest bardzo dobrą wiadomością dla nas. [Czy aby na pewno? – admin]

Nadchodzą czasy, kiedy nie będziemy już znajdować się w „strefie zgniotu” między różnymi mniej lub bardziej „katechonicznymi” imperiami (Niemcy przecież też rzekomo pełnili tę funkcję w średniowieczu), szukając ratunku w Nowym Jeruzalem za oceanem.

Adam Wielomski: Całkowicie się zgadzam. Imperium amerykańskie i dominacja anglosaska szybkimi krokami zbliżają się ku końcowi i jest rzeczywiście wątpliwe czy katechoniczna oś Berlin-Moskwa będzie zdolna wypełnić to miejsce, tworząc jakieś euroazjatyckie imperium. Pogląd, że przyszłość świata należy do Rosji lub do Niemiec jest marzycielstwem politycznym.

Roman Dmowski pisał w „Myślach nowoczesnego Polaka”: „Przez porównanie swego narodu z obcymi przekonałem się, że (…) niedorzeczności, które gdzieindziej powtarzane są tylko przez stare panny i w ogóle przez jednostki, żyjące po za społeczeństwem, odgrodzone od realnego życia, u nas stanowią podstawę myślenia ludzi poważnych, kierowników opinji i przodowników pracy publicznej, którzy na nich budują sądy dziejowe i nadzieje polityczne”.

Prawda jest taka, że najprawdopodobniej przez chwilę czeka nas tzw. świat wielobiegunowy, gdzie będzie istniało obok siebie kilka centrów światowych: USA, Chiny, Rosja, Unia Europejska zdominowana przez Berlin. Jednakże wszystkie tabele opisujące, wspomniany wcześniej, udział w procesach sterowania społecznego, wskazują, że wielobiegunowość nie potrwa długo. Może do dwudziestu lat, gdyż chińska dynamika rozwoju znacząca przewyższa dynamikę pozostałych potęg.

Potem zapanuje nad światem super-potęga (ang. Great Power), która osiągnie dominację absolutną. I już dziś mężowie stanu – nie mam tutaj na myśli polityków żyjących od wyborów do wyborów – muszą szukać w nowej konfiguracji międzynarodowej miejsca dla własnych ojczyzn. Jedyne co mogłoby jeszcze uratować dominację anglosaską, to rozpad Chin i zatrzymanie ich rozwoju dzięki nagłej demokratyzacji państwa, co pobudziłoby w tamtejszym społeczeństwie tendencje do demagogii socjalnej, a także, tradycyjne tam, ruchy odśrodkowe.

Dlatego Amerykanie nie skąpią pieniędzy na podburzanie Chińczyków hasłami prawo-człowieczymi. Rosja zdecyduje o szybkości wzrostu Chin, ze względu na swoją bazę surowcową, którą może przed nimi zamknąć, a także mając możliwości blokowania budowy Nowego Jedwabnego Szlaku.

Jeśli jednak pogodzi się z rolą wielkiego dostawcy surowców dla chińskiej gospodarki i zdecyduje się korzystać z profitów jako kraju tranzytowego, to rozwój potęgi Pekinu będzie niezwykle szybki. Agresywna polityka Joe Bidna wydaje się wspomagać ten scenariusz, gdyż popycha Moskwę w ramiona Pekinu. To samobójstwo polityczne.

Myśl Polska, nr 17-18 (25.04-2.05.2021)
https://myslpolska.info

środa, 28 kwietnia 2021

Czy trzyipółletnia Sara będzie beatyfikowana?


We włoskiej Umbrii w Gubbio w małym kościółku parafialnym celem pielgrzymek stała się wybudowana pięć lat temu kaplica Mamma Morena, w której jest biały sarkofag Sary Mariucci.

Początkowo pątnicy odwiedzali grób małej dziewczynki na miejscowym cmentarzu. W 2016 r. ówczesny biskup Gubbio, Mario Ceccobelli postanowił dokonać ekshumacji ciała Sary i uroczyście przeniósł je do świątyni.

Przy jej nagrobku pielgrzymi z całej Italii wypraszają łaski za wstawiennictwem trzyipółletniej dziewczynki. W podziękowaniu za wstawiennictwo przynoszą wota, które są najczęściej zabawkami pluszowymi.

Rodzina Mariuccich była przeciętną rodziną, niezwiązaną zbytnio z Kościołem. Do świątyni zarówno rodzice dziewczynki, jak i jej dziadkowie oraz dalsza rodzina chodzili sporadycznie, a Bóg był nieobecny w ich życiu. Tak było do 5 sierpnia 2006 r.. Wakacje rodzina z trojgiem dzieci spędzała nad morzem.

Tego dnia po południu dzieci pobiegły na plac zabaw, na którym była nieczynna karuzela. Sara wbiegła na podest – krzyknęła i upadla. Weszła w kałużę wody, w której tkwiły odsłonięte kable elektryczne. Zginęła na miejscu. Zrozpaczona matka nie chciała nawet spojrzeć na nieżywą córkę.

„Nosiłam w sobie niesamowitą ranę – wspomina – ból wielki jak otchłań, byłam zrozpaczona, pogrążona w udręce”. Jednak po namowie przyjaciela rodziny, spojrzała na Sarę. I to odmieniło całkowicie jej dotychczasowe życie. „Zobaczyłam pogodę ducha, spokój i radość, które przemieniły jej twarz: była przepiękna, wydawała się znacznie doroślejsza. Wszystko się we mnie zmieniło: poczułam spokój i pogodę ducha, jakich nigdy w życiu nie doświadczyłam. Mój umysł i moje serce otworzyły się szeroko. Duch Boży zstąpił na mnie i na mojego męża Michele. W tamtej chwili zrozumiałam: Sara nie umarła, ale zmartwychwstała z Chrystusem. Maryja wzięła ją w ramiona i wprowadziła do raju”.

Dzień przed wypadkiem Sary jej matka miała z nią rozmowę. Leżały wtulone w siebie i dziecko zaczęło opowiadać: „Kiedy byłam mała, byłam w dalekim, dalekim, wspaniałym miejscu”. „W jakim?” – spytała matka. „W chmurze”. „A z kim tam byłaś?”” Z mamą Moreną”. „Z mamą Moreną? A kim jest ta mama?” „To moja druga mama”. „Twoja druga mama? Ale Saro, ja jestem jedyną mamą. Jaka jest ta druga mama?” „Jest bardzo dobra”. „Lepsza niż mama Anna?” „Tak”. „Saro, czy naprawdę jesteś pewna?” „Tak” „Opisz mi ją trochę, jakiego koloru są jej włosy?” „Niebieskie”. „A oczy?” „Brązowe jak moje” „A czy zostawiłabyś mamę Annę, żeby pojechać do mamy Moreny?” „Tak” bez chwili wahania odpowiedziała Sara.

Teraz po wypadku, Anna przypomniała sobie tę rozmowę. Oto jak określa swoje przeżycia, gdy pochylała się nad zmarłą córką. ”Bóg wszedł do mojego serca, mówiąc: . Bóg wziął mnie w swoje ramiona, podniósł i nie pozwolił mi dłużej odczuwać udręki i rozpaczy. Sara, mój mały skarb, jest w Niebie, a skoro , to Niebo jest w moim sercu, a ja jestem w Niebie z Sarą”.

Trzy dni później, rodzice Sary dowiedzieli się, że 5 sierpnia, w dniu w którym umarła Sara, w Boliwii obchodzone jest święto Matki Bożej z Copacabany, nazywanej Madonną Moreną. Figura Maryi czczona w sanktuarium nad jeziorem Titicaca ma brązowe oczy, a jej głowę okrywa niebieski welon.

Rodzina Sary po jej śmierci całkowicie odmieniła swoje życie. Dziadek uważa, że śmierć wnuczki była błogosławieństwem, a nie nieszczęściem. Jego zdaniem Sara teraz wyprasza potrzebne ludziom łaski.

Długa jest lista relacji i świadectw spisanych przez proboszcza parafii San Martino in Colle ks. Francesca Ferrariego.

Luana Cavazza z Latiny w wieku 42 lat została uzdrowiona podczas modlitwy przy grobie Sary z nowotworu złośliwego, który miał być zoperowany. Późniejsze badania wykazały, że jest zupełnie zdrowa. Lekarze orzekli, że z punktu naukowego wypadek jest niewytłumaczalny.

Ciężarne dwie młode kobiety ciężko chorowały szpikowane całą serią leków. Lekarze namawiali je do aborcji, twierdząc, że urodzą albo martwe dzieci lub z dużymi wadami rozwojowymi. One pojechały do Gubbio na grób małej Sary i modliły się żarliwie o szczęśliwe rozwiązanie. Obie urodziły zdrowe dzieci. Mala dziewczynka została wyleczona z guza mózgu na grobie Sary.

Wszystko to zostało opisane w książce, która w lutym ukazała się we Włoszech pod tytułem: „Wielka historia małej Sary Mariucci i mamy Moreny” autorstwa Enrico Graziano Giovanni Solinas, doktora prawa na Papieskim Uniwersytecie Laterańskim i postulatora w kilku procesach beatyfikacyjnych. Mówi, że sam został obdarzony specjalnymi łaskami dzięki wstawiennictwu Sary.

Dotychczas najmłodszym dzieckiem wyniesionym na ołtarze była 10-letnia św. Hiacynta z Fatimy. Teraz wszystko na to wskazuje, że najmłodsza będzie trzyipółletnia Sara. Jest to dowód na to, że nawet w tym wieku można się poddać świadomie działaniu Ducha Świętego.

[Poprawka: najmłodszy był Szymon z Trydentu, zamordowany rytualnie przez żydów w roku 1475 w wieku dwu i pół roku. Po II Soborze okazało się, że wszystkie – dobrze udokumentowane – przypadki mordów rytualnych są zmyślone przez antysemitów. – admin]

Iwona Galińska
https://prawy.pl/

Zoo w Lipsku „szerzy rasistowskie stereotypy”


Rada do Spraw Migracji zajęła się ogrodem zoologicznym w Lipsku. Zasiadające w niej osoby zarzucają placówce, że „szerzy rasistowskie stereotypy” wobec społeczności pochodzących z Afryki.

Chodzi głównie o organizowane w niej „wieczory afrykańskie” z pokazami ogni odbywającymi się przy dźwiękach bębnów.

List otwarty w sprawie Zoo w Lipsku wystosował Kanwal Sethi, przewodniczący niemieckiej Rady ds. Migracji. Twierdzi w nim, że „ważne jest, aby odkryć, że tkwi w nas rasizm”. Drogą do osiągnięcia tego celu jest między innymi „zmierzenie się z kolonialną przeszłością”. W tym również z pokazami odbywającymi się we wspomnianym ogrodzie zoologicznym.

To właśnie w nim ma dochodzić do „zredukowania kultury afrykańskiej, zróżnicowanego kontynentu z pięćdziesięcioma czterema krajami, do kilku stereotypów”. Uogólnienia stosowane w lipskim Zoo mają mieć swoje korzenie we wspomnianym kolonializmie, dlatego też w trakcie pokazów ognia dochodzi do „powielania kolonialnych i rasistowskich stereotypów”.

Już wcześniej przedstawicielom Rady nie podobały się choćby „wieczory afrykańskie”, podczas których miały miejsce wspomniane pokazy ognia przy rytmie bębnów. Teraz twierdzą oni, że nie chodzi o same wydarzenia tego typu, lecz o „niebranie odpowiedzialności przez Zoo za kolonialną przeszłość” [sic! – admin].

Dyrektor zoo Jörg Junhold nie zgadza się z krytyką wobec kierowanej przez siebie instytucji. Jego zdaniem ogród zoologiczny „łączy kulturę, sztukę i historię innych krajów razem z pochodzącymi z nich zwierzętami”. Placówka postrzega powyższe kwestie całościowo, realizując w ten sposób swoją misję edukacyjną.

Na podstawie: jungefreiheit.de.
http://autonom.pl

Tłumaczenie się przed idiotami… co za upadek cywilizacji…
Admin

Podział pracy ze względu na płeć już u zarania neolitu

Badania neolitycznych narzędzi przyniosły kolejne dowody na to, że już na początku neolitu istniał podział pracy ze względu na płeć. [Gender! – admin]

Do takich wniosków doszła Alba Masclans z hiszpańskiej CSIS (Consejo Superior de Investigationes Ciencificas – Wyższa Rada Badań Naukowych) i jej koledzy, którzy przeanalizowali ponad 400 narzędzi z tamtego okresu.

„Nasza praca pokazuje, jak ważne jest włączenie kwestii podziału pracy ze względu na płeć do badań nad przejściem z paleolitu do neolitu oraz uwzględnienie społecznych implikacji tego zjawiska. U początków neolitu w Europie, gdy migracje doprowadziły do rozpowszechnienia się uprawy roślin i hodowli zwierząt, pojawiły się nowe rodzaje prac i odpowiednie narzędzia”, czytamy w artykule „A sexual division of labour at the start of agriculture? A multi-proxy comparison through grave good stone tool technological and use-wear analysis” opublikowanym na łamach „Plos One”.

Naukowcy przeanalizowali 441 kamiennych narzędzi znalezionych w grobach z początków neolitu. Zbadali je pod kątem zużycia, co pozwoliło na stwierdzenie, w jaki sposób były używane. Badali też kontekst, w jakim je znaleziono, czyli np. płeć osób, z którymi narzędzia pochowano, przeprowadzili badania izotopowe pozwalające poznać dietę i miejsce przebywania tych osób w różnych okresach życia. Wyniki badań zostały następnie poddane analizie statystycznej, która ujawniła istnienie znaczącej korelacji pomiędzy zebranymi informacjami.

„Nasze dane wskazują, że mężczyźni byli grzebani z kamiennymi narzędziami używanymi do pracy w drewnie, polowania, zabijania zwierząt hodowlanych oraz do przemocy międzyludzkiej. Kobiety zaś chowano z narzędziami do obróbki skóry zwierząt. Zauważyliśmy też różnice wzdłuż osi wschód-zachód, od Słowacji po Francję. Sugeruje ona, że podział pracy ze względu na płeć – a przynajmniej symboliczna funeralna manifestacja tego podziału – zmieniał się, w miarę rozprzestrzeniania się rolnictwa na zachód”.

Naukowcy od dawna spierają się o to, jak u zarania rolnictwa w czasie europejskiego neolitu kształtował się i zmieniał podział pracy ze względu na płeć oraz jaki wpływ miał on na organizację społeczną.

Hiszpańscy naukowcy skupili się głównie na badaniach przedstawicieli kultury ceramiki wstęgowej rytej. Była to pierwsza w pełni neolityczna kultura w Europie Środkowej. Analizowali narzędzia znalezione na terenie Słowacji, Czech, Niemiec i Francji.

„Narzędzia w grobach nie muszą odpowiadać codziennym zajęciom za życia, ale pokazują sformalizowany symboliczny kontekst po śmierci. Mężczyźni są więc powiązani z narzędziami używanymi do zabijania zwierząt hodowlanych, pracy w drewnie, polowania i prawdopodobnie przemocy między osobami. Uderzający jest fakt, że ślady przemocy są w tej kulturze częściej widoczne na szkieletach dorosłych kobiet i osób młodych, podczas gdy nasze dane wskazują, że użytkownikami broni byli dorośli mężczyźni. W przeciwieństwie do mężczyzn, kobiety nie są zbyt często chowane z narzędziami, a w tych rzadkich przypadkach, gdzie znajdujemy narzędzia, są to takie, które były używane do pracy ze skórami i tkankami miękkimi zwierząt”.

Naukowcy zauważyli też, że narzędzia wykorzystywane przez kobiety były innego kształtu niż te używane przez mężczyzn. Bardziej przypominały narzędzia używane przez osoby nastoletnie. Różnicę tę można tłumaczyć albo przeznaczeniem narzędzi, albo normami społecznymi, które nakazywały różny sposób produkcji narzędzi w zależności od płci użytkownika.

„Nasze badania wskazują, że – przynajmniej w pewnym zakresie – podział pracy ze względu na płać może mieć swoje korzenie w kolonizacji Europy przez rolników” – podsumowują autorzy badań.

Autorstwo: Mariusz Błoński
Na podstawie: Journals.plos.org/plosone
KopalniaWiedzy.pl

Badania są nic niewarte, bo uwzględniają tylko dwie płcie.
Admin

Monika Śladewska kończy 96 lat!


Monika Śladewska i Tadeusz Samborski

Swoją książkę „Z Kresów Wschodnich na Zachód” Monika Śladewska opatrzyła dedykacją: „Annie i Agnieszce, moim wnuczkom, prezentuję wspomnienia o kresowych przodkach”.

W tym prostym zdaniu zawiera się ważne przesłanie, czy wręcz credo życiowe bohaterskiej i szlachetnej Wołynianki Moniki Śladewskiej, która 1 maja 2021 kończy 96 lat.

Utrwalaniu pamięci o historii polskich Kresów Wschodnich we wszystkich aspektach ich życia i funkcjonowania w organizmie państwowym Rzeczypospolitej Monika Śladewska poświęciła niemal całe dorosłe życie, którego duży fragment przebiegał w gospodarstwie położonym w Kolonii Ostrów w powiecie kowelskim (Wołyń). Inne miejscowości najbliższej okolicy dzieciństwa Moniki Śladewskiej to Nowy Dwór, Dażwa, Ośmigowicze, Kupiczów i znane miłośnikom Kresów Zasmyki, które zasłynęły bohaterską i ofiarną postawą ich mieszkańców podczas tragicznych dni banderowskiego ludobójstwa dokonanego na ludności polskiej.

Wspominając swoje szkolne lata i okres tuż przed wybuchem II Wojny Światowej Monika Śladewska napisała, iż w owym czasie śpiewała razem z innymi hymn kresowy na melodię piosenki „Morze nasze morze”, ale z takimi słowami: „Żadna siła, żadna burza nie odbierze Kresów nam, Kresy nasze Kresy, wiernie was będziemy strzec”.

Temu przyrzeczeniu zacna Wołynianka pozostała wierna na kolejnych etapach swojego pracowitego i twórczego życia, chociaż zmieniały się radykalnie okoliczności temu życiu towarzyszące.

Tak Monika Śladewska zapamiętała to co działo się w 1943 roku: „na naszych oczach ginęła polskość na Kresach, zapadała się w mrok historii, zmieniał się krajobraz i straszył. Paliły się dwory położone dalej, było to straszne i niezapomniane widowisko, zapowiadające nieustanne pasmo naszych udręk. Sygnalizowało bezmiar krzywd, jakie miały czekać wszystkie polskie rodziny kresowe mieszkające na wsi… . Coraz częściej krążyły wozy pełne upowców, wieczorem dolatywały do nas śpiewy hymnu, ukraińskie naprędce ułożone złośliwe rymowane przyśpiewki w rodzaju „nadejdzie wasza śmierć”, oraz okrzyki na cześć wolnej Ukrainy, Bandera, Bandera „chaj żywe” lub „Ukraina ridna maty, budem byty i rizaty”.

W tym kontekście pragnę podkreślić, iż swoich publikacjach dotyczących ludobójstwa na Wołyniu Monika Śladewska bardzo sprawiedliwie, rzetelnie i uczciwie opisuje godne najwyższego szacunku i uznania postawy wołyńskich Czechów z Kupiczowa, którzy ratowali Polaków, udzielali im schronienia, a następnie przeprowadzali ich do Zasmyk gdzie funkcjonowała Polska Samoobrona.

Wołyń (lata 30. XX wieku)

W tragicznej dla Wołynia sytuacji i w śmiertelnym zagrożeniu życia dojrzewała w umyśle i sercu Moniki Śladewskiej decyzja o przystąpieniu do walki o przetrwanie i ocalenie pozostałych przy życiu wołyńskich Polaków.

Nasza Czcigodna Jubilatka, ówcześnie (1944r.) młoda urocza dziewczyna na ochotnika zgłosiła się do służby zdrowia organizowanej dla potrzeb zgrupowania „Gromada”. Przez pewien czas była pielęgniarką w szpitalu polowym w Kupiczowie, a następnie służyła w tej roli w strukturach medycznych 27. Wołyńskiej Dywizji Piechoty AK.

Wojenne losy skierowały Monikę Śladewską do formującej się 2. Armii Wojska Polskiego. W jej szeregach pracowała w intendenturze, by wkrótce ukończyć szkołę oficerską w tej specjalności. Już jako podchorąży W.P. Monika Śladewska weszła w skład Batalionu Sanitarnego 10. Dywizji Piechoty. Wojenne ścieżki tej jednostki prowadziły na Pomorze Zachodnie, następnie w okolice Wrocławia by w końcu osiągnąć tereny nad Nysą Łużycką,

Te ostatnie dni wojny Monika Śladewska zapamiętała tak: „Dzień 1 Maja jest dniem moich urodzin, a że obchodziłam go w wyjątkowych warunkach, więc również doskonale pamiętam, że był słoneczny i ciepły, lecz nie radosny. Dywizja rozpoczynała kolejne natarcie, uwikłana w boje na drodze do Crosty i Commerave dalej składała daninę krwi. Musiał sobie z tym radzić nasz Batalion Sanitarny”.

Po wojnie Monika Śladewska jeszcze jako oficer WP podjęła pracę w Wojskowym Instytucie Geograficznym w Warszawie, a następnie rozpoczęła studia w zawsze prestiżowej Szkole Głównej Planowania i Statystyki, po ukończeniu której w 1953 roku zdecydowała się na wyjazd do Wrocławia. Z tym miastem związała swoje dalsze życie pracując 35 lat w jednej instytucji jaką był Wojewódzki Związek Gminnych Spółdzielni.

Po wielu latach Monika Śladewska wyznała: „Z Wrocławiem związałam się na zawsze, poza tym miastem nie widzę miejsca dla siebie”. W taki sposób miasto, które w 1945 roku oglądała z daleka jako oficer 2. AWP będąc w drodze na pola bitewne pod Budziszynem, stało się jej życiową przystanią. W tym mieście zrealizowała się zawodowo, ale co najważniejsze właśnie w stolicy Dolnego Śląska Monika ukształtowała się jako zaangażowana społeczniczka, niezłomna strażniczka pamięci o Kresach Wschodnich i dla wielu środowisk jako autorytet moralny i wzór szlachetności przejawiającej się w różnych okolicznościach od ekstremalnych zagrażających życiu krwawych dni i nocy na Wołyniu, poprzez frontowe pełne poświęcenia trwanie przy rannych i umierających żołnierzach, do pokojowych lat pracy nad odradzającym się życiem na Ziemiach Odzyskanych.

To właśnie we Wrocławiu głównie w trakcie zbierania relacji świadków ocalałych z okrutnego ludobójstwa – a Monika Śladewska zebrała ich setki jeśli nie tysiące – przejawił się talent literacki niezwykłej Kresowianki, która swoją historyczną pasję realizowała w Stowarzyszeniu Upamiętnienia Ofiar Zbrodni Ukraińskich Nacjonalistów we Wrocławiu.

W tworzeniu zasobu dokumentacyjnego tej właśnie organizacji i w ich naukowym opracowaniu oraz publikowaniu Monika Śladewska ma ogromne, trudne do przecenienia zasługi, Czasopismo historyczno – publicystyczne „Na Rubieży” zawiera wiele artykułów, opracowań, felietonów i komentarzy, które wyszły spod pióra Moniki Śladewskiej.

Różnego rodzaju materiały z powyższego kręgu tematycznego od wielu już lat pojawiają się też na łamach „Przeglądu”, „Myśli Polskiej” czyli tych pism, które o- ludobójstwie dokonanym przez OUN – UPA na Kresach Wschodnich II RP oraz o aktualnych stosunkach polsko – ukraińskich mają odwagę pisać prawdę i tylko prawdę, a przecież wiadomo, że jak to określił prof. Wiktor Poliszczuk jest to ciągle „gorzka prawda”.

Jest ona gorzka dla neobanderowców na Ukrainie, ale także dla wielu polskich polityków, dziennikarzy a nawet dla niektórych uczonych – zwłaszcza tych zarażonych wirusem rusofobii, wszak przymykanie oczu na odradzanie się nacjonalizmu ukraińskiego ma być sposobem na spełnianie amerykańskich oczekiwań w tej mierze. Przecież to nasi zamorscy sojusznicy prowadzą swoją „wojnę” z Rosją, a my w tej grze jesteśmy tylko posłusznym narzędziem ponoszącym moralne i polityczne koszty pobłażania wobec wielu antypolskich posunięć Ukrainy.

Twórczość publicystyczną Moniki Śladewskiej cechuje naukowa rzetelność, uczciwość i zwykła ludzka przyzwoitość, a wszystko to podporządkowane jest konsekwentnemu dążeniu do prawdy o tym co wydarzyło się na Kresach w latach 1939 – 1947, a także o tym co działo się z nami Polakami i z Polską w latach późniejszych, aż do chwili obecnej. W Jej tekstach nie uświadczy się żadnej fałszywej nuty w ocenie rzeczywistości ani przejawów uprzedzeń czy chęci zemsty za doznawane przez Polaków krzywdy.

Mimo takie postawy Monika Śladewska nie uprawia relatywizmu moralnego i nie proponuje zgniłych, opartych na kłamstwach kompromisów. W swoich wspomnieniach pisze między innymi „chciałam wiedzieć dlaczego pewnego dnia nasi sąsiedzi, praktykujący chrześcijanie, złapali za siekiery, noże, widły oraz inne narzędzia i ruszyli „rizaty Lachiw”.

Gotowość pójścia „pod prąd” w imię sprawiedliwości ocen historycznych wyraźnie obecna jest w interpretacji wydarzeń ostatniej wojny i udziału w niej żołnierzy polskich. Monika Śladewska w tej kwestii wyraziła pogląd następujący: „ Nic nie zmieni faktu, że losy wojny decydowały się na Wschodzie, że 1. i 2. Amia WP odegrały istotną rolę i że uzbrojenie Polaków w kraju było odwrotnie proporcjonalne do entuzjazmu”.

Dzielna Wołynianka, która była uczestniczką ważnych w życiu naszego narodu wydarzeń ubolewa nad tym, że „słowo kombatant zatraca właściwe znaczenie – uczestnika walk zbrojnych z faszyzmem, a roszczenia o przywileje wnoszą też ci, którzy wspomagali hitlerowskie formacje faszystowskie”.

Wnioski o rehabilitację i gloryfikację UPA odbiera Monika Śladewska jako „głos upiora z zaświatów”. Swoją aktywność pisarsko – publicystyczną uzasadnia tymi słowy: „Moją intencją było między innymi upamiętnienie krwawej taktyki UPA jako przejawu rzadko spotykanego barbarzyństwa. Jest to dla mnie wciąż ważna karta historii, której rozdział nie został zamknięty i jednoznacznie osądzony. Pisać o tym należy, ponieważ młode pokolenie kresowych Polaków zna tragiczną prawdę z przekazu dziadków, natomiast wiedza ogółu społeczeństwa o podstawach nacjonalizmu ukraińskiego, o współczesnych metodach działania jest prawie żadna”.

Tak pisała dzisiejsza Jubilatka w latach 90 – tych ubiegłego wieku, ale jej przemyślenia i wnioski są nadal aktualne. Wtedy to uzasadniała swoją aktywność stwierdzeniem, „iż pora najwyższa zabrać głos ponieważ lekcji historii zza grobu nikt słuchać nie będzie”.

W atmosferze „mody” na totalną negację PRL uprawianą często niezgodnie z faktami a zawsze wbrew zdrowemu rozsądkowi Monika Śladewska będąc w zgodzie z własnym sumieniem i przekonaniami człowieka, który wiele w życiu widział i doświadczył wyznaje z prostodusznością, iż „wszystko co osiągnęłam wiążę z Polską Rzeczpospolitą Ludową, nie wiem jaka będzie nowa Polska (pisała to w 1990 r.), lecz ta która przechodzi do historii, była moją Polską. Mieliśmy szeroki dostęp do kultury wysokiej, w tej Polsce pracowaliśmy, bawiliśmy się i zdążyli jeszcze wykształcić dzieci. Rozumieliśmy twórców i ludzi sztuki lub raczej oni rozumieli nas”.

Może zabrzmi to patetycznie, ale ośmielę się użyć w stosunku do obchodzącej 96 urodziny Moniki Śladewskiej miana „Bohaterki”. Biografia tej niezwykłej kobiety potwierdza, iż była Bohaterką czasu wojny i czasu pokoju. Mimo to, że jako kobieta dzielnie znosiła trudy żołnierskiej służby, że zdobyła szlify oficerskie, że pracowała w Centralnej Instytucji Wojskowej mogąc tam zrobić prawdziwą karierę, postanowiła pozostać osobą cywilną gdyż jak pięknie podsumowała swoje wspomnienia: „Kobiety, którym dana została nadzwyczajna moc rodzenia i pielęgnowania życia, powinny cieszyć się potomstwem, a nie przeżywać grozy wojny z wszelkimi jej konsekwencjami, łącznie z zabijaniem”.

Dziś w wieku 96 lat Monika Śladewska prawdziwa dama z kresowego, wołyńskiego świata z wojennym rozdziałem swojego życia rzeczywiście cieszy się potomstwem. A powodem i źródłem radości jest córka Danuta Wojciechowska, również „pogrążona” w problematyce kresowej oraz wnuczka Agnieszka dobrze wykształcona lekarka stojąca u progu swojej kariery zawodowej.

Ta zacna ukorzeniona kresowo rodzina mieszka we Wrocławiu, a ich mieszkanie jest prawdziwym ogniskiem rodzinnej miłości i miejscem szczególnej troski jaką jest otaczana Seniorka Rodu, której życie może być scenariuszem do kolejnego filmu o polskich losach zawierających trafne odpowiedzi na pytanie jak być przyzwoitym w każdych okolicznościach życia. Wspomniane mieszkanie jest także „przytuliskiem” wszystkiego co kresowe i co służy prawdzie o polskich Kresach Wschodnich.

Wielce Szanownej i Drogiej sercom wszystkich Kresowian Pani Monice Śladewskiej składam serdeczne gratulacje z okazji 96-tych urodzin i z głębi również kresowego serca życzę dalszych, długich lat twórczego życia. Życia potrzebnego Polakom, Kresowiakom i wszystkim tym, którzy mają pragnienie obcowania z osobą niezwykłą, ofiarną gorącą polską patriotką stojącą na straży zagrożonych wartości uniwersalnych i właściwie rozumianego interesu narodowego, którego składnikiem jest prawda historyczna o polskich Kresach Wschodnich.

dr Tadeusz Samborski
Prezes Stowarzyszenie Kulturalnego „Krajobrazy” w Legnicy

Szczegóły biograficzne zaczerpnąłem między innymi z książki „Z Kresów Wschodnich na Zachód” autorstwa Moniki Śladewskiej (wyd. ATLA 2 Wrocław).

Myśl Polska, nr 17-18 (25.04-2.05.2021)
https://myslpolska.info

Co za piękna postać…
Admin

Afganistan pokonał już drugie supermocarstwo

Po dwudziestu latach agresji, która ponoć kosztowała najeźdźcę ponoć bilion (pewnie więcej) dolarów, wojska amerykańskie wycofują się z Afganistanu.

Zapowiedział to rządzący od niedawna Stanami Zjednoczonymi prezydent, co zapewne będzie jednym z bezspornych sukcesów jego prezydentury: umieć wycofać się z przegranej wojny, która od początku nie miała – nawet z perspektywy „amerykańskiego protektoratu” – jakiegokolwiek sensu, w dodatku po dwudziestu latach jej prowadzenia, jest nawet jak na liberalnych polityków tego kraju, wyrazem nie lada mądrości.

[Swoją drogą dość zabawnie to wygląda, gdy za sukces uznaje się przyznanie do porażki… – admin]

Obiektywnie od lat państwo to nie było stać na tę wojnę, bo – podobnie jak w czasie poprzedniej przegranej batalii (agresja na Wietnam i inne państwa Półwyspu indochińskiego) – szybko ubywało chętnych żołnierzy na beznadziejną wojaczkę w górach Afganistanu, a przecież armia amerykańska nie pochodzi z poboru.

Poborowych – bowiem jako przysłowiowe mięso armatnie – można wysłać na dowolną rzeź, a przy pomocy wszechobecnej cenzury, która od czasu wojny w Wietnamie obowiązuje w stosunku do relacji z wojen prowadzonych przez to państwo, można by wyciszyć problem wewnętrznego oporu przeciwko wojnie.

Lecz żołnierz zawodowy jest stroną umowy, którą nawet w tym państwie – jak wiemy w sposób wzorcowo praworządnym – można wypowiedzieć; przecież ktoś, kto nie chce walczyć, subiektywnie przestaje być żołnierzem.

Problem ten ma tam drugie, dużo ważniejsze dno (w każdym tego słowa znaczeniu), o których opiniotwórcze i oczywiście wolne media w naszym kraju nawet nie boją się pomyśleć. Coraz większą część armii amerykańskiej stanowią Afroamerykanie oraz inne „mniejszości rasowe” (strasznie to brzmi), które po pierwsze, w istotnej części sympatyzują z islamem lub wręcz wyznają tę religię, a po drugie, wciąż trwa wielki bunt Afroamerykanów przeciwko rasistowskiej władzy, do którego dołączają również tzw. białe śmiecie.

Nie specjalizuje się w problematyce amerykańskiej, nie jestem „amerykanistą”, czyli nie muszę pisać o tym państwie w tonie oficjalnej propagandy obowiązującej na obrzeżach „amerykańskiego protektoratu” (inaczej mówić nie wolno): lecz zbuntowane społeczeństwo afroamerykańskie głosi hasła antywojenne („nasi bracia nie będą ginąć w interesie białasów”) i nie chce tej wyjątkowo głupiej – nawet jak na realia polityki amerykańskiej XXI wieku – wojny. Administracja Bidena cofa się, bo wojska tego państwa nie chcą pacyfikować rozruchów wywołanych przez „kolorowych”, a zwłaszcza „czarnuchów”.

Ale niech się tym martwi tzw. głębokie państwo oraz Joe Biden; jak mawiał urodzony w Kobyłce pod Warszawą Haim Topol kreując postać Tewiego Mleczarza: „dopóki ma głowę – niech się martwi”.

Nowe pokolenia ludów i plemion Afganistanu, które urodziło się i wyrosło podczas amerykańskiej agresji, dostanie przysłowiowych skrzydeł dzięki zwycięstwu nad jedynym już dziś supermocarstwem. Ten kapitał będzie panować przez co najmniej najbliższe pięćdziesiąt lat.

Wszyscy sojusznicy i wasale pokonanego agresora mogą się już zacząć bać: a strach może trwać długo, bez końca. W jakimś sensie będą przypominać potomków członków Vietcongu, który wciąż czerpią inspiracje z wielkiego zwycięstwa w wojnie z amerykańską agresją, która trwała ponad 10 lat (o połowę krócej niż wojna z Afganistanem), ale dostatecznie długo, aby wychować nieprzejednane pokolenie zwycięzców.

Energia Wietnamczyków znalazła ujście w pracy, biznesie i ekspansji ekonomicznej. Zwycięskie pokolenie Afgańczyków może ponieść „wojnę z szatanem” na jego terytorium oraz protektoratu amerykańskiego (czy nie powinny już się bać?).

Tylko kwestią czasu jest prawdopodobnie krwawa likwidacja wszystkich amerykańskich kolaborantów nie tylko w samym Afganistanie, lecz również w państwach ościennych. To już druga sromotna przegrana wojna w Stanach Zjednoczonych w okresie po drugiej z wielkich wojen; zapowiada ona również kres obecności tego państwa w tym regionie świata.

Haniebny był nasz udział w tej wojnie: może przy okazji może dowiemy się ilu Polaków poległo w tej awanturze oraz ile kosztowała ona polskiego podatnika?

Wiem, że pisząc ten tekst popełniam wszystkie możliwe słowne zbrodnie przeciwko obowiązujące w naszym kraju poprawności oraz faktycznej cenzurze. Przecież nie tylko postawiłem znak równości między agresją sowiecką i amerykańską w Afganistanie, lecz użyłem pojęć oraz określeń („agresja”, „przegrana wojna” itp.), które mogą być użyte wyłącznie w opisie działań wszystkich wojsk radzieckich oraz rosyjskich. Takich słów pod adresem Ameryki używać nie wolno, a naruszenie tego zakazu musi być przykładnie ukarane.

Przecież u nas nikt nie można tolerować „kwestionowania amerykańskiego przywództwa”, a przede wszystkim dostrzegać błędów i zbrodni popełnionych przez to państwo: nasza wolność słowa obowiązuje tylko wtedy, gdy wypowiadamy się wrogo w stosunku do Rosji: tu może do woli ujadać. W stosunku do protektora mamy zachować pełną uległość i mówić tylko to, na co nam zezwolono.

Znam to z własnych doświadczeń: gdy kilkakrotnie wypowiadałem się publicznie na temat przywileju podatkowego, który wprowadzono dla produktu będącego substytutem papierosów, który dostarcza na nasz rynek – jak można domyślać się – amerykański producent, spotkałem się (nie po raz pierwszy) z groźbami karalnymi i hejtem w wykonaniu ludzi, którzy poprzebierali się za dziennikarzy.

Gdy jednemu z nich zadałem pytanie, czy jest powiązany (czyli czy bierze pieniądze) od tego producenta, szybko zamilkł, ale to zapewne liberał, więc rozumie reguły liberalnej demokracji (tu wszystko jest towarem). Panoszenie się tego koncernu w Polsce zostało w debacie parlamentarnej porównane do „bananowej republiki”.

Ciekawe, czy również ten tekst spotka się z podobną ripostą ze strony ludzi „wielkiego protektoratu”? Cała nadzieja, że słabnie i jakoś mi się to upiecze.

Na koniec podzielę się pewną dość zabawną informacją: po lekturze jednego z ostatnich tomów szkiców polsko-rosyjskich jeden z nieznanych mi Czytelników za pośrednictwem osoby trzeciej zadał mi pytanie: „kto mi pozwala tak pisać?” Więc odpowiadam: nikt – nie ma na to żadnego pozwolenia i wiem co robię, bo nasz wasalizm wobec Stanów Zjednoczonych jest równie wiarygodny co „przyjaźń do Związku Radzieckiego” w latach 1944-1989: wszystko już było.

Witold Modzelewski
https://myslpolska.info

Fico potępia decyzję Bidena

Decyzja prezydenta USA Joe Bidena o zezwoleniu Kijowowi na użycie amerykańskich pocisków głębokiego uderzenia na terytorium Rosji ma jasny c...