Przez wiele ostatnich lat, obserwując personalny spór Donalda Tuska z Jarosławem Kaczyńskim (czy też Jarosława Kaczyńskiego z Donaldem Tuskiem – do wyboru), rzucałem hasło „każdy solidaruch jest taki sam”. Rozumiałem przez to, że wszyscy ludzie wyrośli z tradycji Solidarności są tacy sami.
Są anarchistami nawet wtedy, gdy rządzą, gdyż jedyne co umieją to strajkować, rozwalać i sypiać na styropianie; wszyscy mają negatywnego bzika na punkcie Rosji i pozytywnego na punkcie Ukrainy; wszyscy są zhołdowani a to wobec Berlina, a to wobec Brukseli.
Pamiętam zresztą jak PiS i PO powstawały i gdy wielu moich znajomych wstępowało do jednej lub drugiej z tych partii, a nie pamiętam, aby o tym wyborze decydowały względy ideowe. Decydowały wyłącznie kontakty towarzyskie i widoki na osobiste korzyści. Stąd nie wierzyłem, że pomiędzy tymi partiami istnieją jakieś znaczące różnice ideowe, polityczne, geopolityczne czy ekonomiczne. Ot, dwie skonfliktowane grupy dyletantów, mające słomę w butach.
Pamiętam także, że na samym początku, i długo potem, partie te niewiele się różniły ideowo. Jarosław Kaczyński ze swoimi jeździł do Torunia na Msze święte, a Donald Tusk ze swoimi do krakowskich Łagiewnik, w tym samym celu. Mawiano wtenczas, że rodzą się dwa katolicyzmu polityczne: toruński i łagiewnicki. Były to czasy, gdy PO w swoim oficjalnym programie odwoływała się wprost do nauczania Jana Pawła II (dziś znalezienie tego programu w Internecie jest bardzo trudne).
Tak naprawdę obydwie partie przez wiele lat różniły się tylko jednym: trzeba wisieć bezpośrednio u klamki amerykańskiej, czy za pośrednictwem Berlina?
Ostatnio jednak coś się tutaj zmieniło i solidaruchy zaczęli się różnić czymś widzialnym dla obserwatora sceny politycznej.
Kilka lat temu pijarowcy PO musieli zaproponować kierownictwu partii zmianę wizerunku stronnictwa z bezideowego na antyklerykalne i popierające agendę LGBT. Kierownictwo musiało się widać na to zgodzić, gdyż PO weszła w ten temat, zarzucając PiS-owi homofobię, klerykalizm, konserwatyzm, etc. Władze PiS podjęły decyzję, że partii odpowiada polaryzacja w kwestii LGBT i obrony katolicyzmu, ponieważ zapewni to jej władzę na kilka dobrych kadencji.
I tak przez kolejnych kilka lat obydwie strony poczęły się obkładać maczugami z napisem „LGBT”, „aborcja”, „gender”, „Kościół”, etc. Rzeczą oczywistą było jednak, że Jarosław Kaczyński niczego w praktyce nie zrobi dla obrony katolicyzmu i wartości konserwatywnych, a Donald Tusk, jeśli dojdzie do władzy, to pogada, pogada a status quo pozostanie.
Jednakże po kilku latach maczugowania się po głowach stratedzy obydwu partii poczuli się zakładnikami swoich idei, a przede wszystkim elektoratów. Dlatego Jarosław Kaczyński hasła obrony tradycji, katolicyzmu i Kościoła zaczął traktować na tyle poważnie, że na jego (prawdopodobnie) sugestię Trybunał Konstytucyjny zawęził uprawnienie kobiet do anihilacji życia poczętego. Wydarzenie to uważam za kluczowe, gdyż w ten sposób Kaczyński złamał stary kompromis między PiS i PO, że nie manipulujemy przy tzw. sprawach światopoglądowych.
W odpowiedzi liderzy PO już zupełnie wprost wysunęli hasła tzw. aborcji na życzenie, a także legalizacji tzw. związków jednopłciowych. Spór w PO dotyczy tylko już tego, czy pierwszą decyzją po zdobyciu władzy będzie wprowadzenie na razie tylko związków partnerskich (opcja Donalda Tuska) czy od razu „małżeństw” (opcja Rafała Trzaskowskiego).
Co więcej, zmiana stanowisk liderów obydwu partii wydaje się być autentyczna. Trudno mi oceniać na ile wynika z rzeczywistych poglądów, a na ile z taktyki: PiS musi walczyć z Konfederacją i stać się partią katolicką, aby nie utracić wyborców odpływających w prawo; PO chce wymieść ze sceny politycznej Lewicę i Polskę 2050, więc musi przejąć wyborców wyznających „elgebietyzm” i antyklerykalnych. Polaryzacja stała się faktem.
Na ten kierunek zmian wpłynęli obydwaj liderzy: Kaczyński, który z wieloletniego gadania o postulatach katolickich wreszcie jeden z nich zrealizował; Tusk, ponieważ po powrocie z Brukseli, gdzie na odpowiedzialną placówkę namaściła go sama Angela Merkel, wrócił zupełnie odmieniony. Warto tutaj zauważyć, że w PO nie został już ślad po tzw. katolicyzmie łagiewnickim i nauczaniu Jana Pawła II, a jej lider przestał obiecywać „ciepłą wodę w kranie”. Z Brukseli Tusk wrócił dosłownie nafaszerowany rozmaitymi lewicowymi idiotyzmami: agendą LGBT, walką z Kościołem, antyklerykalizmem, walką o klimat, etc. Jakby inny człowiek, nie do poznania. Tusk z bezideowego pragmatyka bojącego się poruszać tematy kontrowersyjne, przeistoczył się w ideologa lewicowej rewolucji, gdzie istotą lewicowości jest agenda LGBT, klimatyzm i podobne teorie, modne na tzw. Zachodzie.
W tej nowej sytuacji trzeba raz jeszcze przyjrzeć się mojemu staremu hasłu, że „każdy solidaruch jest taki sam”. Niestety, nadal jest masa tematów w którym partie te mówią tym samym językiem, wyrażając mądrość styropianu: stosunek do Rosji, stosunek do Ukrainy, wizja bezalternatywnych sojuszy z Zachodem; pogarda dla PRL, pogodzenie się z kolonizacją naszego kraju przez międzynarodowy kapitał, etc.
Jednak w kwestiach światopoglądowych obydwa post-solidarnościowe stronnictwa autentycznie zaczęły się różnić. PiS powoli rzeczywiście zaczyna coś realizować z głoszonej od lat agendy obrony katolicyzmu, tradycji, etc. Tymczasem PO przyjęła za swoją lewicowo-liberalną agendę LGBT. Po starej PO nie ma już śladu. Z partii pragmatycznej i skupiającej karierowiczów, przekształciła się w partię karierowiczów machających homosiowymi flagami. Innymi słowy, PO uległo całkowitej degeneracji ideowej, kopiując hasła wojującego postmodernizmu z Zachodu.
Wziąwszy powyższe pod uwagę zastanawiam się czy nie należy przemyśleć raz jeszcze mojej dewizy „każdy solidaruch jest taki sam”? Może jednak są źli i są jeszcze gorsi?
A co Państwo na ten temat sądzicie?
Adam Wielomski
https://konserwatyzm.pl/
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz