Przed Państwem fragment II części wspomnień księdza Mariana Tokarzewskiego. Nie wiemy czy istnieją one w całości, udało nam się odnaleźć niewielki tylko kawałek. Fragment zamieszczony w kwartalniku „Szkoła Nawigatorów”, czerwiec 2016.
Kapelan Naczelnika Państwa (J. Piłsudskiego) w okresie: XI/1920 – XII/1922.
Ks. Marian Tokarzewski – Wspomnienia z Belwederu
W Belwederze kapelana nie było. Warunki polityczne nakazywały Piłsudskiemu rachować się z opinią katolicką kraju i zachować pozory, że jest w zgodzie z Kościołem. Dla tego też, a nie z innych powodów, zostałem zaproszony do Belwederu, gdzie mi zaproponowano objęcie stanowiska kapelana Naczelnego Wodza.
Pierwszą rozmowę odbyłem z adiutantem Wieniawą, któremu od razu zwróciłem uwagę, że powinni byli bezpośrednio traktować o tej sprawie z biskupem polowym, od którego jestem zależny, jeśli jednak chodzi im o moją zgodę, to bardzo ceniąc tą wyjątkową okoliczność aby naznaczyć mnie na to stanowisko, przyjmę, ale stawiam warunki, że ja będę traktowany jak kapłan, ale nie jako urzędnik, że będę mógł w każdej chwili bezpośrednio zwracać się do Naczelnego Wodza.
Zgodę moją wyraziłem, po uprzednim porozumieniu się z ordynariuszem moim biskupem Mańkowskim, wikariuszem generalnym diecezji Kamienieckiej, Infułatem Nosalewskim, wikariuszem generalnym biskupa polowego, moim przyjacielem dziekanem okręgu warszawskiego księdzem Niewiarowskim, którzy jednogłośnie, nie tylko radzili, ale domagali się, żebym propozycje przyjął i stanowisko swoje starał się wykorzystać dla dobra kościoła i sprawy polskiej.
Kiedy do biskupa Galla, przyjechał adiutant Piłsudskiego, zdziwienie było ogromne, dlaczego wybór padł na moją osobę. Naturalnie rozmaite głuptaski, swoją miarą mierząc mnie, snuli najrozmaitsze przypuszczenia dlaczego to ja, a nie żaden z kapłanów warszawskich został „zaszczycony” tą godnością. 4 listopada 1920 roku otrzymałem od biskupa polowego Galla pismo następującej treści: „ Niniejszym deleguje księdza na stanowisku kapelana przy Naczelnym Wodzu z prawem korzystania ze wszystkich przywilejów przez Stolicę Apostolską duchowieństwu wojskowemu udzielonemu”.
Od razu z miejsca zdobyłem sobie moc wrogów. Jedni przez zazdrość, drudzy z nienawiści do Piłsudskiego, obdarzali mnie niepomierną pogardą. Jednak byli i tacy, którzy zaczęli ubiegać się o moje względy. Samorodni kandydaci do mitr, spokoju mi nie dawali. Intryganci polityczni, to z lewa to z prawa chcieli za wszelką cenę wciągnąć mnie do swoich machinacji i roboty zakulisowej. Najbardziej wprawni nie mogli stwierdzić do jakiej partii należę. I kiedy endecy uważali mnie za gorliwego piłsudczyka, to znowu piłsudczycy uważali za endeka. Ja zaś wciąż sobie powtarzałem: przyszedłem służyć duszy tych ludzi, a zwłaszcza Naczelnego Wodza. Może uda się coś dobrego zrobić dla Kościoła i ludzi.
Nie długo trzeba było czekać, żeby przekonać się jak mało będę mógł zdziałać. Z całym spokojem sumienia stwierdzam, że winę ponosi nie tylko Piłsudski, ale przede wszystkim moja władza duchowna. Będzie o tym nieraz dalej.
Rok 1920 był niezawodnie przełomowym w życiu duchowym Piłsudskiego. Zwycięski Wódz całą pełnią pyszałkowatej, chorobliwej duszy wchłaniał w siebie pochlebstwa.
Do jego osoby zaczęli się garnąć „ludzie żłobu”, bez czci i wiary, w dosłownym tego słowa znaczeniu.
Zgraja nicponiów spod ciemnej gwiazdy, wyrafinowanych oszustów, karczemnych moszuresów, złodziei wzięła w pacht duszę Piłsudskiego i otoczyła ją taką siecią intryg, że dostanie się do niej uczciwemu człowiekowi było prawie niemożliwe.
Po tygodniowym pobycie spostrzegłem, że albo nic, albo bardzo mało będę mógł zrobić dla sprawy bożej wśród tej hołoty. Złożyłem o tym raport biskupowi polowemu prosząc o naznaczenie kogo innego na moje miejsce. Biskup Gall ugodowiec czystej wody, bojąc się narazić, podanie moje zignorował. Trzeba było zostać i dalej robić to co się uda.
8 listopada 1920 roku w jadalni belwederskiej zebrało się 22 oficerów. Adjutantura i oficerowie oddziału przybocznego. Wchodzi Naczelny Wódz. Ubrany w kurtkę swoją strzelecką , starą, niemal zniszczoną. Przedstawia mnie pułk. Wieniawa. Słyszę odpowiedź: „proszę usiąść z lewej strony. Wieniawa będzie moją prawą ręką, ksiądz lewą”.
Na stole duży bukiet wyłącznie z kwiatów koloru czerwonego. Piłsudski obiad je prędko. Wszyscy spieszą. Po zupie zaczyna palić papierosy jeden za drugim i gada bez końca. Wszyscy mu potakują. Niektórzy, jak błazen dworski, chociaż bardzo zdolny człowiek, kapitan Korzeniowski, opowiada jakieś płaskie dowcipy. Wieniawa zaczyna ploteczki z miasta. To są pierwsze wrażenia z pierwszego spotkania.
O Piłsudskim tylu już pisało, że właściwie nie jeden pomyśli: „po co jeszcze kapelan pisze o Nim”. Niestety, chociaż dużo przeczytałem o nim i w codziennych pismach i pracach poważniejszych, zawsze to jednak były, albo hymny pochwalne najmitów, albo żółcią przepojone wymysły politycznych przeciwników. Prawdziwego oblicza tego, bądź co bądź, niezwykłego człowieka nigdzie nie znalazłem.
Ponieważ nigdy do żadnej partii politycznej nie należałem, ani nienawiścią ani też służalczości w duszy mojej dla nikogo nigdy nie było, a tym bardziej do osoby Piłsudskiego, sądzę więc, że w imię prawdy historycznej, jako naoczny świadek i bezstronny w niczym nie zainteresowany widz nie tylko mogę, ale powinienem napisać co myślę o Nim i Jego otoczeniu. Co prawda kardynał Kakowski zabronił mi wydawać te moje wspomnienia. Prałat Lasocki z Płocka, który był bardzo mnie polubił, kiedyś w przystępie dobrego humoru ostrzegał: „nie pisz, „Magiku Boży” drugiego tomu pamiętników, jeśli nie chcesz poznać głębokości glinianek warszawskich”. Kto wie może był bym usłuchał tych rad, gdyby nie tryumf zgrai łotrzyków wyrafinowanych, którzy zatruwali stale duszę Piłsudskiego i zdobywszy sobie bezgraniczne zaufanie tego chorego człowieka prowadzą go do nieobliczalnych czynów i doprowadzą do zguby ojczyznę.
Niechaj kiedyś historyk znajdzie nie tylko pisane za pieniądze lub na rozkaz wspomnienia i pamiętniki najmitów, ale niech przeczyta i te słowa ,które wychodzą z serca szczerze kochającego wielkiego człowieka, który w Nim widział i sprawdził dużo zalet, ale też i strasznych wad, ciążących na kondycji naszej Ojczyzny.
Jeśli to prawda co mówi przysłowie narodowe, że kto z kim przystaje takim się staje. Jeśli prawdziwe jest inne, które mówi: „ powiedz mi z kim obcujesz a powiem ci kim jesteś”, to czytelnik od razu zrozumie kim był Piłsudski. Wyliczę bez żadnej złości i nienawiści w duszy mojej kilku stanowiących najbliższe otoczenie- przyjaciół naczelnego wodza z którymi najczęściej obcował, radził się i bezgranicznie im wierzył.
1 Podpułkownik Wieniawa Długoszewski, ateusz, apostata, ożeniony z żydówką,
2 Kazimierz Świtalski, referent prasowy, apostata, ożenił się z cudzą żoną, ateusz zdeklarowany,
3 Referenta prasowa Hubicka, ateuszka i apostatka,
4 Pułkownik Piskor, apostata ożenił się z cudzą żoną,
5 Osobisty przyjaciel Prystor, ateusz,
6 Car, szef kancelarii cywilnej, ateusz i rozpustnik,
7 Pułkownik Rydz, ateusz, socjał,
8 Maciesza, mason, ateusz,
9 Pułkownik Skotnicki, ożenił się z żoną Wieniawy,
Piłsudski uwielbiał księdza Ciepichała, dziś apostatę. Oto byli najbliżsi przyjaciele, doradcy i zausznicy Naczelnego Wodza.
Co tacy ludzi mogli dobrego zrobić? Czy mogli Go informować należycie?
Wśród tej zgrai prym trzymał Wieniawa. Człowiek szczerze bez zastrzeżeń oddany Piłsudskiemu, ale też jednocześnie robiący karierę. Zdeprawowany do szpiku kości pijak, chorobliwy rozpustnik, który przechwalał się w obecności mojej, że mając lat 10 po raz pierwszy odbył stosunek z kobietą. Zawodowy intrygant i łgarz klasyczny, cieszył się jednak bezgranicznym zaufaniem Wodza. Na próżno szukał by kto w nim odrobiny zasad jakichkolwiek. Oddany całą duszą Piłsudskiemu przy którym robił karierę, był dosłownie na każde kiwniecie palcem wodza. Używany był stale do takich funkcji, jakie spełniają wśród mętów stołecznych alfonsi i sutenerzy. Poważnej roboty nie dawał mu Piłsudski.
Świtalski i Hubicka referenci prasowi, urabiali duszę Piłsudskiego. Dając mu do czytania, tylko to co sami chcieli, przez siebie zebrane wycinki z gazet, rozbudzając w duszy tendencyjnie nienawiść do Polaków, a zwłaszcza endecji, do Kościoła i przedstawicieli jego.
Car-kukła, z którą nikt się nie liczył, o ile nie trzeba było sfałszować jakiegoś dokumentu ku chwale legionistów lub wspólników zbrodni. Piłsudski nie lubił Cara. Nie ufał mu i zwykle rozmawiał z nim przez Wieniawę. Nawet sprawy należące wyłącznie do kancelarii cywilnej załatwiał przez Wieniawę.
Przechodzi ludzkie pojęcie co ta banda wyprawiała.
Fałszowano dokumenty, podpisy Naczelnego Wodza, wydawano bez jego wiedzy i zgody najrozmaitsze rozporządzenia, w jego imieniu z czym się w nie kryto wcale. Biedny Piłsudski nie wiedział nawet o wielu sprawach wykonanych w jego imieniu.
Nikt nie śmiał zaprotestować, bo robiono wszystko gładko, sprytnie i dowody łotrostwa tak umiejętnie zawsze maskowano że kto chciałby udowodnić, sam zginąłby, a oni wyszliby tryumfująco.
Czy ja z urzędu mojego powinienem był otworzyć oczy Piłsudskiemu? Tak. I od razu zrozumiawszy sytuację, robiłem co mogłem.
W cztery oczy mówiłem panu Piłsudskiemu, w formie bardzo delikatnej o wszystkim. Nic nie pomagało. Wtedy zdecydowałem się publicznie, w kaplicy poruszyć najważniejszą sprawę w kazaniu. Ułożyłem kazanie tak, że w końcu mogłem wobec tysiąca osób zebranych na pasterce powiedzieć te słowa:
„ Wodzu Naczelny
W dniu tak uroczystym, ja twój kapelan, który ma już za sobą 24 lata pracy kapłańskiej i który dziś z czołem podniesionym śmiało powiedzieć może, że nigdy ust swych kłamstwem nie skalał w głoszeniu „Prawdy”- słowa Bożego, a zawsze daleki był od kompromisowej ugodowości, zwraca się do Ciebie w tej chwili w imię Boże!
Nie myśl, że te wielkie rzeczy, któreś uczynił w Narodzie Polskim toś zrobił Ty sam.
– Nie! Zrobił to Bóg, obrawszy Cię, jako narzędzie w ręku swym, abyś przygotował Mu drogę do serc Narodu całego, który po „cudzie nad Wisła” jeszcze lepiej odczuł i zrozumiał że jest Bóg, który się Polską opiekuję!
A cudu tego przez zjednoczenie dusz wszystkich w jednym porywie dokonał, Bóg, gdyś Ty był Wodzem Naczelnym i mądrością daną ci od Boga, kierował zwycięską Armią.
Zapoczątkowałeś ucieleśnienie swojej idei w jaskini, w podziemiach.
Przeszła już ona przez Tabor przemienienia. Dziś może idzie przez Ogrójec na Kalwarię…
Wiem, że chcesz, by była Nieśmiertelna… Buduj ją więc na fundamencie który założył Nieśmiertelny Bóg – a wtedy nie będą straszni Ci, ani zbyt czarni, ani zbyt czerwoni wrogowie.
W tworzeniu nieśmiertelnej Polski i sposobów wcielania w życie tej idei – oprzyj się otwarcie, wyraźnie na Chrystusie – naśladuj Chrystusa!
Jak On, do współpracy wybieraj ludzi czystych, szlachetnych, o istotnie podniosłych duszach, miłośników Prawdy!
Strzeż się byś nie zmarnował posłannictwa Bożego, byś nie wykroczył, już nie przeciw radzie czy wskazówce, ale przeciw wyraźnemu nakazowi Bożemu: „Nie rzucajcie pereł wieprzom pod nogi”.
Sił ci brak?
Sam jesteś?
Stwórz nowe trójprzymierze! Wejdź w sojusz z dobrą wolą i „chwałą Bożą”, a wtedy ziści się zapowiedź aniołów… i zapanuje „pokój” w duszy Twojej i Twego otoczenia, czego wam właśnie w tej uroczystej chwili z całego serca życzę. Amen”.
Po tej mojej mowie, w kaplicy łazienkowskiej Piłsudski manifestacyjnie nie rozmawiał ze mną trzy dni. Udawałem, że tego nie widzę. Robiłem swoje dalej. Niejednokrotnie w rozmowach poufnych w cztery oczy przedstawiałem konieczność usunięcia z Belwederu Wieniawy. Mówiłem wyraźnie i jasno: „Wieniawa to człowiek zły. Pana informuje celowo fałszywie. Przez Niego dużo pan traci w oczach „narodu”. Po kilku takich ostrzeżeniach kiedyś powiedział mi” Proszę mi nigdy nic nie mówić na Wieniawę, ja go uważam ze mego najlepszego przyjaciela.
Ostre sparaliżowanie wpływów ujemnych tych panów było nie możliwe. Przekonawszy się potem niejednokrotnie, że Piłsudski jest bardzo wrażliwy na „dyplomy” i ogromnie imponują mu ludzie nauki, zwłaszcza profesorowie uniwersyteccy, wobec których zawsze czuje się jak żak. Byłem kilka razy u Kardynała Kakowskiego i biskupa Galia prosząc ich, żeby na moje miejsce został mianowany którykolwiek z profesorów uniwersytetu, który by potrafił zaimponować Piłsudskiemu dyplomami i tytułami. Starania moje nigdy nie odniosły żadnego skutku. Kardynał stale mi powtarzał: „siedzieć cicho, nic nie robić, do niczego nie mieszać się. Dzięki Bogu, że chce mieć kapłana przy sobie. Piłsudski mówił mi, że księdza bardzo szanuje i ceni za jego prawość charakteru. Dobre i to”.
Musiałem więc sam szukać każdej sposobności chwili, żeby serce tego człowieka zwrócić do Boga. W dodatku nuncjusz Ratti kilkukrotnie wzywał mnie do siebie i w imieniu Ojca św. domagał się, żebym wpływał na Piłsudskiego i domagał się zawarcia ślubu z panią „Olą” z którą Piłsudski miał już dwie córeczki. Przyrzekał mi dosłownie nuncjusz Ratti: „w dwie godziny załatwię mu sprawę unieważnienia z tamtą”. „Tamta” to „pani Maria”, mężatka z którą Piłsudski wziął ślub w kirsze, zmieniwszy wpierw wyznanie, zupełnie niepotrzebnie nawet z punktu widzenia prawa świeckiego i luterańskiego, bo on był wolny, a ona mężatką.
Piłsudski na wszelkie moje przedstawienia stałe odpowiadał: „dałem słowo tamtej, że jej nie opuszczę. Dokąd mnie ze słowa nie zwolni z Olą ślubu nie wezmę”. Na próżno przedstawiałem że faktycznie słowo już złamał skoro z panią Olą ma dzieci. Widoczne było, że szukał wykrętnych dróg, bo i pani Ola już mu obrzydła, nie rodziła dzieci, a On chciał za wszelką cenę syna.
Przyszła wreszcie chwila śmierci pani Marii, kobiety nieszczęśliwej, która sama nie mogąc mieszkać w Belwederze, przysięgła sobie że do śmierci nie dopuści żeby inna w Belwederze mieszkała. Zacząłem nalegać na przyspieszenie ślubu. Panią Olę wszelkie moje argumenty do celu nie doprowadzały. Użyłem najsilniejszego. Panie, powiadam Mu, jesteś pan poważnie chory, może pan umrzeć nawet dzisiaj w nocy. A wtedy pańskie ukochane dzieci zostaną zapisane jako dzieci nieślubne pani Oli. Czy pan tego życzy sobie?
Człowiek wyjątkowo przesądny, zabobonny, bojący się śmierci panicznie, nachmurzył brwi, pomyślał chwilę i mówi: „proszę iść do Oli i z nią umówić datę ślubu”. Dopiero w ten sposób udało mi się spełnić najgorętsze moje życzenia i wolę nuncjusza.
Wielki miałem kłopot kiedy przyszło się do rozmowy o potrzebie spowiedzi. Wszystkiego opisywać nie mogę, ale dla charakterystyki duszy i wierzeń tego dziwnego człowieka powtarzam dosłownie część rozmowy: „ja was klechów nienawidzę. A dlaczego to zaraz wytłumaczę. Byłem wtedy chłopakiem małym. Nad życie kochałem matkę moją. Kiedy zbliżała się godzina jej śmierci poszedłem do księdza Kluczyńskiego, późniejszego arcybiskupa Mohylowskiego, prosić go o wyspowiadanie mojej matki. I ten człowiek nie chciał spowiadać matki dlatego, że była poglądów lewicowych”. Mówiąc to Piłsudski zaczął szlochać jak małe dziecko. Czoło oparł o szybę okienną i długo płakał. Potem odwrócił się do mnie i mówi: ,od tej chwili znienawidziłem was klechów, bo przez was matka umarła bez spowiedzi!”
– Rozumiem ból pański i całym sercem współczuję Panu, ale co to ma wspólnego z pańską duszą i sprawą kościoła? Pan zrażony do jednostki a sprawa Narodu i Kościoła na tym cierpi. Lud gorszy się pańskim życiem, nie widzi pana nigdy w kościele. Episkopat zrażony i nieufny, bo wie, że pan żyje bez ślubu i nigdy nie bywa u spowiedzi. A przecież i najgłupszy człowiek dziś widzi, że w Polsce są tylko dwie potęgi na których można się oprzeć: pan i episkopat. Jeślibyście razem poszli ręka w rękę moglibyście bardzo dużo zrobić.
Pomyślał chwilkę Piłsudski i mówi: „tak ksiądz ma rację. Wolałbym żeby lud był pod wpływem episkopatu niż tych szarlatanów politycznych, ale teraz nie ma w Polsce biskupów z którymi można by było gadać. To nie są biskupi polscy, to biskupi rzymscy”. Niestety dużo było prawdy w charakterystyce każdego. Mówił o bezprogramowości w działaniu. O braku woli i charakteru, o braku nawet ducha katolickiego. Wreszcie tak zakończył: „ trzech tylko macie biskupów, którzy wiedzą czego chcą: Teodorowicz, biskup piński i Przeździecki. Z Teodorowiczem nie chce gadać bo to endek fanatyczny. Piński asceta, a Przeździecki macher, nie ma co z nim mówić.
Ksiądz mnie namawia, żebym z nimi szedł ręka w rękę? Chce ksiądz przekonać się, że nie ma z kim mówić i że oni nie rozumieją chwili przeżywanej? Proszę dzisiaj zaraz iść do biskupa Galla i w moim imieniu prosić go, żeby mi dał do dyspozycji mojej 24 kapłanów. Ale proszę powiedzieć że ja proszę o kapłanów, ale nie kapitanów. Nad granicą bolszewicką zbuduję 24 kościoły, kaplicę, szkoły, oddam im pod zarząd, żeby zaopiekowali się osadnikami i tamtymi co są po tamtej stronie bez kapłanów. Niech ksiądz idzie zaraz. A ja od razu mówię co Gall odpowie: księży nie dam, bo trzeba prowadzić pertraktacje ze wszystkimi biskupami lub z Rzymem”.
Niestety przewidywania Piłsudskiego sprawdziły się. Biskup Gall na moje kilkukrotne przypominania odpowiadał wykrętnie podając zawsze te przyczyny o których wspomniał Piłsudski: „Udałem się w tej sprawie do Prymasa Dalbora. Bardzo wymownie machnął ręką i odesłał do biskupa Galla.
Całe życie brzydziłem się figurantami. Sama myśl o tym, że mogą mnie przekształcić w takiego manekina była mi wstrętna tym bardziej, że wyczuwałem bardzo dokładnie, że mogę być pożyteczny i to bardzo znacznie, tak dla sprawy Kościoła jaki i narodowej będąc na takim stanowisku.
W chorobliwej megalomanii Piłsudski boi się wszystkiego i wszystkich. Kłamstwem wierutnym jest to twierdzenie zauszników jego, że to bohater.
Począwszy od organizowania bojówek, napadów na poczty, jak na przykład pod Rogowem, wszędzie ten człowiek umiał wysunąć na czoło swoich zwolenników, którzy padali ofiarą jego zachcianek, a sam zawsze stał z boku. Taka sama historia z czystymi rękami Piłsudskiego. On nie kradł za to ręczę, ale też posyłał kraść swoich ludzi, którzy z nim dzielili się zdobyczą jako funduszem „dyspozycyjnym”. Po co mu były potrzebne pieniądze kiedy on miał takich, którzy byli jego bankiem z którego czerpał ile chciał, tak będąc w partii jak też i potem u władzy. Dużo o tym mógłby powiedzieć generał Zagórski. Ale go sprzątnięto zawczasu zanim mógł skorzystać z bogatego materiału dowodowego skąd pieniądze czerpał Piłsudski. Ja z całą odpowiedzialnością za to co piszę stwierdzam, że niczego tak nie boi się Piłsudski jak prawdy historycznej. Dlatego to swoimi ludźmi obsadzał i biura historyczne i wszystkie instytucje. Fałszowano dokumenty na poczekaniu. A kiedy nie zdążyli wszystkich szelmostw swoich ślady sprzątnąć z kancelarii wojskowej po ustąpieniu Piłsudskiego z Belwederu po przyjściu Wojciechowskiego to wmówili w niego, że dla uporządkowania spraw wszystkich muszą osobno złożyć dokumenty dawne. Złożono koło mego mieszkania w pałacyku w Łaziekach. Tam Kazimierz Świtalski i pani Hubicka całymi dniami siedzieli i stale wynosili rozmaite papiery ze sobą.
Zacierano ślady łotrostw wyrafinowanych. Mówiłem o tym Wojciechowskiemu, ale On tak wierzył w uczciwość Piłsudskiego, że ani przypuszczał, że to się dzieje z jego nakazu. Jak otoczenie drwiło z tego nieszczęśliwego człowieka najlepszy dowód miałem kiedy do Belwederu przyniesiono Piłsudskiemu do podpisu kilka tysięcy legitymacji ich ludzi. Bardzo prędko oddano wszystkie podpisane. Dumni pierwszo-brygadziści, peowiacy i inni szczycili się, że mają podpisane przez samego komendanta. Ani przypuszczali, że wszystkie podpisał adiutant jego rotmistrz czy porucznik Sołtan, który doskonale podrabiał podpis marszałka.
Jeżeli historyk będzie badał powody usuwania najuczciwszych ludzi z biura historycznego, z generalnego sztabu, jeśli zdziwi się dlaczego zamieniono ich miernotą ale swoimi” ludźmi, to niech wie że robiono to celowo by łatwiej fałszować dokumenty historycznej wartości.
Ale trafił frant na franta. Sikorski będąc szefem sztabu historycznego zrobił tak samo jak i Haller Stanisław.
Najważniejsze dokumenty historyczne panu Piłsudskiemu skopiowali i dobrze schowali. Kiedy to wykryło się pan Piłsudski użył zwykłego łajdackiego środka takich typów. To co samo ze swoimi ludźmi robił zarzucił innym. Zrobił zarzuty fałszowania dokumentów historycznych. W mowie swojej do legionistów wygłoszonej 9 sierpnia 1925 roku a potem w liście otwartym do generała Stanisława Hallera. Potem sponiewierał świetnego historyka generała Kukiela. Był to manewr strategiczny, żeby uwagę społeczeństwa skierować w inną, ale nie w swoją stronę.
Dawałem sobie bardzo dobrze sprawę z tego że rola kapelana Głowy Państwa będzie i przy moich następcach taka jaką ja im zostawię. Nie mogąc jej wyzyskać dla sprawy Kościoła, nie z mojej winy, postanowiłem wyzyskać dla sprawy narodowej. Jak już wspomniałem wyżej, miałem możność przekonać się bardzo dobitnie, że Naczelnik Państwa jest stale fałszywie informowany w najbardziej zasadniczych sprawach. Prawdy nikt mu nie mówi.
Przy każdej okoliczności bardzo ostrożnie prostowałem fałszywe informacje, zwłaszcza te, o których z całą pewnością wiedziałem. Taki ostrożny mój stosunek wyrobił mi bardzo dobrą markę u wszystkich prezydentów, którzy cenili mnie jak mi mówił kardynał za „prawość charakteru”. Pałając szczególną sympatią i przywiązaniem do Wołynia, najlepiej znając warunki pracy i stosunki na Wołyniu z przerażeniem zobaczyłem, że ani Piłsudski ani jego następcy na tym wysokim stanowisku nie mieli istotnego pojęcia o warunkach bytu ludności katolickiej i polskiej na Wołyniu. Charakterystyczna była uwaga żony Prezydenta Mościckiego, która mi wręcz powiedziała kiedyś, że Polaków na Wołyniu nie ma, ponieważ ona będąc we Włodzimierskim powiecie spotkała tylko jednego Polaka, furmana u swego szwagra, a i ten mówił po ukraińsku. Nie przedstawiało żadnej trudności złożyć dowody statystyczne, że myli się. Ale mi chodziło o to żeby udowodnić wszystkim działaczom politycznym, że tak zwani dziś na Wołyniu Ukraińcy mają w swoim środowisku bardzo duży procent Polaków, potomków szlachty polskiej przemocą zruszczonej, której rząd rosyjski nazwiska celowo pozmieniał.
Zainteresowałem tą sprawą Tuguta ukrainofila i Bartla. Ale i oni tak samo jak Piłsudski, wciąż mi mówili: dowody.
Jak zebrać dowody? Urzędnicy gminni nie dadzą! Jedyni i najbardziej w tej sprawie powinni być zainteresowani koledzy moi, proboszczowie na Wołyniu, mając pod ręką akta metrykalne w swoich parafiach, oraz znając dobrze swoich parafian i ich sąsiadów fabrykowanych Ukraińców, czy Rusinów, mogliby przysłać mi takie dowody. Wystosowałem do wszystkich proboszczów odpowiednie pisma prosząc o szczegółowe sprawozdania.
Niestety i tu zawodu doznałem. Odpowiedziało zaledwie kilku. Ksiądz Gustaw Jełowiecki pisze mi tak: „W Maciejowie przechowały się stare księgi parafialne w których widać, że rodziny Jabłońskich, Trojanowskich, Zaleskich, Mączyńskich, Zabłockich i inne dziś te prawosławne uchodzące za Rusinów, są to rody polskie zniszczono i sprawosławione dzięki temu, że 50 lat nie było tu kościoła katolickiego.”
Ksiądz Ludwik Czołowski podaje spis miejsc, a nawet i zmienione nazwiska w gminach. I tak: we wsi Łyski gmina Boremlska, Kazimierz Szatkowski został przechrzczony na Nowosada. Konstanty Szymański na Lewoniuka. Józef Kucharski ze wsi Kuty na Łukaszczuka. Gołębiowskiego zrobiono Kudlakiem.
Ksiądz Franciszek Korwin Milewski były proboszcz parafii butowieckiej, dziś pod zaborem bolszewickim, opisuje mi jak w majątku Kraszewskiego Pianki rząd zmienił nazwiska za czasów carskich: Mickiewicz na Niuszkiewicz, w majątku Lasotów nazwisko Dziedzic na Michaluk, Humnickich na Humeniuk, Pawłowskich na Pawluk, Burzyńskich na Buraków, Czyżewskich na Czyżów. W Kołkach powiat Łucki: Ruszczyńskich na Ruszczuk, Czarneckich na Czerniak, z Sarneckich zrobiono Seniuków i tak bez końca.
Ksiądz Topolnicki odpowiada dobitnie: „mógłbym przytoczyć tysiące nazwisk polskich rodzin które sprawosławiono: Skoczylas, Gembarzewski, Kraszewski, Grzegorzewski, Konopacki i tak dalej, pamiętają ci ludzie doskonale, że ich ojcowie byli to katolicy i dobrzy Polacy.
Mam w parafii wieś Oparysy gdzie dziś nie ma ani jednego katolika, a był czas kiedy nie było ani jednego prawosławnego.”
Gdybym miał takich listów bodaj choć kilkadziesiąt, to jeśli nie przy Piłsudskim to przy Wojciechowskim, mógłbym był dużo zrobić i poglądy „sfer” na sprawy polskie tak jak i katolickie na Wołyniu zasadniczo zmienić. Brak pomocy i dyrektywy ze strony władz duchownych dotkliwie odczuwałem.
Kiedy namowy moje, żeby pan P. nawiązał bliższy kontakt z episkopatem do niczego nie doprowadzały, a wpływy nicponiów zwiększały się i ludzie żłobu pchali się do serca i duszy jego zdecydowałem się o tych sprawach pomówić jeszcze z kardynałami. Przedstawiłem moje poglądy, namawiając kardynałów do nawiązania bliższych, serdeczniejszych stosunków z Piłsudskim. Prymas Dalbor zbył moje przedstawienia milczeniem, a kardynał Kakowski powiedział mi dosłownie: „przecież ja od czasu do czasu bywam w Belwederze na herbatce”. Ha, myślę sobie nic tu mi kardynałowie nie pomogą, udam się do tych którzy uchodzą za najrozumniejszych wśród duchowieństwa- do jezuitów. Poszedłem do prowincjonała ich O. Sopucha. Chytry, przebiegły jezuita wysłuchał mnie bardzo uważnie, dał mi dobrej kawy napić się i na tym cała moja robota skończyła się. Wszystkich ich uprzedzałem, że wpływy łotrów wzrastać będą, a jednocześnie będzie wzrastać zniechęcenie do duchowieństwa.
Dziś kiedy przepisuję te notatki moje 31 maja 1930 roku, on pan już i słuchać nie chce o jakiejkolwiek rozmowie z kimkolwiek z episkopatu. Klika zrobiła swoje. Ma w ręku wojsko, policję, szkoły, wszystkie urzędy obsadzone swoimi ludźmi, na wszystkich pluje, drwi, lży i ordynarnie wymyśla. Przekonał się, że nasze wpływy moralne na lud są naszym wyłącznie złudzeniem, siły żadnej nie mamy, więc po co my jemu do jego zamierzeń czy nawet sprawy polskiej potrzebni jesteśmy?
I jeszcze raz powtarzam: był czas kiedy można było zawrzeć bliższy kontakt z Piłsudskim i zdobyć wpływy na niego. Niestety sfery wyższe duchowne nie chciały tego zrozumieć, czy nie umiały wykorzystać.
I jeśli dziś, mając pełnię władzy w swoim ręku Piłsudski nie robi zbyt wyraźnych posunięć na szkodę Kościoła, to jedynie tylko dlatego, że dał słowo obecnemu Papieżowi że dokąd żyje to nie pozwoli w Polsce kościołowi zrobić żadnej krzywdy.
Wiem o tym, że Piłsudski rozumie wielką misję kościoła i znaczenie wpływów na lud. Ale też wiem, że współczesnym duchowieństwem gardzi, za nieróbstwo, zdzierstwo, życie nad stan i brak ideowości w pracy na szerszą skalę.
Kiedy byłem u Piłsudskiego na Wileńszczyźnie i w Głębokim przedstawiały się mu delegacje wszelakich narodowości, wyznań, przyszedł też taki typowy rosyjski kacap w czerwonej koszuli pasem podwiązany, z brodą „klinom rascziesanom”. Wywiązała się bardzo ciekawa i charakterystyczna rozmowa, którą dosłownie powtarzam.
— Jakiego pan wyznania — pyta Piłsudski.
(…)
Gabriel Maciejewski czyta „Wspomnienia z Belwederu” – księdza infułata Mariana Tokarzewskiego, od 1920 roku kapelana Naczelnika Józefa Piłsudskiego oraz prezydentów RP: Stanisława Wojciechowskiego i Ignacego Mościckiego. Wspomnienia – wcześniej nigdzie nie publikowane – ukazały się w nr 11 kwartalnika Szkoła Nawigatorów.
Ks. Marian Tokarzewski urodził się 2 lutego 1874 roku w majątku Szepinki, gminie marianowickiej powiatu mohylewskiego. Do szkoły średniej uczęszczał w Kamieńcu Podolskim, natomiast do seminarium w Żytomierzu. Święcenia kapłańskie otrzymał w 1896 roku.
W niepodległej Polsce włączył się w nurt życia politycznego. Początkowo był kapelanem marynarki w Toruniu, a następnie garnizonu warszawskiego, rejon Łazienki. Od 1920 roku sprawował funkcję kapelana Naczelnika Józefa Piłsudskiego, a potem – prezydenta RP Stanisława Wojciechowskiego.
W 1926 roku ks. Marian Tokarzewski objął parafię w Grodzisku Mazowieckim, wówczas jedynej w mieście, zmieniając na tym miejscu ks. Mikołaja Bojanka. Ten ostatni został kapelanem Prezydenta RP Ignacego Mościckiego. Ks. Tokarzewski zajął się remontem starego kościoła oraz budową kaplicy Matki na cmentarzu kościelnym. Sam cieszył się sympatią grodziszczan.
W 1935 roku został przeniesiony do Nowego Dworu Mazowieckiego, potem do Łucka i Kowala. Tam za swoją działalność został aresztowany w 1940 roku, był torturowany przez NKWD, a następnie skazany na karę śmierci. Kiedy po ogłoszeniu wyroku, pozwolono oskarżonym na 5-minutową rozmowę z rodzinami i bliskimi, ks. M. Tokarzewski streścił swoją mowę obrończą, którą wygłosił po rosyjsku: „Wyłożyłem im historię Polski i Rosji – oni o tym nic nie wiedzieli”. Pozostałe dla potomnych słowa księdza po ogłoszeniu wyroku są znamienne. Powiedział: „Dziękuję wam, że osądziliście mnie za to, że jestem Polakiem i kapłanem”. Po tych słowach ukłonił się składowi sędziowskiemu. Nie pokusił się o napisanie prośby o ułaskawianie. Karę podtrzymano, niemniej jednak, ze względu na stan zdrowia księdza, zamieniono ją na 10 lat łagru. Ks. Tokarzewski trafił do Kijowa, potem na miejsce swojego przeznaczenia. Niestety nie był w stanie przejść tak długiej wędrówki i jako niezdolny do dalszego marszu został wrzucony do dołu z wapnem przez konwojujących go enkawudzistów. Zginął śmiercią tragiczną. Do dzisiaj nie udało się ustalić miejsca oraz dokładnej daty jego śmierci.
Opracowano na podstawie:
http://wolynskislownikbiograficzny.bl…
http://www.kurierpoludniowy.pl/
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz