„A co ciebie obchodzi, co myślą inni?" - Richard P. Feynman
Dwa fragmenty z książki jeden odnośnie wskazówek na wychowanie dziecka, drugi gdy Richard brał udział w komisji badającej katastrofę promu kosmicznego Challenger.
(...)
Zanim przyszedłem na świat, ojciec powiedział do matki: „Jeżeli będzie chłopiec, zostanie naukowcem" . Gdy byłem małym dzieckiem, bardzo małym, sadzanym na wysokim dziecinnym krzesełku, ojciec przyniósł do domu dużo malutkich kafelków łazienkowych - odrzutów drugiej kategorii - w różnych kolorach. Bawiliśmy się nimi: ojciec ustawiał je pionowo na krzesełku, jak kostki domina, a ja popychałem z boku, tak że wszystkie się przewracały.
Po jakimś czasie zacząłem pomagać mu je ustawiać. Niedługo układaliśmy je w bardziej skomplikowany sposób: dwa kafelki białe i jeden niebieski, dwa białe i jeden niebieski, i tak dalej. Gdy zobaczyła to matka, powiedziała:
- Zostaw to biedne dziecko w spokoju. Jak chce położyć niebieski, to pozwól mu położyć niebieski.
Ale ojciec odparł:
- Nie. Chcę mu pokazać, jakie z nich można ułożyć wzory i jakie są interesujące. To taki podstawowy kurs matematyki.
Jak widać, ojciec bardzo wcześnie zaczął opowiadać mi o świecie i o tym, jaki jest ciekawy.
W domu mieliśmy Encyclopaedia Britannica. Gdy byłem mały, brał mnie na kolana i czytał. Na przykład o dinozaurach. O jednym z nich, Tyrannosaurus rex, było napisane, że „mierzył dwadzieścia pięć stóp wysokości, a szerokość jego głowy wynosiła sześć stóp".
Wtedy ojciec przestawał czytać i mówił:
- Teraz zobaczmy, co to znaczy. Gdyby stanął na naszym podwórku przed domem, mógłby tu wsadzić głowę przez okno (byliśmy na piętrze). Ale głowę miałby za szeroką i nie zmieściłaby się w oknie.
Do wszystkiego, co mi czytał, starał się znaleźć jak najlepsze odniesienie w rzeczywistości. Bardzo podniecające i bardzo, bardzo ciekawe było pomyśleć, że kiedyś istniały takie potężne zwierzęta, że wszystkie wymarły i że nikt nie wie, dlaczego. Wcale się nie bałem, że po tych opowieściach taki dinozaur rzeczywiście przyjdzie pod moje okno. Ale nauczyłem się od ojca umiejętności docierania do sedna sprawy: ilekroć coś czytam, próbuję dowiedzieć się, co naprawdę jest grane.
Wakacje spędzaliśmy zwykle w górach Catskill, dokąd w lecie wyjeżdżali ludzie z Nowego Jorku. Ojcowie rodzin wracali do miasta do pracy i przyjeżdżali tylko na weekendy. Mój ojciec zabierał mnie wtedy do lasu na spacery i opowiadał ciekawe rzeczy o tym, co się w nim dzieje. Gdy zobaczyły to inne matki, stwierdziły, że ich mężowie także powinni zabierać synów na spacery. Próbowały to na nich wymusić, lecz z początku nie na wiele się to zdało. Potem chciały, aby to mój ojciec zabierał wszystkie dzieci ze sobą, ale ojciec nie miał specjalnej ochoty, bo łączyła nas specjalna więź. Skończyło się na tym, że w następny weekend pozostali ojcowie byli zmuszeni zabrać własne pociechy na spacer.
W następny poniedziałek, gdy ojcowie wrócili już do pracy, my, dzieci, bawiliśmy się na polu. Jedno dziecko zagadnęło mnie:
- Widzisz tego ptaka? Co to takiego?
- Nie mam zielonego pojęcia, co to za jeden - odpowiedziałem.
- To jest drozd rdzawoboczny. Twój tata niczego cię nie uczy!
Tymczasem było odwrotnie. Nauczył mnie już wcześniej.
- Widzisz tego ptaka? - mówił. - To gajówka Spencera (wiedziałem, że nie zna prawdziwej nazwy). - Widzisz, po włosku to jest Chutto Lapittida. Po portugalsku - Bom da Peida. Po chińsku - Chung-long-tah, a po japońsku - Katano Tekeda. Możesz poznać nazwy tego ptaka we wszystkich językach świata, ale kiedy już się ich nauczysz, nie będziesz miał o nim bladego pojęcia. Będziesz tylko wiedział, że ludzie w różnych miejscach świata tak go nazywają. Więc popatrzmy sobie na ptaszka i zobaczmy, co robi, bo to się właśnie liczy. (Bardzo wcześnie nauczyłem się, jaka jest różnica między poznaniem nazwy jakiegoś przedmiotu a wiedzą o nim).
- Zobacz - mówił na przykład - bez przerwy dziobie piórka. Widzisz, jak chodzi i dziobie?
- Tak.
- Jak myślisz, dlaczego ptaki dziobią sobie piórka?
- No, może jak lecą, to im się te piórka stroszą i potem dziobią, żeby je wygładzić.
- Dobrze - odpowiadał. - Ale gdyby tak było, dziobałyby od razu, jak wylądują. Po jakimś czasie na ziemi nie dziobałyby już tak bardzo, wiesz, o co mi chodzi?
- No.
- To popatrzmy, czy będą dziobać bardziej, jak skończą latać i wylądują.
Nietrudno było zgadnąć: nie było większej różnicy między ptakami, które już jakiś czas chodziły po ziemi, a tymi, które dopiero wylądowały. Powiedziałem:
- Poddaję się. Po co ptaki dziobią sobie piórka?
- Dlatego że dokuczają im wszy - ojciec na to. - Wszy zjadają drobinki białka, które odpadają z piórek - i opowiadał dalej. - Każda wesz ma na odnóżach taką woskowatą substancję. Zjadają ją roztocza. Ale nie trawią jej całkowicie, więc z tyłu wypuszczają masę podobną do cukru, w której rozwijają się bakterie. - Na koniec dodawał: - No i widzisz, wszędzie, gdzie jest jakieś źródło pokarmu, jest też j a k a ś forma życia, która go znajdzie.
W porządku, wiedziałem, że to niekoniecznie były wszy, że nie do końca prawdą było to, że na ich odnóżach znajdowały się roztocza. Historyjka mogła mieć braki w szczegółach , lecz z a s a d n i c z o była poprawna.
Innym razem, gdy byłem starszy, zerwał z drzewa liść. Miał skazę, coś, na co nigdy nie zwrócilibyśmy uwagi. Wyglądał, jakby był nadpsuty - była na nim cienka kreska w kształcie litery c. Zaczynała się gdzieś w środku i biegła zawijasem do brzegu.
- Popatrz na tę brązową kreskę - rzekł ojciec. - Z początku jest wąska, a bliżej krawędzi staje się szersza. Jest tak dlatego, że mucha - niebieska mucha z żółtymi oczami i zielonymi skrzydłami - przyleciała i złożyła na tym liściu jajo. Potem, gdy z jaja wykluje się larwa (coś podobnego do gąsienicy), przez całe życie będzie jadła ten liść - swoje pożywienie. Kiedy je, zostawia za sobą właśnie taki brązowy ślad na zjadanym liściu. W miarę wzrostu larwy ślad robi się coraz szerszy do momentu, gdy gąsienica na brzegu liścia dorasta do pełnych rozmiarów i zmienia się w muchę - niebieską, z żółtymi oczami i zielonymi skrzydłami - która odlatuje i znosi jajo na innym liściu.
I znów wiedziałem, że szczegóły nie są dokładne - równie dobrze mógł to być chrabąszcz - ale sama idea, którą próbował mi wyjaśnić, to zabawna strona życia: było to po prostu rozmnażanie. Nieważne, jak bardzo skomplikowany jest cały proces - chodzi o to, żeby zrobić to znów!
Nie mając zbyt szerokich kontaktów z innymi ojcami, nie zdawałem sobie sprawy z tego, jaki jest nadzwyczajny. Jak nauczył się głębokich podstaw nauki, jej umiłowania, chęci poznania tego, co się za nią kryje i dlaczego warto się w nią bawić? Tak naprawdę, nigdy go o to nie pytałem, bo zawsze zakładałem, że są to rzeczy, które ojcowie po prostu wiedzą.
Ojciec nauczył mnie zauważać różne rzeczy. Pewnego dnia bawiłem się moim „wozem ekspresowym" - takim małym wózkiem z drabinką dookoła. W środku była piłka, a kiedy ciągnąłem wózek, zauważyłem, że jakoś dziwnie się porusza. Poszedłem do ojca i mówię:
- Wiesz tato, coś zauważyłem. Jak ciągnę wózek, piłka toczy się do tyłu. A jak ciągnę i nagle przestanę, to piłka toczy się do przodu. Dlaczego tak jest?
- Tego nikt nie wie - odparł ojciec. - Ogólna zasada jest taka, że przedmioty, które są w ruchu, zwykle poruszają się dalej, a te, które są nieruchome, pozostają nieruchome, chyba że je silnie popchniesz. To zjawisko nazywa się „bezwładnością", ale nikt nie wie, dlaczego tak jest.
I to jest właśnie zrozumienie istoty rzeczy. Podał mi nie tylko samą nazwę zjawiska.
- Jak popatrzysz z boku - mówił dalej - to zobaczysz, że tak naprawdę ciągniesz tylko wózek, a piłka stoi w tym samym miejscu względem ziemi. No, tak naprawdę, z powodu tarcia przesuwa się trochę do przodu. Ale nie rusza się do tyłu.
Pobiegłem z powrotem do wózka, ustawiłem piłkę i pociągnąłem. Patrząc z boku, zobaczyłem, że rzeczywiście miał rację. W stosunku do chodnika piłka faktycznie niewiele przesunęła się do przodu.
W taki właśnie sposób uczył mnie ojciec: dawał przykłady i wciągał do rozmowy - bez żadnego przymusu - były tylko urocze, pasjonujące pogawędki. One dały mi motywację na resztę życia i spowodowały, że interesują mnie wszystkie dziedziny nauki. (Tak się tylko składa, że radzę sobie lepiej z fizyką).
Uległem fascynacji - jak ktoś, kto będąc dzieckiem, dostał coś cudownego w prezencie i dalej szuka tego samego. Jak dziecko, zawsze szukam cudów, i wiem, że je znajdę - może nie za
każdym razem, ale co jakiś czas.
Mniej więcej w tym samym czasie mój kuzyn, który był o trzy lata starszy ode mnie, chodził do szkoły średniej. Miał spore kłopoty z algebrą, więc musiał brać korepetycje. Pozwolono mi siedzieć w kącie i przysłuchiwać się zmaganiom korepetytora próbującego wytłumaczyć kuzynowi, o co chodzi. Słyszałem, jak mówił o x-ie. Spytałem kuzyna:
- Co masz zrobić?
- Znaleźć wartość x w 2x + 7 = 15.
- To jest 4 - mówię.
- Tak, ale ty to zrobiłeś arytmetycznie. A musisz to zrobić algebraicznie.
Nauczyłem się algebry, na szczęście, nie dzięki temu, że chodziłem do szkoły, ale dlatego, że znalazłem na strychu stary podręcznik do arytmetyki mojej ciotki. Pojąłem, że chodzi o to, żeby znaleźć wartość x, wszystko jedno, w jaki sposób. Nie istniało dla mnie podejście „arytmetyczne" ani „algebraiczne". „Algebra" to zbiór reguł, które ślepo przestrzegane dają odpowiedź: „odejmij 7 od obu stron; jeżeli masz mnożnik, podziel przez niego obie strony", i tak dalej - seria kroków, dzięki którym można było znaleźć odpowiedzi, nawet jeżeli nie miało się pojęcia, co właściwie chce się zrobić. Reguły te wymyślono po to, żeby wszystkie dzieci, które muszą się uczyć algebry, mogły ją zdać. I dlatego właśnie mój kuzyn nigdy nie potrafił sobie z nią poradzić.
W naszej bibliotece publicznej znajdowało się wiele książek matematycznych, począwszy od Arytmetyki w praktyce. Potem szła Algebra w praktyce i Trygonometria w praktyce. (Z niej nauczyłem się trygonometrii, którą wkrótce znów zapomniałem, ponieważ nie rozumiałem jej zbyt dobrze). Kiedy miałem jakieś trzynaście lat, biblioteka miała dostać Rachunek różniczkowo- całkowy w praktyce. Wtedy wiedziałem już, z encyklopedii, że rachunek różniczkowo-całkowy jest ważnym i interesującym przedmiotem i że powinienem się do niego przyłożyć.
Gdy wreszcie zobaczyłem upragnioną książkę w bibliotece, poczułem dreszcz podniecenia. Podszedłem do bibliotekarki, żeby ją wypożyczyć, lecz ona spojrzała na mnie i powiedziała:
- Jesteś przecież dzieckiem. Po co ci ta książka?
Był to jeden z nielicznych przypadków w moim życiu, gdy poczułem się nieswojo i skłamałem. Powiedziałem, że to dla ojca.
Wziąłem książkę do domu i zacząłem się z niej uczyć. Wydawała mi się stosunkowo prosta i jasna. Ojciec też zaczął ją czytać, ale stwierdził, że jest dla niego pogmatwana i niezrozumiała. Próbowałem mu wytłumaczyć, na czym polega rachunek różniczkowo-całkowy. Nie miałem pojęcia, że jest tak ograniczony, i trochę mnie to dręczyło. Był to pierwszy raz, kiedy zdałem sobie sprawę z tego, że w pewnym sensie nauczyłem się więcej niż on.
Oprócz fizyki, jedną z rzeczy, których nauczył mnie ojciec - może powinien był, a może nie - był brak poszanowania dla niektórych rzeczy. Na przykład, kiedy byłem mały i brał mnie na kolana, pokazywał mi w „New York Timesie" rotograwiury - drukowane obrazki, które właśnie zaczęły pojawiać się w gazetach.
Pewnego razu oglądaliśmy zdjęcie papieża i kłaniających mu się ludzi. Ojciec powiedział:
- No i popatrz na nich. Stoi sobie jeden człowiek, a wszyscy inni mu się kłaniają. Czym się od siebie różnią? Ten jest papieżem (ojciec nie znosił papieża). Cała różnica to kapelusz, który ma na głowie (jeżeli mowa była o generale, to mówił o epoletach. Zawsze mówił o stroju, o mundurze, o stanowisku). Ale ten człowiek ma takie same problemy jak każdy inny - mówił dalej. - Musi zjeść obiad, pójść do łazienki. Jest po prostu istotą ludzką. (A propos, ojciec pracował w firmie szyjącej mundury, wiedział więc, jaka jest różnica między człowiekiem bez munduru a człowiekiem w mundurze - dla niego był to jeden i ten sam człowiek).
Sądzę, że był ze mnie zadowolony. Lecz raz, gdy wróciłem z MIT (spędziłem tam parę lat), rzekł do mnie:
- Teraz, skoro zdobyłeś już wykształcenie, mam do ciebie jedno pytanie, które mnie gnębi i na które nie potrafię sobie odpowiedzieć.
Zapytałem, co to takiego. Odparł:
- Wiem, że kiedy atom przechodzi z jednego stanu w drugi, emituje cząstkę światła zwaną fotonem.
- Zgadza się - przytaknąłem.
- Czy wcześniej ten foton jest gdzieś w atomie?
- Nie, w atomie nie ma żadnego fotonu.
- W takim razie, skąd się bierze? W jaki sposób się wydostaje?
Próbowałem mu wyjaśnić, że liczba fotonów nie jest stała, że wytwarza je po prostu ruch elektronu, lecz nie potrafiłem tego zbyt dobrze wytłumaczyć. Powiedziałem:
- Tak samo jak dźwięk, który teraz wydaję: nie było go we mnie wcześniej.
(Zupełnie inaczej niż mój mały synek, który nagle oznajmił, że dłużej nie może używać pewnego słowa - okazało się, że chodzi o wyraz „kot" - ponieważ w jego „worku ze słowami" właśnie go zabrakło. Nie ma żadnego worka ze słowami, który staje się uboższy z każdym wypowiedzianym słowem, tak samo jak nie ma żadnego „worka z fotonami" w atomie).
Pod tym względem nie był ze mnie zadowolony. Nigdy nie potrafiłem wytłumaczyć mu rzeczy, których nie rozumiał. Więc nie udało mu się: posłał mnie na te wszystkie uczelnie, żeby móc różne rzeczy wreszcie zrozumieć, lecz nie udało mu się.
Mimo że matka nie miała pojęcia o nauce, ona też wywarła na mnie wielki wpływ. W szczególności, miała niesamowite poczucie humoru i od niej nauczyłem się, że najwyższe formy zrozumienia, jakie możemy osiągnąć, to śmiech i współczucie.
(...)
(...)
Pierwsze zebranie komisji było, tak naprawdę, nieformalnym spotkaniem jej członków. Nie odpowiadało mi to, po instruktażu w JPL poprzedniego dnia cały byłem przecież naładowany informacjami.
Trzeba przyznać, że Rogers powiadomił nas o paru sprawach. Odczytał fragmenty rozporządzenia, które określało zakres naszych prac:
Komisja:
1. Zbada okoliczności wypadku, określi jego prawdopodobną przyczynę lub przyczyny
oraz
2. Opracuje zalecenia działań naprawczych lub innych opartych na ustaleniach i wynikach przeprowadzonych przez siebie badań.
Rogers powiedział też, że dochodzenie zakończymy w terminie do 120 dni. Odetchnąłem z ulgą: zakres działań naszej komisji ograniczy się do wypadku, a praca może się skończyć, zanim zdążę popełnić samobójstwo!
Rogers zapytał każdego z nas, jak wiele czasu możemy poświęcić pracom komisji. Niektórzy z członków komisji byli emerytami, a prawie wszyscy stwierdzili, że przełożyli swoje zajęcia. Ja powiedziałem:
- Jestem gotów do pracy na 100 procent, zaczynając od zaraz!
Rogers zapytał:
- Kto będzie pisał raport?
Zgłosił się niejaki Hotz, redaktor pisma „Aviation Week".
Potem przewodniczący komisji przeszedł do kolejnej sprawy:
- Pracuję w Waszyngtonie od dawna - powiedział. - I jest coś, o czym wszyscy państwo musicie wiedzieć: bez względu na to, co zrobimy, zawsze będą się zdarzać przecieki do prasy. Możemy tylko starać się je zminimalizować. Właściwym sposobem na nie jest organizowanie otwartych spotkań komisji. Oczywiście, będziemy też mieli zebrania zamknięte, ale gdy tylko odkryjemy coś ważnego, zaraz zwołamy spotkanie otwarte, żeby opinia publiczna zawsze wiedziała, co się tutaj dzieje.
Rogers mówił dalej:
- Żeby dobrze ułożyć sobie stosunki z prasą, nasze pierwsze oficjalne spotkanie będzie miało charakter otwarty. Spotykamy się jutro o 10 rano.
Gdy wychodziliśmy, usłyszałem, jak generał Kutyna pyta o najbliższą stację metra.
Pomyślałem sobie: „Dogadam się z tym facetem: tak się wystroił, ale w środku jest w porządku. Nie jest jednym z tych generałów, co to będą czekać na kierowcę i specjalny samochód - metrem wraca do Pentagonu". Od razu go polubiłem i, jak się okazało podczas prac komisji, w tym przypadku moja ocena była nad wyraz trafna.
Następnego ranka przyjechała po mnie limuzyna - ktoś załatwił, że na nasze pierwsze oficjalne posiedzenie pojedziemy limuzynami. Usiadłem z przodu, obok kierowcy. Po drodze kierowca mówi do mnie:
- W tej komisji jest wielu ważnych ludzi...
- No, w zasadzie tak...
- Ja... zbieram autografy - mówi. - Czy mógłbym pana prosić o przysługę?
- Pewnie - odpowiadam i już sięgam po pióro, kiedy on mówi:
- Jak już tam dojedziemy, mógłby mi pan pokazać, który to jest Neil Armstrong, żebym mógł dostać od niego autograf?
Przed rozpoczęciem posiedzenia zostaliśmy zaprzysiężeni. Tłum ludzi kręcił się wokół, jakaś sekretarka rozdała nam identyfikatory, żebyśmy mogli chodzić po całym budynku NASA. Trzeba też było podpisać jakieś formularze, na których było napisane, że zgadzamy się robić to i owo, w zamian za co otrzymamy zwrot kosztów, i tak dalej.
Po zaprzysiężeniu spotkałem Billa Grahama. Poznałem go i przypomniałem sobie, że równy z niego facet.
Na pierwszym posiedzeniu otwartym, poza ogólnym wprowadzeniem do sprawy, mieliśmy wysłuchać prezentacji w wykonaniu grubych ryb z NASA: panów Moore'a, Aldricha, Lovingooda i innych. Posadzono nas w wielkich skórzanych fotelach na podium, a reflektory i kamery telewizyjne mierzyły w nas, ilekroć ktoś podrapał się po nosie.
Tak się złożyło, że siedziałem koło generała Kutyny. Tuż przed rozpoczęciem posiedzenia nachylił się do mnie i mówi:
- Drugi do pilota: przyczesać się.
Ja mu na to:
- Pilot do drugiego: mogę pożyczyć grzebień?
Pierwszą rzeczą, jakiej mieliśmy się nauczyć, były dziwaczne skróty wszędzie używane przez NASA: SRM-y - silniki rakietowe na paliwo stałe, które stanowią zasadniczą część SRB- ów, czyli rakiet pomocniczych promu. SSME-y to główne silniki, które spalają LH (ciekły wodór) i LOX (ciekły tlen), a te z kolei trzyma się w ET - zewnętrznym zbiorniku paliwa. Każda rzecz miała swój skrót.
Dotyczyło to zresztą nie tylko części sporych rozmiarów, praktycznie każdy zawór miał swój skrót literowy, więc powiedzieli nam, że dostaniemy słownik tych akronimów. „To wszystko bardzo łatwe". Pewnie że łatwe, ale im chodziło o takie wielkie, opasłe tomisko, do którego trzeba co rusz zaglądać, żeby sprawdzić rzeczy w rodzaju HPFTP (wysokociśnieniowa pompa materiału pędnego o napędzie turbinowym) czy HPOTP (wysokociśnieniowa pompa tlenu o napędzie turbinowym).
Potem dowiedzieliśmy się o „kropach" - małych, czarnych kółkach przed linijkami, które miały zawierać podsumowania zagadnień. Na slajdach i w naszych materiałach informacyjnych aż roiło się od tych cholernych krop.
Okazało się, że oprócz Rogersa i Achesona, prawników, i Hotza, redaktora, wszyscy mieliśmy dyplomy nauk ścisłych: generał Kutyna - z MIT, Armstrong, Covert, Rummel i Sutter byli inżynierami lotnikami, zaś Ride, Walker, Wheelon i ja byliśmy fizykami. Większość z nas na własną rękę wykonała już jakieś prace wstępne. Zadawaliśmy grubym rybom z NASA bardziej techniczne pytania, niż się spodziewali.
Gdy któryś z nich nie potrafił odpowiedzieć na jakieś zapytanie, Rogers zapewniał go, że rozumiemy, iż nie spodziewał się, że poruszymy tak szczegółowe kwestie, i że przynajmniej na razie zadowalamy się ciągle powtarzanymi słowami: „Tę informację przekażemy państwu w terminie późniejszym".
Najważniejszą rzeczą, jakiej nauczyłem się na tamtym posiedzeniu, było to, jak bardzo mało skuteczne jest publiczne dochodzenie: przez większą część czasu inni ludzie zadają pytania, na które ty już znasz odpowiedzi albo zupełnie cię one nie interesują, przez to tak się wyłączasz, że prawie nie słuchasz, kiedy przechodzą do porządku dziennego nad ważnymi sprawami.
Co za kontrast z JPL, gdzie mój głód najróżniejszych informacji zaspokajano bardzo szybko. W środę mamy „zbiórkę" u Rogersa - zajmie nam dwie godziny - i mamy dla siebie całą resztę dnia. Po co? Po nic. A noc? Po nic. Następnego dnia mamy spotkanie otwarte: „Niezwłocznie państwa o tym poinformujemy", czyli razem wziąwszy - nic! Chociaż na zewnątrz wyglądało, że w Waszyngtonie codziennie czymś się zajmujemy, tak naprawdę przez większość czasu siedzieliśmy i nie robiliśmy nic.
Tego wieczoru zadałem sobie coś do roboty: wypisałem sobie pytania, które według mnie powinniśmy zadać podczas dochodzenia, i tematy, jakimi musimy się zająć. Planowałem dowiedzieć się, co zamierza robić reszta komisji, żebyśmy mogli rozdzielić pracę i wreszcie ruszyć.
Następnego dnia, w piątek, odbyliśmy pierwsze prawdziwe posiedzenie. Mieliśmy już biuro - spotkaliśmy się w Old Executive Office, był tam nawet facet, który słowo w słowo zapisywał, co mówimy.
Rogersa coś zatrzymało, więc gdy na niego czekaliśmy, generał Kutyna zaproponował, że powie nam, jak ustala się przyczyny wypadku. Uznaliśmy to za dobry pomysł, więc wstał i wytłumaczył nam, w jaki sposób siły powietrzne USA prowadziły dochodzenie w sprawie katastrofy bezzałogowej rakiety Tytan.
Z zadowoleniem stwierdziłem, że system, jaki opisuje - pytania i sposób zdobywania odpowiedzi - bardzo przypomina plan, który ułożyłem poprzedniego wieczora, z tą różnicą, że jego procedura była znacznie bardziej systematyczna, niż sobie wyobrażałem. Generał Kutyna ostrzegł nas, że czasami przyczyna wydaje się oczywista, ale po dokładnym zbadaniu sprawy trzeba zmienić zdanie. Oni sami mieli bardzo mało danych i w przypadku Tytana trzy razy zmieniali opinię.
Ogarnia mnie podniecenie. Chcę brać udział w takim dochodzeniu i myślę sobie, że możemy zaraz zacząć - musimy tylko postanowić, kto czym się zajmie.
Ale Rogers, który wszedł w toku prezentacji generała Kutyny, mówi:
- Tak, wasze śledztwo było wielkim sukcesem, generale, ale tutaj nie będziemy mogli skorzystać z waszych metod, bo nie możemy zdobyć tylu informacji, co wy.
Może Rogers, który nie znał się na technice, nie zdawał sobie sprawy, jak dalece mija się z prawdą. Tytan, jako rakieta bezzałogowa, miał znacznie mniej urządzeń kontrolnych niż prom kosmiczny. Mieliśmy do dyspozycji zdjęcia telewizyjne, pokazujące płomień z boku silnika pomocniczego na kilka sekund przed eksplozją, podczas gdy na zdjęciach Tytana, które pokazał nam generał Kutyna, widzieliśmy tylko marną kropkę na niebie - maleńki błysk - a generał nawet z tego potrafił wyciągnąć wnioski.
Rogers mówił dalej:
- We czwartek w przyszłym tygodniu zorganizowałem dla nas wyjazd na Florydę. Pracownicy NASA urządzą nam przyspieszone szkolenie i oprowadzą po Centrum Kosmicznym im. Kennedy'ego.
Przypomina mi się caryca, która przyjeżdża do wioski potiomkinowskiej: wszystko zawczasu przygotowane, pokażą nam, jak wygląda rakieta i jak się ją składa. W ten sposób nie można się dowiedzieć, co n a p r a w d ę się wydarzyło.
Wtedy głos zabrał Armstrong:
- Nie możemy zbadać technicznych aspektów sprawy, tak jak to zrobił generał Kutyna.
Dość się przejąłem tym, co powiedział, bo uważałem, że ja zajmuję się tylko technicznymi
rzeczami! Nie wiedziałem dokładnie, o co mu chodzi, może o to, że całą techniczną stroną analiz laboratoryjnych ma się zająć NASA.
Zacząłem proponować rzeczy, którymi mógłbym się zająć. Jestem w połowie listy, a tu do sali wchodzi sekretarka Rogersa z listem do podpisu. Właśnie zamknięto mi usta, więc czekam, kiedy będę mógł mówić dalej, a tymczasem różni członkowie komisji zgłaszają się do pracy ze mną. Po chwili Rogers podnosi wzrok, by kontynuować posiedzenie, lecz udziela głosu komuś innemu: zupełnie jakby był roztargniony i zapomniał, że mi przerwano. Staram się więc znowu zabrać głos, lecz gdy zaczynam swoje, zdarza się kolejny „wypadek".
Rogers powtórnie wyraża swe zaniepokojenie tym, że nigdy nie dowiemy się, co
przytrafiło się promowi, i zamyka posiedzenie, mimo że nie skończyłem mówić!
Było to okropnie zniechęcające. Trudno to teraz zrozumieć, bo przez takie podejście NASA straciła przynajmniej dwa lata, zanim zdołała przywrócić prom do normalnej eksploatacji. Ale wtedy wydawało mi się, że będzie to sprawa kilku dni.
Podszedłem do Rogersa i powiedziałem:
- W przyszły czwartek jedziemy na Florydę. To znaczy, że przez pięć dni nie mamy nic do roboty. Co ja mam robić przez ten czas?
- Jakie miałby pan plany, gdyby nie praca w komisji?
- Miałem jechać do Bostonu na konsultacje, ale wszystko odwołałem, żeby się wciągnąć na
całego.
- A może wyjechałby pan na te pięć dni do Bostonu? Nie spodobało mi się to. Pomyślałem: „Już nie żyję! Nic nie idzie tak, jak powinno". Zdruzgotany wróciłem do hotelu. Potem przypomniałem sobie o Billu Grahamie i zadzwoniłem do niego.
- Posłuchaj, Bill - powiedziałem. - Ty mnie w to wrobiłeś, więc mnie teraz ratuj. Jestem zupełnie załamany, nie mogę tego znieść.
- O co chodzi? - zapytał.
- Chcę coś robić! Chcę się porozglądać i porozmawiać z paroma ludźmi od spraw technicznych!
- Pewnie! Czemu nie? - on na to. - Zorganizuję ci małą wycieczkę. Możesz jechać, gdzie chcesz: do Centrum Johnsona, Marshalla albo Kennedy'ego...
Pomyślałem, że nie pojadę do Centrum Kennedy'ego, bo wyjdzie na to, że pierwszy chcę się wszystkiego dowiedzieć. Sally Ride pracowała w Centrum Johnsona i zgłosiła się, że będzie ze mną pracować, więc powiedziałem, że właśnie tam pojadę.
- Świetnie - odparł Bill. - Powiem Davidowi Achesonowi. Jest bliskim przyjacielem Rogersa i moim. Jestem pewien, że wszystko będzie w porządku.
Pół godziny później Acheson dzwoni do mnie i mówi:
- Myślę, że to świetny pomysł, i tak też przedstawiłem sprawę Rogersowi, ale mówi, że nie. Po prostu nie wiem, dlaczego nie udaje mi się go przekonać.
Tymczasem Graham zaproponował kompromis: miałem zostać w Waszyngtonie, a on postara się o to, żeby w jego biurze w NASA, po drugiej stronie ulicy, pojawili się fachowcy, którzy powiedzą mi to, co chcę, a ja nie będę musiał gonić w piętkę.
Potem telefonuje do mnie Rogers: nie zgadza się na kompromis Grahama.
- W przyszły czwartek jedziemy na Florydę - mówi.
- Jeżeli mamy siedzieć i słuchać prezentacji techników, to nie ze mną. O wiele lepiej mi się pracuje, kiedy sam mogę porozmawiać z ludźmi.
- Jako komisja musimy prowadzić prace w sposób zorganizowany.
- Do tej pory mieliśmy już kilka posiedzeń, a nie mamy jeszcze przydziału konkretnej
roboty!
Rogers na to:
- Mam zawracać głowę innym członkom komisji i zwołać specjalne posiedzenie na poniedziałek, żebyśmy mogli dokonać takiego przydziału zadań?
- No tak! - Wyobrażałem sobie, że mieliśmy pracować i że właśnie n a l e ż a ł o zawracać nam głowę - wiecie, o co mi chodzi.
Więc naturalnie Rogers zmienił temat.
- Jak widzę, nie podoba się panu hotel. Może przenieść pana do lepszego?
- Nie, dziękuję. Z hotelem wszystko w porządku.
Za chwilę znów spróbował, więc odpowiedziałem mu:
- Panie Rogers, nie chodzi mi o wygody. Staram się zabrać do roboty. Chcę się wreszcie czymś z a j ą ć !
Na koniec Rogers zgodził się, żebym poszedł na drugą stronę ulicy i porozmawiał z ludźmi z NASA. Jak widać, nieźle mu zalazłem za skórę. Później Graham próbował mi to wszystko wyjaśnić.
- Powiedzmy, że tobie, jako technicznemu, powierzają przewodnictwo komisji, która ma się zająć jakimś zagadnieniem prawnym. Twoja komisja składa się głównie z prawników, z których jeden cały czas powtarza: „Lepiej mi się pracuje, gdy mogę bezpośrednio rozmawiać z innymi prawnikami". Myślę, że najpierw chciałbyś zorientować się w sprawie, zanim pozwolisz innym prowadzić śledztwo na własną rękę.
O wiele później zrozumiałem, że Rogers musiał sobie radzić z wieloma problemami. Na przykład każdą informację udostępnioną jednemu z członków komisji trzeba było włączyć do katalogu i udostępnić innym, a do tego należało stworzyć centralną bibliotekę dokumentów. Zorganizowanie tego rodzaju rzeczy zabiera sporo czasu.
W sobotę rano poszedłem do NASA. Graham sprowadził kilku facetów od promu. Chociaż stali dość wysoko w hierarchii NASA, byli specjalistami od spraw technicznych.
Pierwszy z nich opowiedział mi o rakietach pomocniczych - o materiale pędnym, silnikach i wszystkim, z wyjątkiem uszczelnień. Na koniec powiedział, że specjalista od uszczelnień przyjdzie po południu.
Następny opowiedział mi o silniku głównym. Podstawowa zasada działania była dość prosta, lecz było jeszcze całe mnóstwo układów regulacyjnych, nadmuch z jednej i z drugiej strony, podgrzewanie tego i tamtego, wodór pod wysokim ciśnieniem, który napędza małą turbinkę, a ta porusza jeszcze coś innego, co z kolei pompuje tlen przez zawór dolotowy - i tym podobne rzeczy.
Bardzo mnie to zainteresowało i jak mogłem, starałem się wszystko zrozumieć, ale po chwili powiedziałem mu:
- O silniku tyle mi na razie wystarczy.
- Ale mamy z nimi mnóstwo innych problemów, o których powinien pan usłyszeć - mówi.
Jednak ja zwąchałem już trop rakiety pomocniczej, więc powiedziałem, że silniki główne
muszę odłożyć na później, kiedy będę miał więcej czasu.
Potem przyszedł następny, żeby mi opowiedzieć o orbiterze. Czułem się okropnie, bo przyjechał w sobotę specjalnie po to, żeby się ze mną spotkać, a wcale nie wyglądało na to, żeby część orbitalna miała cokolwiek wspólnego z katastrofą. Miałem wystarczające kłopoty ze zrozumieniem, jak działa reszta promu - cal sześcienny mózgu może przyswoić sobie tylko określoną ilość informacji - więc pozwoliłem, żeby mi trochę opowiedział o swojej działce, ale niedługo musiałem stwierdzić, że wszystko jest za bardzo szczegółowe, więc, koniec końców, miło sobie pogawędziliśmy.
Po południu przyszedł specjalista od uszczelnień. Nazywał się Weeks, a to, co mi powiedział, sprowadzało się do kontynuacji mojego instruktażu z JPL - poszerzonego o dodatkowe szczegóły.
Oprócz pasty uszczelniającej połączenie stosuje się jeszcze inne zabezpieczenia, ale ostatnią barierą mają być dwa gumowe pierścienie uszczelniające, o przekroju okrągłym, które mają grubość mniej więcej 6,3 mm i ułożone są na okręgu o średnicy około 3,65 m, czyli mają długość około 11,30 m każdy.
Pierwotny projekt autorstwa firmy Morton Thiokol zakładał, że napór spalanego paliwa dociśnie uszczelki. Ale złącze jest mocniejsze od ścianek zbiornika (jest trzy razy grubsze), więc ścianka wygina się na zewnątrz, co powoduje, że złącze trochę się zgina - na tyle, że pierścień zsuwa się z uszczelnianego miejsca. Weeks powiedział mi, że zjawisko to nazywa się skręceniem złącza i zostało odkryte dość wcześnie, bo jeszcze przed pierwszym lotem promu.
Kawałki gumy w złączach są pierścieniami uszczelniającymi, lecz nie pracują tak samo jak zwykłe uszczelki. W zwykłych warunkach, na przykład w silniku samochodowym, są wirujące wały i części, które przesuwają się względem siebie, ale szczeliny zawsze pozostają takie same. Uszczelka taka po prostu siedzi nieruchomo w szczelinie.
W przypadku promu szczelina powiększa się w miarę wzrostu ciśnienia wewnątrz rakiety. Żeby zachować szczelność połączenia, guma musi rozprężać się na tyle szybko, żeby zdążyć zamknąć szczelinę - a w czasie startu szczelina tworzy się w ułamku sekundy. Tak więc
elastyczność gumy staje się nadzwyczaj ważnym szczegółem konstrukcji.
Gdy inżynierowie firmy Thiokol natrafili na te problemy, skontaktowali się z firmą Parker Seal Company, która produkuje gumę, i poprosili o radę. Zostali poinformowani, że pierścienie uszczelniające nie są stworzone z myślą o takim zastosowaniu, więc nic nie można na to poradzić.
Chociaż prawie od samego początku wiedziano, że złącze nie działa tak, jak powinno, Thiokol nadal borykał się z pierwotnym rozwiązaniem. Wprowadzono do niego kilka prowizorycznych ulepszeń. Jednym z nich było włożenie wkładki rozpierającej w celu poprawy szczelności złącza, które jednak dalej było nieszczelne. Weeks pokazał mi zdjęcia przecieków z poprzednich lotów - coś, co inżynierowie nazywali „przedmuchem" - czarne ślady za uszczelką, w miejscu, gdzie wydostawał się na zewnątrz gorący gaz, i coś, co nazywali „erozją", gdy uszczelka trochę się nadpaliła. W tabeli lotów notowano, jak poważny jest przedmuch i jakie są rozmiary erozji. Przerobiliśmy całą historię problemu, aż do fatalnego lotu 51-L.
- Gdzie tu jest napisane, że w ogóle tym się zajmowali? - zapytałem. - Ze coś się dzieje w tej sprawie, że są jakieś postępy?
Jedynym takim miejscem były „przeglądy gotowości lotów" - pomiędzy lotami nie było nawet wzmianki, że problem szczelności w ogóle zaistniał!
Przejrzeliśmy podsumowanie raportu. Jak zwykle, wszystko rozpoczynało się od „krop". W górnej linijce czytam:
• Brak właściwego wtórnego uszczelnienia złącza stanowi istotne zagrożenie, a metody ograniczenia skręcenia złącza winno się jak najprędzej włączyć do projektu w celu wyeliminowania tego zagrożenia.
Poniżej, pod koniec strony, czytamy:
• Analiza istniejących danych wskazuje, że istniejącą konstrukcję można bezpiecznie eksploatować, jeśli szczelność wszystkich złączy będzie sprawdzana stałym nadciśnieniem 100 kg na 2,5 cm .
Uderzyła mnie sprzeczność między stwierdzeniami: jeżeli coś „stanowi istotne zagrożenie", to jak można bezpiecznie z tym latać? Gdzie tu logika?
- Tak, rozumiem, o co panu chodzi! - powiedział Weeks. - Spójrzmy: piszą tutaj „Analiza istniejących danych... "
Jeszcze raz prze wertowaliśmy raport i znaleźliśmy analizę, o której mowa. Był to jakiś model komputerowy z mnóstwem założeń, które same w sobie wcale nie musiały być poprawne. Wiecie przecież, co grozi wszystkim użytkownikom komputerów: śmiecie na wejściu, śmiecie na wyjściu! Analiza kończyła się stwierdzeniem, że niewielkie nieszczelności o nieprzewidywalnym charakterze można tolerować, mimo że nie zakładał ich pierwotny projekt.
Gdyby wszystkie uszczelnienia puszczały, nawet NASA zauważyłaby, że problem jest poważny. Ale tylko kilka złączy w niektórych lotach okazało się nieszczelnych. Więc NASA wypracowała sobie szczególny stosunek do tego zagadnienia: jeżeli jedno ze złączy okazuje się trochę nieszczelne podczas jednego lotu i lot kończy się powodzeniem, problem nie jest aż tak poważny. No to spróbujcie zagrać w rosyjską ruletkę zgodnie z następującą zasadą: naciśnijcie spust, a gdy rewolwer nie wystrzeli, to znaczy, że można spróbować jeszcze raz...
Zalecenia
• Brak właściwego wtórnego uszczelnienia złącza stanowi istotne zagrożenie , a metody ograniczenia skręcenia złącza winno się jak najprędzej włączyć do projektu w celu wyeliminowania tego zagrożenia.
• Warunki przepływu gazów w okolicach złączy w chwili zapłonu i podczas działania silnika winny zostać sprawdzone w procesie modelowania przepływu na zimno, w celu eliminacji erozji pierścieni uszczelniających.
• Należy przeprowadzić test statyczny QM-5, aby znaleźć i zatwierdzić drugie źródło jedynego dopuszczonego do lotów wypełniacza złącz (wzbogaconej azbestem pasty uszczelniającej) i zachować przewidywany harmonogram lotów.
• We wszystkich złączach VLS-1 winno się stosować jedynie dopuszczony do lotów wypełniacz złącz (wzbogaconą azbestem pastę uszczelniającą produkcji firmy Randolph).
• Należy przeprowadzić dodatkowe testy w niskich i wysokich temperaturach w celu udoskonalenia analitycznego modelu zagadnienia erozji pierścieni uszczelniających oraz określenia marginesu bezpieczeństwa dla pierścieni wykazujących ślady takiej erozji.
• Analiza istniejących danych wskazuje, że istniejącą konstrukcję można bezpiecznie eksploatować, jeśli szczelność wszystkich złączy będzie sprawdzana stałym nadciśnieniem 100 kg na 2,5 cm2, złącza będą wolne od zanieczyszczeń w miejscu uszczelnienia i spełnią wymagane parametry odporności na ściskanie.
• Należy przyspieszyć podejmowane wysiłki mające na celu likwidację erozji uszczelek w silnikach rakietowych na paliwo stałe.
Weeks powiedział mi, że krąży plotka, iż historia z uszczelnieniem złączy przeciekła do gazet. Niepokoił się trochę, bo w jej świetle wyglądało na to, że NASA ma coś do ukrycia.
Odparłem, że jestem zupełnie zadowolony z ludzi, których podesłał mi Graham, i że skoro już w JPL usłyszałem o problemie z uszczelnieniem złączy, nie widzę w tym specjalnej sprawy.
Następnego dnia, w niedzielę, Bill Graham wraz z rodziną zabrał mnie do National Air and
n
Space Museum . Wcześniej zjedliśmy razem śniadanie, potem przeszliśmy na drugą stronę ulicy. Spodziewałem się, że zastaniemy na miejscu wielkie tłumy zwiedzających, lecz zapomniałem, że Graham jest taką szychą. Przez jakiś czas mieliśmy wszystko dla siebie.
Widzieliśmy też Sally Ride. Stała w gablocie, w kombinezonie astronauty, trzymając w ręku hełm i inne takie. Woskowa figura wyglądała jak żywa.
W muzeum była specjalna sala kinowa, w której puszczali film o NASA i jej osiągnięciach. Robił wrażenie. Nie zdawałem sobie w pełni sprawy z liczby osób, które zaangażowane były w prace nad promem, i z wysiłku, który włożono w jego powstanie. Poza tym wiecie, jak to jest z filmami: można im nadać całą dramaturgię. Ten miał taki ładunek emocjonalny, że o mało się nie rozpłakałem. Widziałem, że wypadek Challengera musiał być dla nich poważnym ciosem. Gdy pomyślałem, że tak wielu ludzi bardzo się starało, żeby poleciał - a on się rozlatuje - nabrałem jeszcze więcej zdecydowania, żeby jak najszybciej pomóc w wyjaśnieniu tego, co się stało, aby wszyscy ci ludzie mogli wrócić do pracy. Po obejrzeniu filmu zmieniłem swój stosunek do NASA z lekko negatywnego na zdecydowanie pozytywny. Po południu tego samego dnia zatelefonował do mnie generał Kutyna.
- Profesor Feynman? - upewnił się. - Mam dla pana pilną wiadomość. Och, przepraszam na
chwilę.
Z oddali dobiegły mnie dźwięki orkiestry wojskowej. Muzyka urwała się i generał Kutyna podjął wątek:
- Przepraszam, profesorze, jestem na koncercie Orkiestry Sił Powietrznych. Właśnie grali
hymn.
Wyobraziłem go sobie w mundurze, stojącego na baczność, salutującego jedną dłonią, podczas gdy w drugiej trzyma słuchawkę.
- Co to za wieści, generale? - zapytałem.
- No cóż, po pierwsze, Rogers powiedział mi, żebym panu przekazał, aby nie wybierał się pan do NASA.
Nic mnie to nie obeszło, bo dzień wcześniej już tam byłem.
- Po drugie, jutro po południu mamy specjalne posiedzenie z udziałem człowieka, którego artykuł opublikował dzisiaj „New York Times".
Zachichotałem w duchu. A więc jednak będziemy mieli w poniedziałek specjalne zebranie!
Generał mówił dalej:
- Dziś rano zajmowałem się gaźnikiem mojego wozu i pomyślałem sobie, że prom wystartował, kiedy na zewnątrz było około 2,5°C. Przedtem najniższą notowaną temperaturą przy starcie było około 12°C. Pan jest profesorem: Jaki, proszę pana, ma wpływ n i s ka t e m p e r a t u r a n a z a c h o w a n i e u s z c z e l e k ?
- Ach tak! - wykrzyknąłem. - Sztywnieją. No pewnie!
To wszystko, co miał mi do powiedzenia. Za to spostrzeżenie doczekałem się wielu wyrazów uznania, lecz to właśnie on podsunął mi tę myśl. Profesorowi fizyki teoretycznej zawsze trzeba powiedzieć, czego ma szukać. On tylko korzysta ze swojej wiedzy, żeby wyjaśnić spostrzeżenia tych, którzy przeprowadzają doświadczenia!
W poniedziałek rano wraz z generałem Kutyna poszliśmy do biura Grahama i zapytaliśmy go, czy ma jakieś dane na temat wpływu temperatury na pierścienie uszczelniające. Nie miał ich pod ręką, ale obiecał, że zaraz nam je znajdzie. Przy okazji pokazał nam kilka ciekawych zdjęć płomieni, które wydobywały się z prawego silnika pomocniczego na kilka sekund przed eksplozją. Trudno było z całą pewnością stwierdzić, skąd się wzięły, lecz na szczęście Graham miał w swoim gabinecie model promu. Położyłem model na podłodze i ustawiłem tak, żeby wyglądał, jak na zdjęciu - pod względem rozmiarów i orientacji w przestrzeni.
Zauważyłem, że każda rakieta pomocnicza ma z boku niewielki otwór - zwany gniazdem kontroli szczelności - przez który pod wysokim ciśnieniem sprawdza się szczelność złącza. Kłopot w tym, że gniazdo znajduje się m i ę d z y pierścieniami uszczelniającymi, więc jeżeli nie zatka się go prawidłowo i gdy pierwszy pierścień puści, gaz zacznie się wydostawać na zewnątrz i katastrofa gotowa. Mniej więcej z tego samego miejsca buchały płomienie. Oczywiście, trzeba było sprawdzić, czy ogień rzeczywiście brał się z tego otworu, czy może na zdjęciu widzimy tylko koniec większego płomienia, którego źródło było gdzie indziej.
Po południu mieliśmy nadzwyczajne posiedzenie przy drzwiach zamkniętych, żeby posłuchać gościa, którego historia znalazła się w „New York Timesie". Nazywał się Cook. Pracował w departamencie budżetowym NASA i poproszono go, by zbadał hipotetyczny problem szczelności złączy i oszacował koszty konieczne do jego rozwiązania.
Z rozmów z technikami dowiedział się, że złącza od dłuższego czasu sprawiały spore kłopoty. Więc napisał raport, że naprawa kosztować będzie tyle i tyle - razem wziąwszy dość sporo. Z punktu widzenia prasy i niektórych członków komisji opowieść Cooka wyglądała na demaskatorską - jakby NASA starała się przed nami ukryć problem szczelności złączy.
Musiałem przetrzymać to całe, zupełnie zbędne poruszenie. Zastanawiałem się, czy za każdym razem, gdy w gazecie ukaże się jakiś artykuł, będziemy zwoływać nadzwyczajne posiedzenia. W ten sposób nigdy do niczego nie dojdziemy! Ale później, na tym samym posiedzeniu, wydarzyło się kilka ciekawych rzeczy. Najpierw pokazano nam kilka zdjęć, na których widać było kłęby dymu wydobywające się ze złącza tuż po odpaleniu silników, lecz zanim jeszcze prom oderwał się od płyty wyrzutni rakietowej. Dym wydobywał się z tego samego miejsca - możliwe, że z gniazda kontroli szczelności - w którym później pokazał się płomień. Teraz nie pozostawało wiele miejsca na wątpliwości. Wszystko zaczynało pasować.
Wtedy stało się coś zupełnie nieoczekiwanego. Na nasze posiedzenie przyszedł z własnej inicjatywy (bo nie zapraszaliśmy go) inżynier z Morton Thiokol Company, niejaki MacDonald. Powiedział nam, iż technicy z ich firmy już wcześniej doszli do wniosku, że niskie temperatury mogą mieć wpływ na szczelność złączy i że bardzo, ale to bardzo się zaniepokoili. W nocy poprzedzającej lot, w trakcie dokonywania przeglądu gotowości do lotu, zasygnalizowali NASA, że prom nie powinien startować, gdyby temperatura spadła poniżej 12°C (najniższa notowana poprzednio), a tamtego dnia było -2,5°C.
MacDonald dodał, że ludzie w NASA byli bardzo „poruszeni" tym stwierdzeniem. Przewodniczący zebrania, jakie wtedy zwołano, nazwiskiem Mulloy, przekonywał, że dane są „niepełne" - przecież niektóre loty z erozją i przedmuchem odbywały się w temperaturach wyższych niż 12°C - więc ludzie z Thiokol powinni ponownie rozważyć swój sprzeciw wobec lotu. Thiokol zmienił decyzję, lecz MacDonald nie zgodził się z nią.
- Jeżeli tym razem coś pójdzie nie tak, nie chciałbym stawać przed komisją śledczą i powiedzieć, że przekroczyłem swoje kompetencje i dałem im wolną rękę - zastrzegł się wtedy MacDonald.
Całość zabrzmiała tak zaskakująco, że Rogers musiał zapytać:
- Czy właściwie pana zrozumiałem, gdy powiedział pan... - i tu przytoczył własnymi słowami jego opowieść.
- Tak jest - powiedział MacDonald.
Cała komisja była wstrząśnięta, bo po raz pierwszy usłyszeliśmy tę historię: istniał nie tylko problem szczelności złączy, lecz chyba też niedowład na szczeblu zarządzania.
Rogers postanowił, że opowieść MacDonalda zostanie dokładnie zbadana i że zdobędziemy więcej szczegółów, zanim ogłosimy ją publicznie. Lecz aby poinformować opinię publiczną, będziemy musieli odbyć posiedzenie otwarte następnego dnia, we wtorek, na którym zeznawać będzie Cook. Pomyślałem, że będzie to tylko przedstawienie: powtórzymy to samo, co
było dzisiaj, i nie dowiemy się niczego więcej.
Gdy wychodziliśmy, podszedł do mnie Bill Graham z naręczem papierów.
- Ho ho! Niezłe tempo! - wykrzyknąłem. - Dopiero dziś rano wrzuciłem ci temat!
Zawsze był bardzo chętny do współpracy.
Na kartce na samym wierzchu napisane jest: „Profesor Feynman z Komisji Prezydenckiej pragnie się dowiedzieć, jaki jest wpływ temperatury na zmianę elastyczności uszczelek w określonym czasie" - to notatka służbowa zaadresowana do podwładnego. Pod nią następna: „Profesor Feynman z Komisji Prezydenckiej pragnie się dowiedzieć..." - od tego podwładnego do kolejnego, i tak dalej na sam dół.
Znajduję wreszcie kartkę z jakimiś liczbami od nieboraka na samym dole i całą serię kartek o przedkładaniu odpowiedzi na wyższy szczebel. Więc mam całą stertę papierów, wygląda zupełnie jak kanapka, a w środku jest odpowiedź - i to na niewłaściwe pytanie! Odpowiedź brzmiała: „Gumę ściska się przez dwie godziny pod pewnym ciśnieniem i w pewnej temperaturze, a potem obserwuje, jak długo powraca do poprzedniego kształtu" - wszystko przez całe godziny . A mnie chodziło o to, jak szybko w milisekundach reaguje guma podczas odpalenia rakiety. Uzyskana informacja okazała się bezużyteczna.
Wróciłem do hotelu. Jem obiad i czuję się podle. Patrzę na stół i widzę szklankę wody z lodem. Myślę sobie: „Cholera, chyba sam mogę sprawdzić, jak jest z tą gumą, i nie muszę zatrudniać całej machiny NASA do przesyłania notatek służbowych: wystarczy spróbować! Potrzebny mi tylko kawałek gumy. Mogę to zrobić jutro, kiedy wszyscy będziemy siedzieć i wysłuchiwać tych bzdur Cooka, które opowiedział nam już dzisiaj. Zawsze na posiedzeniach dostajemy wodę z lodem - tyle mogę zrobić, żeby zaoszczędzić na czasie". Potem stwierdziłem: „Jednak nie, wypadnie to niezręcznie". Ale przypomniałem sobie Luisa Alvareza, fizyka. Jest facetem, którego podziwiam za odwagę i poczucie humoru. Gdyby był w komisji, z pewnością by to zrobił, i mnie to wystarczyło.
Krążą historie o fizykach - bohaterach nauki - którzy błyskawicznie zdobywali potrzebne informacje - tak po prostu - podczas gdy inni zabierali się do rzeczy okrężną drogą. Na przykład, po odkryciu promieni ultrafioletowych i promieni „X", pojawił się nowy, trudny do wykrycia rodzaj promieniowania, zwany promieniami „N", które zaobserwował André Blondel we Francji. Inni naukowcy mieli kłopoty z powtórzeniem doświadczeń Blondela, więc ktoś poprosił wielkiego amerykańskiego fizyka R. W. Wooda, żeby pojechał do laboratorium Blondela.
Na wykładzie otwartym Blondel zrobił prezentację. Wiedział, że aluminium załamuje promienie „N", więc miał przygotowany cały rząd soczewek, za którymi znajdowała się obrotowa tarcza z aluminiowym pryzmatem. W miarę powolnego obrotu pryzmatu tu pojawiały się promienie „N", tam się załamywały, asystent Blondela zaś podawał ich natężenie - różne wielkości dla różnych kątów. Ponieważ światło zakłócało promienie „N", Blondel wyłączył oświetlenie sali, żeby dokonać bardziej precyzyjnych odczytów. Jego asystent dalej podawał natężenie promieniowania.
Gdy znów włączyli światło, oto w pierwszym rzędzie siedzi R. W. Wood, trzyma pryzmat wysoko nad głową i obraca go w palcach, żeby wszyscy mogli zobaczyć! Taki był koniec promieni „N".
Pomyślałem sobie: „Właśnie! Muszę zdobyć próbkę gumy!" Dzwonię do Billa Grahama. Niemożliwe. Trzymają to gdzieś w Centrum Kennedy'ego. Ale nagle przypomina sobie, że w modelu złącza, z którego mamy korzystać na jutrzejszym posiedzeniu, są dwa kawałki gumy. Zaproponował, żebyśmy się spotkali u niego w biurze i spróbowali je wyjąć.
Następnego dnia wstałem wcześnie i wyszedłem przed hotel. Jest ósma i pada śnieg. Łapię taksówkę i mówię do kierowcy:
- Proszę do sklepu z narzędziami.
- Z narzędziami, proszę pana?
- Właśnie. Muszę kupić parę narzędzi.
- Ale tu w okolicy nie ma takich. Tu jest Kapitol, tam Biały Dom - zaraz, zaraz, chyba coś sobie przypominam. Kiedyś przejeżdżałem koło takiego jednego.
Kiedy już znalazł sklep, okazało się, że otwierają go dopiero o 8.30 - było około 8.15 - więc czekałem na zewnątrz w marynarce, pod krawatem - w przebraniu, z którego korzystałem od chwili przyjazdu do Waszyngtonu, żeby móc poruszać się swobodnie wśród tubylców i nie zwracać na siebie zbytniej uwagi.
W budynkach (dobrze ogrzanych) miejscowi noszą marynarki i one wystarczają na przejście z jednego budynku do drugiego - lub z budynku do taksówki, jeżeli wnętrza są zbytnio oddalone. (Wszystkie taksówki też są ogrzewane). Lecz tubylcy wydają się cierpieć na szczególny rodzaj lęku przed zimnem: oto ilekroć życzą sobie wyjść na zewnątrz, na marynarki wkładają płaszcze. Sam nie kupiłem sobie jeszcze płaszcza, więc trochę rzucałem się w oczy, gdy tak stałem na śniegu przed sklepem z narzędziami.
O 8.30 wszedłem do środka i kupiłem parę śrubokrętów, kombinerki i najmniejszy zacisk, jaki udało mi się znaleźć. Potem poszedłem do NASA.
Po drodze do biura Grahama pomyślałem sobie, że zacisk może być za duży. Nie zostało mi za wiele czasu, więc pobiegłem do działu medycznego NASA. (Wiedziałem, gdzie jest, bo chodziłem tam na badania krwi zaordynowane przez mojego kardiologa, który próbował leczyć mnie przez telefon). Poprosiłem o zacisk lekarski - taki do zakładania na gumowe rurki.
Nie mieli. Ale jeden z facetów powiedział:
- Może byśmy sprawdzili, czy ten pański zmieści się w szklance?
Zmieści! się.
Poszedłem do biura Grahama. Z pomocą kombinerek z łatwością wyciągnąłem uszczelkę z modelu. Stoję tam tak z kawałkiem gumy w dłoni i wiem, że bardziej uczciwie i dramatycznie byłoby przeprowadzić eksperyment po raz pierwszy na otwartym posiedzeniu. Lecz zrobiłem coś, czego trochę się wstydzę. Popełniłem oszustwo. Nie mogłem się oprzeć. Zrobiłem próbę. Innymi słowy, idąc za przykładem komisji - odbywania posiedzenia zamkniętego przed posiedzeniem otwartym - upewniłem się, że wszystko jest jak należy, przed przeprowadzeniem doświadczenia przy otwartej kurtynie. Potem z powrotem włożyłem uszczelkę do modelu, żeby Graham mógł go zabrać na posiedzenie.
Idę, gotów, z kombinerkami w jednej kieszeni i zaciskiem w drugiej. Siadam obok generała Kutyny.
Na poprzednim posiedzeniu wszyscy dostaliśmy wodę z lodem. Teraz nie. Wstaję i podchodzę do kogoś, kto na oko zajmuje się takimi sprawami, i proszę go o szklankę wody z lodem.
- Zaraz, zaraz! - on na to.
Pięć minut później strażnicy zamykają drzwi, posiedzenie się zaczyna, a ja nie mam wody. Gestem przywołuję faceta, z którym przed chwilą rozmawiałem. Podchodzi do mnie i mówi:
- Proszę się nie martwić, już idzie!
Posiedzenie trwa. Mulloy zaraz zacznie mówić o uszczelkach. (Widać, że NASA chce nam o nich opowiedzieć, zanim zrobi to Cook). Model przechodzi z rąk do rąk, a każdy członek komisji przygląda mu się przez chwilę.
A wody z lodem jak nie było, tak nie ma!
Mulloy zaczyna wyjaśniać funkcję uszczelek - w sposób obowiązujący w NASA: używa dziwacznych słów i skrótów, a pozostali mają kłopoty ze zrozumieniem, o co mu chodzi.
Czekając na wodę z lodem, żeby przygotować sobie grunt, zaczynam mówić:
- Podczas odpalania rakiety pojawiają się drgania, które powodują, że złącza segmentów rakiety poruszają się trochę - czy to prawda?
- Tak, to prawda, proszę pana.
- A wewnątrz złączy tak zwane pierścienie uszczelniające powinny się rozprężać, uszczelniając złącze - czy to prawda?
- Tak jest. W warunkach statycznych powinny bezpośrednio stykać się z wewnętrzną i zewnętrzną powierzchnią i być ściśnięte o około 0,5 mm.
- Dlaczego nie można usunąć tych pierścieni?
- Dlatego, że wtedy gorący gaz miałby ujście przez złącze...
- Tak więc, żeby uszczelnienie spełniało swoje zadanie, pierścienie uszczelniające muszą być wykonane z gumy, a nie z czegoś takiego jak na przykład ołów, który odkształca się pod naciskiem.
- Tak jest.
- A teraz, gdyby pierścień na sekundę lub dwie stracił sprężystość, czy wystarczyłoby to do stworzenia bardzo niebezpiecznej sytuacji?
- Tak jest.
Doprowadziło nas to wprost do zagadnienia wpływu temperatury na elastyczność gumy. Chciałem wykazać, że Mulloy musiał wiedzieć, iż temperatura ma taki wpływ, chociaż, zgodnie z tym, co mówił MacDonald, feralnego dnia stwierdził, że dane są „niepełne". Ale woda z lodem nie nadchodziła! Musiałem więc przerwać, i ktoś inny zaczął zadawać pytania.
Model wędruje do generała Kutyny, potem do mnie. Z kieszeni wyjmuję kombinerki i zacisk, lecz dalej nie mam wody! Odwracam się znów i daję znak gościowi, któremu wcześniej zawracałem głowę, a on też gestem odpowiada mi: „Spokojnie, zaraz pan dostanie!"
Rzeczywiście - po chwili zauważyłem młodą kobietę. Niosła tacę ze szklankami. Podaje szklankę wody z lodem Rogersowi, potem Armstrongowi, chodzi tam i z powrotem wzdłuż rzędów na podium i każdemu podaje wodę z lodem! Biedna kobieta, wszystko sobie wcześniej przygotowała, żeby każdy mógł dostać swoją wodę.
Wreszcie, kiedy dostaję swą szklankę, nie piję ani łyka! Spinam gumę zaciskiem i wkładam do wody z lodem. Po kilku minutach jestem gotów zademonstrować wynik eksperymenciku. Sięgam po mały przycisk, który uruchamia mój mikrofon. Generał Kutyna, który w lot chwycił, co zmierzam zrobić, nachylił się do mnie szybko i mówi:
- Drugi do pilota: nie teraz.
Za chwilę znów sięgam po mikrofon.
- Nie teraz!
Pokazuje mi palcem miejsce w książce z materiałami informacyjnymi, ze wszystkimi wykresami, tabelami i slajdami, które omawia Mulloy, i mówi:
- Jak dojdzie do tego slajdu, wtedy będzie właściwy moment.
Wreszcie Mulloy dochodzi do właściwego miejsca, ja naciskam przycisk swojego mikrofonu i mówię:
- Wyjąłem ten kawałek gumy z modelu złącza, ścisnąłem i na chwilę włożyłem do wody z
lodem.
Wyciągam zacisk, podnoszę wysoko do góry i, nie przestając mówić, zwalniam go.
- Zauważyłem, że po zwolnieniu zacisku guma nie wraca do poprzedniego położenia. To znaczy, że przez ponad kilka sekund ten konkretny materiał nie wykazuje elastyczności w temperaturze 0°C. Wydaje mi się, że ma to pewne znaczenie dla rozpatrywanego przez nas zagadnienia.
Zanim Mulloy mógł cokolwiek powiedzieć, odezwał się Rogers:
- To sprawa, którą zajmiemy się szczegółowo na posiedzeniu na temat pogody; uważam, że jest to bardzo ważna uwaga, z czym na pewno pan Mulloy się zgadza i nie omieszka się do niej ustosunkować na kolejnym posiedzeniu.
Podczas przerwy na lunch podchodzili do mnie reporterzy i zadawali pytania w rodzaju: „Czy mówił pan o uszczelce, czy o paście uszczelniającej?" i „Mógłby nam pan wyjaśnić, co to dokładnie jest pierścień uszczelniający?" Byłem więc dość przygnębiony, bo nie udało mi się przekazać tego, co chciałem. Ale jeszcze tego samego wieczora dziennikarze we wszystkich programach informacyjnych udowodnili, że chwycili, o co chodzi w moim eksperymencie, a następnego dnia gazety wszystko doskonale wyjaśniły.
Sprawdź szóstą!
Moja kuzynka Frances uświadomiła mnie co do posłannictwa prasy. Za prezydentury Nixona i Forda była korespondentką agencji AP w Białym Domu, a teraz pracowała dla CNN. Opowiadała mi historie o facetach, którzy tak bali się reporterów, że wymykali się tylnymi drzwiami. Od niej dowiedziałem się, że prasa nie robi nic złego, dziennikarze po prostu starają się pomóc ludziom dowiedzieć się, co się dzieje, a uprzejmość dla nich na pewno nie zaszkodzi. Odkryłem, że w gruncie rzeczy są dość przyjaźnie nastawieni, gdy da im się okazję. Tak więc nie bałem się dziennikarzy i zawsze odpowiadałem im na pytania.
Tłumaczyli mi, że mogę „odmówić podania źródła informacji". Ale nie miałem ochoty na żadne sztuczki. Nie chciałem, żeby wyglądało na to, iż puszczam przecieki. Dlatego, ilekroć rozmawiałem z prasą, byłem szczery, nic więc dziwnego, że moje nazwisko pojawiało się codziennie we wszystkich gazetach! Często reszta komisji niecierpliwiła się, żeby pójść na lunch, a j a zostawałem i odpowiadałem na pytania. Po co organizować otwarte posiedzenia, skoro ma się zamiar uciec, kiedy zapytają, co znaczy jakieś słowo?
Gdy wreszcie wychodziliśmy na lunch, Rogers przypominał nam, żebyśmy byli ostrożni i nie rozmawiali z prasą. Odpowiadałem mu: „Mówiłem im tylko o uszczelkach", albo coś w tym stylu.
Praca w komisji wiązała się z pewnym napięciem, więc z radością co jakiś czas jadałem obiad w towarzystwie Frances i Chucka, syna mojej siostry, który pracował dla „Washington Post". Ponieważ Rogers przez cały czas mówił o przeciekach, pilnowaliśmy się, żeby ani słówkiem nie wspominać o tym, co robię. Jeżeli CNN chciałaby się czegoś dowiedzieć ode mnie, musiałaby przysłać innego reportera. To samo dotyczyło „Washington Post".
Powiedziałem Rogersowi o tym, że moi krewni są dziennikarzami:
- Umówiliśmy się, że nie będziemy rozmawiać o mojej pracy. Czy uważa pan, że mogą z tego wyniknąć jakieś problemy?
Uśmiechnął się i powiedział:
- Wszystko jest w zupełnym porządku. Ja też mam kuzyna dziennikarza. Nie będzie żadnych problemów.
W środę komisja nie miała nic do roboty, więc generał Kutyna zaprosił mnie do Pentagonu, żeby mnie oświecić co do wzajemnych relacji między Siłami Powietrznymi a NASA. W Pentagonie byłem po raz pierwszy. Dookoła pełno facetów w mundurach, którzy wykonywali rozkazy - zupełnie inaczej niż w cywilu. Generał powiedział do jednego z nich:
- Chcę skorzystać z sali konferencyjnej...
- Tak jest!
- ...proszę przygotować slajdy, numery takie a takie.
- Tak jest! Tak jest!
Wszyscy ci ludzie skaczą koło nas, a generał Kutyna robi mi najprawdziwszy wykład w specjalnej sali posiedzeń. Slajdy wyświetlane były od tyłu, na ścianie, która była ekranem. Było rzeczywiście świetnie.
Generał Kutyna mówił rzeczy w rodzaju: „Senator taki a taki siedzi u NASA w kieszeni", a ja, na poły żartobliwie komentowałem: „Dość tych dygresji, generale, głowa mi puchnie! Ale proszę się nie martwić, nic z tego nie zapamiętam!" Pragnąłem być naiwny: najpierw chciałem się dowiedzieć, co przytrafiło się promowi, a o potężne naciski polityczne miałem się martwić później.
Gdzieś w trakcie prezentacji generał Kutyna zauważył, że każdy z członków komisji ma jakąś słabość, której źródłem są powiązania zawodowe: dla niego samego wyjaśnienie pewnych zagadnień dotyczących sposobu zarządzania NASA było sprawą niezmiernie trudną lub wręcz beznadziejną, bo bardzo blisko współpracował z personelem agencji na poprzednim stanowisku
o
dyrektora programu transportu promu kosmicznego z ramienia Sił Powietrznych . Sally Ride nadal tam pracuje, nie może więc ot, tak sobie, powiedzieć tego, co chce. Covert brał udział w pracach nad silnikami i był konsultantem NASA, i tak dalej.
- A ja jestem związany z Caltech, ale nie uważam tego za słabość! - pochwaliłem się.
- To prawda - przyznał. - Jest pan niezwyciężony, przynajmniej tak nam się teraz wydaje. Ale w Siłach Powietrznych mamy zasadę: sprawdź szóstą.
Zaraz mi wyjaśnił, co to znaczy:
- Leci facet, rozgląda się i wydaje mu się, że nic mu nie grozi. Tymczasem inny siada mu na ogon (na „godzinie szóstej" - „godzina dwunasta" jest z przodu) i naciska na spust. Większość samolotów zestrzeliwuje się właśnie w taki sposób. Jeżeli myślisz, że jesteś bezpieczny, jesteś w niebezpieczeństwie! Gdzieś kryje się słaby punkt, który musisz znaleźć. Musisz zawsze sprawdzić szóstą!
W tej chwili wchodzi podkomendny. Mamrocze coś, że teraz ktoś inny chce skorzystać z sali. Generał Kutyna mówi:
- Powiedz im, że skończę za 10 minut!
- Tak jest!
Wreszcie wychodzimy. Na korytarzu czeka na wolną salę DZIESIĘCIU GENERAŁÓW - a ja siedziałem tam sam, słuchając specjalnie przygotowanego wykładu. Czułem się wyśmienicie.
Przez resztę dnia pisałem list do domu. Zacząłem się martwić o „szóstą", gdy opisałem reakcję Rogersa na odwiedziny Frances i Chucka. Pisałem:
...Byłem zadowolony z reakcji Rogersa, ale teraz, kiedy piszę te słowa, zaczynam mieć wątpliwości. Wszystko poszło zbyt łatwo - po tym, jak usilnie starał się powstrzymać wszelkie przecieki na wcześniejszych posiedzeniach. Czy mnie czasem w coś nie wrabiają? (WIDZISZ, KOCHANIE, WDAJE SIĘ W TO WASZYNGTOŃSKA PARANOJA)... Zaczyna mi się wydawać, że dzieją się tu rzeczy, których wykrycie pewne osoby będą się starać mi uniemożliwić i spróbują mnie zdyskredytować, gdybym zanadto się zbliżył... Więc z wielkimi oporami postanowiłem, że nie będę już odwiedzać Frances i Chucka. Ale najpierw zapytam Fran, czy przypadkiem nie jest to zbyt paranoidalne. Rogers wydawał się tak miły i kazał mi być dobrej myśli. Wszystko poszło gładko, ale pewnie jestem jak ten cierń w jego boku...
Jutro o 6.15 lecimy samolotem specjalnym (dwie sztuki) do Centrum Kosmicznego Kennedy'ego na „instruktaż". Oczywiście, będziemy się włóczyć dookoła, pokażą nam wszystko - o rety! - ale nie będzie czasu, żeby pogadać z kimś o szczegółach technicznych. Wszystko to psu na budę. No cóż, gdybym nie dowiedział się wszystkiego do piątku, zatrzymam się na sobotę i niedzielę, a gdyby i wtedy nie pracowali, zostanę na poniedziałek i wtorek. Postanowiłem wykonać robotę do końca i dowiedzieć się, co się stało - niech się dzieje, co chce!
Domyślam się, że pozwolą mi na to, zasypią danymi i szczegółami... żeby mieli czas zmiękczyć niebezpiecznych świadków, i takie rzeczy. Ale nie uda im się bo: 1) sprawy techniczne łapię i orientuję się w nich znacznie szybciej, niż im się wydaje, poza tym 2) zwąchałem już coś, o czym nie zapomnę, bo uwielbiam ten zapach - chwyciłem trop pasjonującej przygody.
Mam wrażenie, że jestem tu jak słoń w składzie porcelany. Lecz słonie zdecydowanie lepiej czują się na wolnym powietrzu. Do metafory bardziej pasowałby szczupak, bo ta ich porcelana to jeden wielki pic na wodę.
Chociaż wolałbym być w domu i zajmować się czymś innym, to jednak świetnie się bawię.
Całuję, Rich
Prasa publikowała plotki, jakoby NASA znajdowała się pod silną presją polityczną, żeby prom wystartował; istniało też wiele teorii co do tego, skąd mogły pochodzić takie naciski. Dla mnie był to wielki, tajemniczy świat działania potężnych sil. Zbadam sprawę jak należy i, jeżeli będę się właściwie...
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brytyjczycy, nic się nie stało!!!
Brytyjczycy, nic się nie stało!!! A to gagatek ! Przecie kosher Izaak … https://geekweek.interia.pl/nauka/news-newton-jakiego-nie-znamy-zb...
-
Polskie drewno opałowe ogrzeje Niemców. Co zostanie dla Polaków? Ilość drewna byłaby w Polsce wystarczająca, gdyby nie było ono sprzedawan...
-
Merdanie ogonem u psa jest dla większości ludzi czytelne. Świadczy o ekscytacji i pozytywnym nastawieniu zwierzęcia. A jeśli kot macha ogo...
-
… pokrzyżował plany Żydom z Chabad Lubawicz – czyli: mene, tekel, upharsin Junta planowała zasiedlenie Ukrainy Żydami z USA. 9 marca 2014 ro...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz